sobota, 27 grudnia 2014

Końcowo-rocznie

Przy kończącym się roku, niczym stary sentymentalista, patrzę na to, co za mną. Nadziwić się nie mogę, że ten rok minął tak szybko. Pełen burzliwych przeżyć, ale i ciszy dnia codziennego. Wiele zrealizowanych i mniej zrealizowanych postanowień. Porażki, ale i chwile, w których mogłam tylko krzyknąć: jak super, dałam radę! Zakończenie pewnych etapów i rozpoczęcie nowych, wierzę - jeszcze piękniejszych.

I kiedy w domach palą się lampki choinkowe, a my sami ogromnymi haustami jemy to, co przygotowaliśmy na Wigilię (bo zawsze więcej mieć więcej niż nie mieć wcale), ja zastanawiam się, jak rozwinęła się w tym roku moja wiara, o ile stałam się lepsza i - przede wszystkim życiowo - mądrzejsza. Pewnie dopiero po czasie to, o ile to w ogóle możliwe, dostrzegę. Jednak, gdy patrzę na to, co za mną, mogę zdecydowanie powiedzieć: to był dobry czas. 

Mimo że przestałam być osobą mocną religijnie... bo ważniejszy stał się dla mnie człowiek, a nie zasady. Mimo że często uciekałam... i powracałam, gdy było 'po wszystkim', albo po prostu wtedy, kiedy nie widziałam już innego wyjścia. 

Nie jestem jak Abraham, aby 'uwierzyć wbrew nadziei'. Daleko mi do św. Józefa, który dla 'normalnych' ludzi powinien być naiwnym idiotą, a on po prostu wierzył na przepadłe, ufał do końca. Daleko mi do Matki Teresy z Kalkuty - wściekam się, gdy przychodzą ciemne noce i nie jestem cierpliwa w czekaniu na to, co przede mną. Bliżej mi do bycia cholerykiem niczym św. Piotr (akcja - reakcja), choć nie odstaję chyba mocno również od Jana Apostoła, widząc - wydaje się - więcej niż przeciętny Kowalski. 

Jestem Agata. Może jeszcze nie święta... Ale z pragnieniem Nieśmiertelnego.

Zastanawia mnie, dlaczego w dzisiejszej Liturgii Słowa, w Oktawie Bożego Narodzenia, sięgnięto do momentu zmartwychwstania i pójścia do grobu. Jakby nie dało się przemilczeć. Jakby to było naprawdę istotne. Jakby nie dało się po prostu śpiewać kolęd i czytać Ewangelii o narodzeniu Chrystusa, może Jego rodowodzie, albo tę z pierwszego rozdziału Dobrej Nowiny Jana (która zawsze wywołuje mój uśmiech, bo jest niczym słowotok, prawie jak Jola lojalna, Jola nielojalna), że Słowo było na początku, Bogiem było Słowa, a ono było u Boga i Nim było. Jakby się nie dało.

I zajadając kolejny kawałek pysznego makowca, zastanawiam się, czy nie jest to najwspanialsza Nowina? Że ten sam Chrystus, który przyszedł w zimnej grocie, którego nie przyjęli, ten sam, na którego czyhał Herod, mordując wszystkie biedne i nieświadome dzieci, ten sam, dla którego mędrcy przybyli tysiące kilometrów, TEN SAM żył trzydzieści lat jak normalny młodzieniec, a potem mężczyzna, a potem głosił naukę, słuchał pragnień uczniów i realizował wolę Ojca, ostatecznie przyjmując krzyż, a przede wszystkim zmartwychwstając. 

Że TEN SAM Jezus Chrystus przychodzi również i do mojego życia. Nie w postaci wizji, nie. Nigdy nie miałam szczególnych charyzmatów - nie śpiewałam w językach, nie spoczęłam w Duchu Świętym, ani nie prorokowałam. Przychodzi w oczach drugiego człowieka. W cudownym makowcu i w zębach przepełnionych makiem (no bo przecież już dawno mogły mi wypaść). W tym, że wszystko - kiedy patrzę z różnej perspektywy - może być zarówno takie normalne, jak i tak mocno cudowne.

Pamiętam, kiedy z Anetą znalazłyśmy się na stopa w Niemczech. Najpierw stanie na stacji benzynowej z chęcią - bezskuteczną - dostania się do Seelow. Potem podwózka przez Litwina do miejsca, w którym stałyśmy kilka godzin, by potem stwierdzić, że jednak lepiej się przejść... Nadejście deszczu i burzy, szukanie miejsca, w którym mogłybyśmy odpocząć, pozamykane drzwi kościołów i szukanie - bezskuteczne - ratunku u miejscowego pastora. Jeden dzień, który zmienił moje spojrzenie na ludzi (którzy naprawdę są dobrzy!) i rzeczywistość.

To był autostop, dzień inny niż zwykle... A codzienność? 

