sobota, 26 grudnia 2015

Podsumowanie

Kiedy we wrześniu jechaliśmy z Leszkiem autostopem do Medjugorie (ostatecznie nie udało nam się dojechać), nie raz miałam ochotę krzyczeć. Wcale nie był to krzyk radości. Jakimś cudem - z moim przesiąkniętym wredotą charakterem - nie mieliśmy wielkich sprzeczek, a nawet w momencie, gdy kilkudniowe zmęczenie zdawało się brać nad nami górę, mieliśmy odwagę przyznać się do błędu i przeprosić. 
Sama podróż na długo zapadnie mi w pamięci. Nigdy wcześniej nie spałam pod gołym niebem w lesie, a tym bardziej na torach (oczywiście, nieczynnych), czy tym bardziej pod wiaduktem w centrum austriackiej stolicy. Nie przeszkadzał mi wówczas odór, który dochodził z oblanego moczem słupa, jakieś 20 cm od mojej głowy. Nie przeszkadzały nawet jadące - tak obok nas, jak nad nami - samochody. Nie czułam żadnego większego bólu - choć wtedy przeszlismy kilkanaście kilometrów z kilkukilogramowymi plecakami. 

Wtedy liczyły się dla mnie moje intencje, z którymi podróżowałam. 

I choć do celu nie udało nam się dotrzeć, najważniejsze było to, co wydarzyło się po drodze. 

Siegam pamięcią do jeszcze wcześniejszych wydarzeń. Brańszczyk nad Bugiem, rekolekcje dla osób z niepełnosprawnością. Moja Dominisia, najbardziej pozytywna, ale i uparta osoba, którą poznałam. Niewidoma Monika, która widzi więcej, wierzy bardziej niż inni. Pan Leon - człowiek ziejący pokojem. Tomek z zespołem Downa, który co dzień przychodził, przytulał i mówił, że mam się uśmiechnąć. Inny Tomek, w wieku mojego taty. Zmieniałam mu pieluchy podczas dyżuru nocnego. Nie wstydził się - przyzwyczajony... Za to uśmiechnął takim uśmiechem, że nawet moje, wysmagane elektryczną szczoteczką do zębów uzębienie, wymięka przy jego radości. 

Panie Jezu - modliłam się każdego dnia tam - po co ją tu jestem? 

Kiedyś wydawało mi się, że chrześcijaństwo to przede wszystkim "ofiara" z siebie. Wszyscy święci się "zapierali", wyrzekali świata. A ja? Nie miałam łodzi ani nie łowiłam ryb jak św. Piotr, za to posiadałam... sieć kontaktów, szczególnie internetowych. Pisanie bloga, facebook, liczenie lajków, szukanie społecznego uznania. Nie pasowałam do wykreowanego przez siebie obrazu idealnego świętego. "Bądź grzeczna ", powtarzała mi mama. "Pokorne cielę dwie matki ssie", przypominała w gimnazjum polonistka. 

A tam, w Brańszczyku, a potem i na autostopie, zrozumiałam, że nie o to chodzi w chrześcijaństwie. 

Pamiętam modlitwy moich chorych. Często bardzo odważne i szczere. Bóg jest Ojcem, da, jeśli poproszę. Może będę czekać kilkadziesiąt lat, ale się pomodlę. Jak Monika. 35 lat, od trzydziestu niewidoma. Co dzień, kilka razy dziennie, niczym mantrę: o przywrócenie wzroku. Choć, szczerze mówiąc, myślę, że jej niepotrzebny. Ta wrażliwość... Ona widzi więcej od innych.

Albo te rozmowy... Czasem z akceptacją, niekiedy z wyrzutem. Szczere, niekiedy do bólu.

Napisałam wczoraj mojemu ojcu duchowemu, że ludzie niepełnosprawni, szczególnie ci najbardziej " pokrzywdzeni ", są dla mnie tym, kim chciałabym być. Bez udawania, zbędnych masek, kolorowania rzeczywistości, sztucznego uśmiechu, bez przejmowania się " pierdołami".

Panie Jezu, po co ja tu jestem?

Minęło kilka miesięcy. Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Przeżarłam się - Mama zrobiła bardzo dobrą sałatkę. Leżąc na łóżku, myślę o tych, których spotkałam w ubiegłym roku. Niektórych może pierwszy i ostatni raz. Niestety, wszystkich twarzy nie umiem zapamiętać - choć się staram. Niektórych  ludzi jedynie minęłam - w tunelu dworcowym, w kolejce do dziekanatu czy innym publicznym miejscu. Z innymi zamieniłam słowo czy krótkie spojrzenie. Inni zagościli na dłużej - choć moje życie mija i coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że tych naprawdę bliskich mogę policzyć na palcach - i to jednej ręki.

Dlaczego o tym dziś piszę?
Nie po to, by się pochwalić, jaka jestem odważna - bo nie jestem (wystarczy spojrzeć, kiedy ostatni raz byłam u lekarza...).
Nie po to też, by powiedzieć, jaka to nie jestem wrażliwa (ci, którzy żyją ze mną na co dzień, wiedzą o tym doskonale).

Dziś... jestem zdumiona. Bo nie wiem, dlaczego mimo tego wszystkiego, co robię i jaką świnią jestem (przepraszam, Bartolo), mogłam tego wszystkiego doświadczyć.

"Bóg Cię kocha", powiedział mi, w dzień ojca 2009 pewien jezuita. Wtedy to były słowa... Trochę magiczne, nie do końca zrozumiałe.

Dziś...?

Coraz bardziej czuję się takim Abrahamem. Nie wiem, dokąd idę i co będę robić za miesiąc, a tym bardziej kilka lat. Ale chcę mieć nadzieję, że to wszystko ma sens.
Po kilku miesiącach widzę więcej niż na początku...

Panie, dlaczego ja? - zapytałam.

Odpowiesz? Odpowiedziałeś?

Przywróć mi słuch.