Czy mam ochotę, a może przede wszystkim odwagę, szukać Boga w tym, co przynosi życie?

Przede mną sesja. Już jeden egzamin na mną. Co przede mną? Praca, nauka, praca... czy dam radę? Mam nadzieję. Czy chcę?

Pierwszego dnia po szabacie Maria Magdalena pobiegła i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono. Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył.
(J 20, 2-8)

Widziałam. 
Czy moja wiara - choć odrobinę - jest większa niż rok temu?

NN próbuje sobie przypomnieć słowa modlitwy

Ojcze nasz, któryś jest niemy,
który nie odpowiesz na żadne wołanie,
a tylko rykiem syren co rano dajesz znać,
że świat ciągle jeszcze istnieje,
przemów:
ta dziewczyna jadąca tramwajem do pracy
w tandetnym płaszczu z trzema pierścionkami na palcach,
z resztą snu w zapuchniętych oczach,
musi usłyszeć Twój głos,
musi usłyszeć Twój głos, by się zbudzić
w ten jeszcze jeden świt.

Ojcze nasz, który nic nie wiesz,
który nie patrzysz nawet na tę ziemię,
a tylko codzienną gazetą obwieszczasz, że świat, że nasz świat,
trwa uporządkowany: spójrz,
ten mężczyzna siedzący za stołem, schylony
nad kotletem mielonym, setką wódki, płachtą
popołudniówki tłustą od sosu i druku,
musi wiedzieć, że ty także wiesz,
musi wiedzieć, że wiesz, aby przeżyć
ten jeszcze jeden dzień.

Ojcze nasz, którego nie ma,
Którego imienia nikt nawet nie wzywa
prócz dydaktycznych broszur piszących Cię z małej litery,
bo świat radzi sobie bez Ciebie,
bądź:
ten człowiek, który kładzie się spać i przelicza
wszystkie te dzisiejsze
kłamstwa, lęki, zdrady,
wszystkie hańby konieczne i usprawiedliwione
musi wierzyć, żeś jednak jest,
musi wierzyć, żeś jest, aby przespać
tę jeszcze jedną noc.

/Stanisław Barańczak/


niedziela, 21 grudnia 2014

nie wiem, o czym to w sumie jest

Byłoby łatwiej wierzyć, gdyby ten ksiądz nie przeciągał tak kazań. Gdyby babcia śpiewała, a nie krzyczała do ucha. Gdyby sąsiedzi, chwilę po Mszy świętej, nie darliby na siebie mordy (bo krzykiem tego nazwać nie można). Byłoby łatwiej wierzyć, gdyby ksiądz nie gadał tyle o 'cichej tacy' i nie przeliczał monet zaraz po zebraniu tacy. Gdyby zakonnice nie były takie smętne, a kościelni nie byli alkoholikami. Byłoby łatwiej wierzyć...

byłoby łatwiej wierzyć...

byłoby łatwiej wierzyć W SWOJE WYOBRAŻENIA.

Prowadzeniem blogów zajmuję się od 2007 r., zaczęłam, mając - olaboga! - trzynaście lat. Od początku były to wpisy teologiczno-moralno-niepoprawne. Bo cóż mówić o teologii, jeśli Boga poznało się wówczas tylko z kazań wikariusza z wiejskiej wsi (emerytowanego proboszcza zawsze ciężko mi się słuchało - w sumie nie zapamiętałam żadnej myśli, mimo że był proboszczem przez 2 dekady mojego życia).

Od kiedy pamiętam, zawsze było we mnie pragnienie Nieśmiertelności. Nawet z braćmi odprawialiśmy 'Msze święte' (za chleb służył zwykły chleb, a za wino sok truskawkowy). Oczywiście, była to dla nas tylko zabawa. Choć w sumie, to nie wiem - podobno kazania miałam lepsze niż niejeden polski biskup! Pewnie dlatego, że improwizowane, a nie czytane listy...

Ale gdybym powiedziała, że moja wiara od wielu lat wygląda tak samo, musiałabym zainwestować w skarpety rozmiar 48, aby założyć je na wydłużający się nos. Pośród wielu wzlotów i upadków, nowych idei i przemyśleń, kolejnych życiowych porażek i wygranych, pośród doświadczeń - zarówno trudnych jak i dobrych... Wtedy, kiedy wiara w cokolwiek słabła i gdy zdobywała szczyt, doprowadzając niemalże do duchowego orgazmu (a ja unosiłam się niczym bracia Wright na początku XX w.). 

Ci, którzy żyją obok mnie, nie mieli ze mną ostatnio łatwo. Ciągłe zmiany nastrojów, smutek przepleciony z eksplozjami radości, uśmiech przez łzy i płacz w uśmiechu... Padło wiele słów, które może nie powinny się pojawić (ale doskonale mówiły o tym, co we mnie głęboko ukryte).

Ten Adwent jest na pewno dla mnie 'dziwnym' czasem. Może dlatego, że ani razu nie poszłam na roraty. Może dlatego, że dziś się zorientowałam, że już w środę Wigilia Bożego Narodzenia... Może dlatego, że wiele przeżywałam i coś ciągle we mnie umiera(ło). 

Ostatnio bardzo mocno doświadczałam swojej słabości. Tego, że zwyczajnie NIE UMIEM, NIE ROZUMIEM, NIE DAJĘ RADY. Wiele czasu spędziłam, myśląc o tym, co dalej. Co zrobić ze swoim, tak mocno niepoukładanym, sercem? Jak mówić, by nikogo nie skrzywdzić - a przy tym być szczerą z samą sobą i innymi? 

Ostatnio towarzyszy mi bardzo krótka modlitwa. Składa się z jednego zdania: Chryste, trzymaj mnie, bo się przewrócę. W uszach brzmi też mi pieśń, której znam jedynie początki zwrotek... Błogosławcie Pana wszystkie moje rany... I tak chodzę na dworzec SKM, idę do Biedronki i śpiewam pod nosem... A ludzie się patrzą jak na dziwaka, przekrzywiając wargi albo ironicznie się uśmiechając (nie dziwię się, przy tym fałszu). 

Odkryłam też ostatnio, że lubię pisać. Bardzo lubię pisać. To jedyna pasja, która trwa... pomimo tego, że piszę już bardzo wiele lat (w sumie od trzeciego roku życia). I jak to z pasją bywa, nigdy nie dojdzie się do perfekcji... i to jest naprawdę cudowne! Słowo po słowie, gest za gestem, wyraz za wyrazem... 

Lubię pisać, chociaż w szkole podstawowej często dostawałam jedynki za brak pracy domowej z polskiego. Choć moje prace często były obklejone słowami nauczycielki: "zły kontekst, niewłaściwa interpretacja"... Blablablabla... Chociaż w piątej klasie podstawówki odpadłam na konkursie ortograficznym, zajmując w nim czwarte miejsce, gdyż napisałam "wierza" zamiast "wieża" i "króżganek" zamiast "krużganek" (bo skoro "król" i "któż" pisze się przez ó, to dlaczego nie ten wyraz?). 

Moje notki pewnie długością przerażają... 

a i tak nie doszłam jeszcze do sensu tego, co chciałam napisać :)

Bardzo długo wydawało mi się ostatnio, że Boga nie ma, że mnie zostawił, że się mną nie interesuje. Ludzie również zdawali się tacy nieobecni. Żal do Kościoła, do wspólnoty Kościoła, jedynie pogłębiał tę sytuację - tym bardziej, że się tym żalem karmiłam, podkarmiałam i łechtałam swoje własne ego, tak mocno poranione przez niektóre sytuacje z przeszłości.

A Pan Bóg zdawał się, przez usta moich znajomych (nie tylko zdeklarowanych chrześcijan!), mówić mi, jak bardzo Mu na mnie zależy. 

Matka Teresa mówiła: zawsze wtedy, kiedy uśmiechasz się do brata, jest Boże Narodzenie

Dostawałam wiele zapewnień o wsparciu, modlitwie, wiele propozycji rozmowy. Szczerej i otwartej. Ludzie zapraszali mnie w różne miejsca - czy to do siebie, czy na Europejskie Spotkanie Młodych (jadę za tydzień do Pragi - po raz 3 na Taize [a nigdy nie zapłaciłam za wyjazd z własnej kieszeni....]). 

Gdybym powiedziała, że to wszystko 'przypadki', musiałabym być niezłą ignorantką.

Dzisiaj, wychodząc z kościoła, dostałam od księdza kartkę - życzenia Bożonarodzeniowe. Wśród nich znalazły się słowa, które szczególnie mnie uderzyły. Chciałabym nimi zakończyć ten wpis.

Papież Franciszek zachęca nas do odwagi wiary, byśmy nie bali się w naszym życiu przyjąć Chrystusa. Mówi: Nie lękajcie się! Nasz Ojciec jest cierpliwy, kocha nas, daje nam Jezusa, aby prowadzić nas na drodze do ziemi obiecanej. On jest światłem, które rozświetla mroki, On jest naszym pokojem.

Odwagi! Dla mnie i dla ciebie.

piątek, 19 grudnia 2014

co chcesz?

Po raz pierwszy pojechałam do Poznania, na Europejskie Spotkanie Młodych, w 2009 r. Po licznych przebojach z pociągami (ech, bycie sangwinikiem nie zawsze jest korzystne), dojechałam wreszcie do tego miasta - historycznie pierwszego biskupstwa w Polsce. Miałam wtedy 16 lat, niewiele pamiętam z tego, co się działo... Ale utkwiły mi w pamięci pewne epizody.

Wiele czasu spędzałam w sali Silence. Czasami nawet całe dnie. Pamiętam moment, że zmożona snem, zasnęłam. Obudziłam się, a obok mnie leżeli 'przybysze' z Włoch. Młody chłopak, z pięknym uśmiechem na ustach, powiedział do mnie: dzień dobry, z właściwym sobie południowym akcentem. I poszedł spać. Wówczas otworzyłam Pismo święte na 'przypadkowym' fragmencie. Jak się okazało, ten urywek towarzyszył mi później przez kilka następnych lat. Zresztą do dziś jest mi bardzo bliski.


Tak przyszli do Jerycha. Gdy wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Jezus przystanął i rzekł: "Zawołajcie go!" I przywołali niewidomego, mówiąc mu: "Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię". On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Powiedział Mu niewidomy: "Rabbuni, żebym przejrzał". Jezus mu rzekł: "Idź, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10, 46-52)


Bartymeusz, jak ta ostatnia trąba jerychońska, zdaje się nie tracić siły. Krzyczy. Fizycznie nie widzi, ale w sercu odczuwa - doświadcza - że idzie Ten, który jest Mesjaszem. 

Pamiętam moje doświadczenie z osobami niewidomymi. Pierwszy raz z Bronkiem. Przyszedł kiedyś na spotkanie wspólnoty. Zaśpiewał jakąś piosenkę. Cieszył się życiem, światem, którego nigdy fizycznie nie zobaczył. Wrażliwiec. Pamiętam, jak razem z jednym chłopakiem - obecnym mężem mojej siostry - odprowadziliśmy go na autobus. Opowiadał o Jezusie Chrystusie, o Tym, którego doświadczył, którego spotkał w swoim życiu. Nie było to dla niego łatwe, ale z pewnością żywe i obecne w jego sercu. Nie żalił się - a przecież miał prawo. Nie przeklinał. Nie czuł się kimś gorszym. 

Razem z misjonarkami miłości odwiedziłam dom dla osób niewidomych, Śpiewałam tam nawet psalm. A oni mi przygrywali - raz lepiej, raz gorzej, wpasowując się w mój tembr głosu, Ciężko było się skupić, bo rządziła tym spontaniczność. Było to jednak coś niesamowitego! Ta radość służenia... Ta chęć pomocy... Oni widzieli więcej niż mi się nawet wówczas wydawało!

Niewidomy usłyszał, że Chrystus przechodzi. Mnie samej wiele osób opowiadało o Chrystusie. Moje doświadczenia wskazywały, że tylko Ten Niemożliwy Do Ogarnięcia mógł to tak wszystko wykonać. Serio. Bo nie uwierzę, że normalnym jest, aby miesiąc po pielgrzymce odnalazł się niewidziany przez 16 lat wujek - a szłam w jego intencji! Nie uwierzę, że przypadkiem jest, że tylko mój tato się nim zajął, widząc w nim nie tylko bezdomnego, ale przede wszystkim człowieka. Nie uwierzę, że przypadkiem jest, że trafiłam w tym roku na Przystanek Jezus - i nie wierzę, że te wszystkie spotkania były przypadkowe. 

Widziałam Chrystusa. Choć czasem daję się porwać zwątpieniu, tym wewnętrznym i zewnętrznym głosom zarazem: Boga nie ma, Bóg się tobą nie interesuje, więc zamknij gębę i siedź cicho.

Czasem zachowuję się tak, jakby coś mnie paraliżowało. Nie umiem cieszyć się światem. Nie widzę piękna ani w sobie, ani w drugim człowieku. Nie dostrzegam niczego pozytywnego. Demon przeszłości wydaje się być większy od tego, co teraz i minutę przede mną. 

Pan Bóg pyta: co chcesz, abym ci uczynił? A ja Mu na to: nic nie jesteś w stanie zrobić, do you understand? 

A tak naprawdę chciałabym, aby mnie przytulił. Aby dał mi kolejny znak Swojej obecności. Aby znaleźli się ludzie, którzy zwyczajnie usiądą, wypiją piwo, przytulą, czasem pocieszą, czasem powkurzają...

To, co zadziwia mnie jeszcze w historii Bartymeusza, to postawa uczniów i tłumu. Najpierw chcą, by się uciszył, a potem pocieszają: bądź dobrej myśli... W jak szybkim tempie mogą zmienić swoje spojrzenie na rzeczywistość! Może i ich urzekło to dobro w oczach Chrystusa? Może i oni pojęli, że nie warto patrzeć na to, co na zewnątrz, ale na wnętrze człowieka?

Co chcesz, abym ci uczynił? Chryste, abym przejrzała, abym wreszcie przejrzała...

czwartek, 18 grudnia 2014

tak.

Kiedyś miałam tendencję, by pisać wielkie morały, mądre słówka, pouczające i krzepiące. Wiem, że ludziom się podobało - a ja rosłam w pychę, dostając wiele pozytywnych maili. Dzisiaj nie mam czasu pisać tak wiele jak kiedyś, a i to, co tworzę, nasączone jest większym doświadczeniem życiowym niż wcześniej. I dobrze. Mimo że nie wszystko jest dla mnie łatwe. Też dobrze.

Pamiętam jeden z wykładów - z Nowego Testamentu. Proszę ojca - zapytałam - właściwie to dlaczego Barabasz posiada takie imię? Ojcze, dlaczego możemy to tłumaczyć jako 'syn ojca'? 

Ojciec Edward, patrząc na mnie spod swoich okularów, odpowiedział z uśmiechem: jest siostra bardzo wymagająca... Nigdy nie zwróciłem na to uwagi, choć czytałem ten fragment wielokrotnie. (Warto dodać, że o. Edward jest jednym z tłumaczy Biblii Tysiąclecia). 

Kiedy słyszę Barabasz, włącza mi się czerwona lampka: TO TEN ŁOTR MIAŁ ZAWISNĄĆ NA KRZYŻU! To wszystko przez niego... To jego mieli ukrzyżować... To on na to zasłużył!

A potem...

Tyle razy, kiedy krzywo spojrzałam na bezdomnego, ukrzyżowałam w Nim Chrystusa. 
Tyle razy, kiedy zamiast dobrego słowa, na usta wchodziło mi przekleństwo, ukrzyżowałam Go.

Tyle razy...

I nie będę mówić, że tego ciągle nie robię. Nieustannie zmierzam się z grzechami. Nieustannie krzyżuję Chrystusa... Który we mnie żyje. Chce żyć. Zmartwychwstał!

Smutno mi, kiedy widzę zamknięte kościoły. Kiedy przyjeżdżam do domu rodzinnego i spotykam opór ze strony księży... Ale też kiedy sama odchodzę, upadam, grzeszę.

Smutno mi.

Tyle rzeczy do zrobienia, a tak mało rąk... A tak niewiele zapału... A tak sporo pokus...

A Chrystus zmartwychwstał.

Nawet sam Józef pewnie wyrywa włosy z głowy, dziwiąc się, jak tak wszystko może być...

Syn ojca. Wybrany. Też miał swoją misję. Może spojrzał oko w oko z Tym, którego ukrzyżowano. Ujrzał i uwierzył? Nie wiem. 

Został uwolniony.

Też czekam. 
Chciałabym.

Przyjdź Panie Jezu. Marana tha.

Przyjdź.

czwartek, 11 grudnia 2014

życie.

Niekiedy ciężko jest wierzyć - szczególnie wtedy, kiedy życie zdaje się przytłaczać. Niekiedy kolana same się zginają - i to nie od modlitwy, ale ciężaru, który nosimy na plecach. A czasem zwyczajnie wszystko wydaje się takie bezsensowne, że właściwie nawet żyć się nie chce.

I wtedy najlepiej zamknąć się w sobie i przestać oddychać.

Pamiętam taki moment podczas mojego pobytu na Woodstocku, że nic mi się już nie chciało. Ani modlić, ani tym bardziej wychodzić na pole, by mówić innym o Jezusie Zmartwychwstałym i Żyjącym. Usiadłam wtedy pod namiotem. Siedziałam i patrzyłam. Widziałam, jak ludzie odchodzili odmienieni. I marzyłam, by i we mnie coś zadrgało...
- Czy masz trochę wolnego  czasu? - podeszła do mnie siostra dominikanka.
- Yyy... Właściwie to aż nadto. Teraz siedzę, odpoczywam... Wie siostra, nic mi się nie chce.
- A wiesz. Bo widzę tu dwoje ludzi. Myślałam, że razem podejdziemy... Bardzo chciałabym z tobą.
- Ale siostro, ja dzisiaj...
- Dobra, idziemy.
Zrezygnowana, nieco wkurzona, podeszłam z siostrą dominikanką do tej pary. Młoda, piękna dziewczyna, może siedemnastoletnia. Zadbany, przystojny chłopak o pięknych, kręconych włosach. Wśród tych wszystkich dziewcząt dziewczyna wyglądała naprawdę jak anioł. Skromna biała sukienka, blond włosy... I pragnienie, że chce żyć piękniej i bardziej, ale nie potrafi. Pytała, jak się modlić, co to w ogóle Adoracja, gdzie spotkać Chrystusa, o którym tyle już słyszała na religii.
Potem modlitwa wstawiennicza. Chłopak trzymał swoją dłoń na jej ramieniu. Leciały mu łzy.
Potem jej spowiedź.

Wróciła odmieniona. Szczęśliwsza?

Miałam ostatnio takie chwile, że było mi zwyczajnie ciężko. Wolałam się nie odzywać, a jak już mówiłam cokolwiek, to zdawkowo. Odsuwałam się od ludzi - szczególnie mi najbliższych. Modlitwa szła mi jak woda z cieknącego zardzewiałego kranu - zalewała wszystko, nie będąc zdatną do spożycia.

Dostawałam wiadomości. Pomódl się za mnie czy jesteś dla mnie ważna. Pisałam z kilkoma osobami o moim stanie - wiedziałam, że mnie zrozumieją. Rozmawiałam ze współlokatorką i ojcem duchowym.

Stan nie minął. Dalej jest mi ciężko. Mój angielski leży i kwiczy - choć poprawa chyba 300% ponad normę. Coraz bardziej jednak przekonuję się, że nawet bardziej chcę niż muszę.

Bo nie muszę. Nic nie muszę.

Jesteście bowiem ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa. (1 P 1, 23)

Słowo Boże, które trwa. Które raz zasiane, kiełkuje i niszczeje, umierając po to, by narodzić się na nowo. Żyje. 

Powołanie do życia. Coś pięknego?

Spotkałam w swoim życiu dwudziestolatków, którzy zdawali się tracić sens i cel życia. Pogrążali się w beznadziei. Widziałam ten smutek, ale jednocześnie pragnienie... aby kochać i być kochanym. Oni często nie mówili o niczym innym - tylko o tym, by był ktoś, kto przytuli, wesprze...

Widziałam osoby bezdomne, które lgnęły do mnie jak mucha do lepu. Tylko dlatego, że lubię się uśmiechać. Że czasem powiem coś - może nawet głupiego - ale bezpośrednio do nich. Przecież tak wielu ludzi mija ich na ulicy - z grymasem na twarzy.

Spotkałam ludzi, którzy tętnili życiem. Od nich biło coś niewyobrażalnego. Jakaś siła, która nie pozwalała przejść obojętnie.

Widziałam. To wykonalne.

Ostatnio coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem większa niż moje zranienia. Bliska osoba, na pytanie, dlaczego tak o mnie zabiega, powiedziała: bo jesteś warta, bo mi na tobie zależy. Wierzę. Nieraz widziałam tę troskę.

Chciałam krótko dzisiaj, ale znów wyszło jak wyszło.

Nie wiem, z jaką częstotliwością będę tu pisać, pewnie tylko wtedy, kiedy coś mi 'wpadnie'. 

Ale blog to również spora część mojego życia. W końcu prowadzę je od 2007 r... 8 lat. Teraz mam 21. Masakra :)

Proszę o modlitwę. Bym w drodze nie ustała.

A na koniec piosenka. Moja modlitwa tego tygodnia, miesiąca, może nawet roku i życia...


niedziela, 30 listopada 2014

tyle

Wiele rzeczy w swoim życiu napisałam. Wiele słów przelałam na papier, czy tu - w świecie internetu. Z masą ludzi rozmawiałam, czy tu - poprzez bloga, czy w świecie najzwyczajniej realnym. 
Ale są takie chwile, że nie chce mi się już ani pisać, ani mówić. Chwile samotności, w których najchętniej pozostałabym sama z sobą, nic do nikogo nie mówiąc, z nikim się nie spotykając. 
Momenty, w których JA spotyka się z JA - by poznać i pokochać je na nowo. 

Często nie rozumiem tego, co robię. W sumie to im dłużej żyję, tym mniej rozumiem. 

Kiedyś wiele rzeczy robiłam. Jeden z dziesięciu, pielgrzymki, autostop, działania charytatywne, liczne spotkania, prowadzone blogi... Chciałam zabłysnąć. Chciałam się pokazać. Chciałam zakryć siebie samą spotkaniem z drugim człowiekiem. 

Nie było w tym niczego złego, to pewne. Jakiś tam sposób na życie, pewnie nie umiałam w tamtym momencie inaczej.

Dzisiaj mi się tego najzwyczajniej w świecie już nie chce. 

Chyba zaczynam dziadzieć

Na czas bliżej nieokreślony znikam z tego bloga. Nie chcę pisać, bo mi 'wypada' - w sumie nigdy tak nie robiłam. Nie chcę pisać, bo 'ludzie to lubią' - mimo że wiem, że są osoby, stali bywalcy tego bloga. 

Chcę pisać tylko wtedy, kiedy będzie to Boże dzieło. 

A na razie sama szukam i buduję tę relację z Nim, na nowo. Jakoś się ostatnio trochę w tym pogubiłam.

Proszę o wyrozumiałość i modlitwę. 

Tylko dlatego piszę o tym tak otwarcie, gdyż wiem, że mogę na nią liczyć. 

Mimo że cholernie mi teraz trudno wierzyć w Kogokolwiek i w cokolwiek, cieszę się, ciągle cieszę się, że jestem chrześcijanką.

Chyba muszę przestać się wymądrzać i wreszcie zacząć słuchać - mniej mówić. 

Gdyby ktoś chciał pogadać 20agata09@gmail.com lub facebook. Z reguły odpisuję na wiadomości.

niedziela, 23 listopada 2014

testament

- Agatka, Bóg cię kocha! - te słowa ciągle wybrzmiewają mi w uszach, kiedy pomyślę o testamencie pozostawionym mi przez s. Elżbietę.
Nie przepisała mi mieszkania - sama przecież mieszkała w niewielkim pokoju w domu głównym swojego zgromadzenia. Nie przelała na konto pieniądze. W dniu imienin podarowała mi obrazek Jasnogórskiej Madonny - trójwymiarowy - z dedykacją: dla Agatki miłej. A kiedyś, siedząc obok mnie w kaplicy, wcisnęła mi do brewiarza karteczkę - pamiątkę obchodzenia pięćdziesięciolecia ślubów zakonnych. Również wizerunek Matki Bożej z Częstochowy.
- Agatka, nigdy nie zapomnij o tym, że Bóg cię kocha!

Widziałam, jak nikła w oczach, a mimo tego przychodziła do kaplicy, by porozmawiać z Tym, któremu do końca ufała. Jak zmagała się z chorobą, a przy tym wszystkim nie traciła specyficznego poczucia humoru.

- Agatka, chodź tu, mam coś dla ciebie! - krzyknęła ze swojego pokoju. - Chodź szybko!
Podeszłam do Niej. Uśmiechnięta jak zwykle. Błysk w oku. Otwarte ramiona. Schyliła się za siebie. Podniosła coś z ziemi.
- A teraz bierz te śmieci i idź je wyrzucić, bo mi się już nie chce teraz wychodzić.
Uśmiechnęłam się. Nie było cukierków karmelowych, którymi tak często zwykła karmić spragnioną słodyczy młodą dziewczynę.

Kiedy Chrystus króluje, nie sposób nie wspomnieć mi dzisiaj s. Elżbiety - Jego misjonarki. Miała na moje życie ogromny wpływ, nie ukrywam. Tęsknię za Nią, tak po ludzku. Chodź wiem, że u Niego jest Jej lepiej. Tak mocno za Nim tęskniła.

- Niech mnie pani weźmie na ręce! Bo mama patrzy... - powiedziała mi w Katowicach, gdy byłam u misjonarek miłości, mała dziewczynka spragniona miłości.
Wcześniej bawiłam się z dziećmi, wchodząc z nimi pod stoły, biorąc je w ramiona i śpiewając z nimi śmieszne, dziecięce piosenki. Mówiłam normalnym tembrem głosu, nadmiernie nie zdrabniając (czego staram się w ogóle nie robić, przecież dzieci to nie półgłówki, rozumieją jak się z nimi nawet poważnie rozmawia).
- Pani jest taka piękna... bo ma pani taki ładny uśmiech - powiedziało inne dziecko.
- Jezus mnie kocha. - powiedział inny chłopiec. - Skąd wiesz? - zapytałam, patrząc mu w oczy. - Bo tatuś mi to powiedział, ale tatuś też jest już u Pana Jezusa, wie pani?

Czasami ciężko jest mi się nie wzruszyć, szczególnie, że moje serce jest miękkie jak gąbka. Niektórzy mówią, że 'gdy serce miękkie, ważne, aby dupa była twarda'. Ale czy tak jest naprawdę?

Dzisiaj Uroczystość Chrystusa Króla. I mogłabym wkleić tutaj taki obrazek
i na tym obrazku poprzestać.

Moje serce mówi mi jednak coś innego...

Chrystus, którego doświadczyłam, nie ma złotej korony na głowie. Nie posiada złota ani srebra, ani szaty z purpury.

Jest to Chrystus cichy i ukryty, a nie otaczający się szlachetnymi kamieniami.

To Chrystus ukryty w małej Hostii. Chrystus, który z krzyża szepce: to wszystko dla ciebie.

Który pochyla się nie tylko nad Apostołami, nie tylko wybranymi... Ale także skrzywionymi, trędowatymi, schorowanymi, skopanymi przez życie.

Mój Chrystus bardziej przypomina ten wizerunek.

W moim życiu wiele musiano mi przebaczyć, abym spojrzała inaczej na drugiego człowieka. Niejednokrotnie sytuacja życia uczyła mnie pokory. To, kiedy nie mogłam pojechać na wycieczkę szkolną - bo Mama nie miała wystarczającej ilości pieniędzy. Kiedy musiałam poprosić ojca duchowego o pomoc, gdyż zabrakło mi na opłatę stancji. Kiedy ktoś powiedział mi: jesteś egoistką. A ja, po chwili zastanowienia, nie mogłam się z nim nie zgodzić.

Nie ma żadnej zasługi w tym, że zrobię coś dobrego. Żadnej zasługi.

Bycie dobrym to powinność. Świętość to obowiązek.

Jestem dobra, bo jestem człowiekiem. Przebaczam, bo i mnie przebaczono. Daję, bo nie mam niczego, czego bym wcześniej nie otrzymała.

Wiele piszę o Bogu. Czy to na tym blogu, czy do konkretnych ludzi. Moja wiara, przepełniona emocjami i uczuciami, wzlotami i upadkami, zmienia się i ewoluuje. I chyba dobrze, najgorszy byłby regres, najciężej byłoby powiedzieć: już wszystko wiem albo niczego już nie oczekuję

Wiem, że moje notki są bardzo długie. Niektórych może to drażnić. Inni mogą nie doczytać do końca. 

Ale to jestem JA. Agata Krukowska, której jednym z największych problemów jest niemożność szybkiego skończenia tego, co rozpoczęła. 

To, co mam, daję.

Chyba nie posiadam innego talentu jak pisanie. A na pewno nic nie zajmuje mnie jak tworzenie zdań z pojedynczych słów.

Chrystus Król? A jakże! 

W Tobie, we mnie, w bezdomnym, we wrednej nauczycielce... 

"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata 
i wyciągasz do niego ręce, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, 
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom", 
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg
pokochał innych przez ciebie,

Zawsze wtedy, 
jest Boże Narodzenie."

bł. Matka Teresa z Kalkuty

Czy pozwolisz Mu się narodzić?

Oglądałam kiedyś film o jakimś czeskim księdzu. Nie pamiętam tytułu, ani nawet, o co w nim chodziło. Pamiętam tylko moment końcowy, mocno wyrył mi się we wspomnieniach. 
Kapłan ten klęczał i modlił się: czy gdy przyjdziesz, ludzie rozpoznają w Tobie Boga?
I usłyszał odpowiedź, z ust modlącego się za nim jakiegoś mężczyzny:
czy Bóg, kiedy przyjdzie, znajdzie jakiegokolwiek człowieka?

Czy znajdzie w tłumie choćby jednego człowieka? 


piątek, 21 listopada 2014

tyle tylko i aż tyle

Od kilku tygodni czytam pewną książkę. Jest bardzo ciekawa, ale znajduję na nią czas jedynie w SKM'ce, jadąc do i z pracy, i czasem wieczorem, gdy już nie chce mi się zaglądać do angielskiego. Tytuł znamienny Inteligencja emocjonalna. 

Dzisiaj przeczytałam, że badano małe - kilkumiesięczne i kilkuletnie - dzieci. Okazało się, że te, które były bite w dzieciństwie, już we wczesnych momentach życia wykazywały się brakiem empatii w stosunku do rówieśników. Ewentualnie przymierały na dłuższą chwilę, jakby bojąc się ciosów - kiedy usłyszały szloch innego dziecka.

Niektóre najpierw starały się pocieszyć, potem okładały pięściami, potem znów pocieszały, przepraszały, by znowu okładać i zawzięcie kopać. Agresja już od maleńkości. To straszne, ale w wielu rodzinach, niestety, prawdziwe.

Poznałam kiedyś siedmiolatka, który z wielkim zapałem opowiadał o tym, jak ojczym mówi do niego, że gdy się urodził, był czarny jak smoła. Wiele opowiadał o szatanie, o złych i dobrych duchach. Chował się pod stołem, nie chciał wyjść ani bawić się z innymi dziećmi. Pamiętam jak przytulił się do mnie. Poczuł się bezpiecznie, to pewne. Cisnął mi się na kolana... jak i inne dzieci. 

Napisałam Anecie, że notka będzie o optymizmie...

Jeśli przełożyłabym to na sferę duchową, to czy nie jest tak, że wiele wzorców modlitwy wypływa z wcześniejszych doświadczeń? 

Jeśli ktoś miał ojca - kata, może być mu trudno uwierzyć w Boga, który jest Miłością. Jeśli ktoś wiązał się z mężczyznami 20 lub 30 lat od siebie starszymi (i w tych relacjach został zraniony), może być ciężko uwierzyć, że Pan Bóg kocha czysto i bezinteresownie. 

Niejednokrotnie ktoś pyta mnie, czy czasem nie jestem nawiedzona. Mówię o jakimś DOŚWIADCZENIU, o radości spotkania ze Zmartwychwstałym, w ogóle o wierze... 

A potem dziwi się, że proponuję mu piwo (bardzo lubię piwo!). Dziwi się, że jem kilogramy chipsów, popijając je piwem bądź colą z Biedronki. Albo że mam swoje humory. Ekstrawersja połączona z masą introwersji i melancholii - niemal mieszanka wybuchowa. Różowe spodnie i wyciągnięty sweter. Włosy... każdy na inną stronę. 

A miało być o optymizmie...

Wielokrotnie zastanawiam się, co by było, gdybym nie była chrześcijanką. Z pewnością moje życie wyglądałoby inaczej - choćby ostatni przeżyty przeze mnie rok... A godziny rozmów duchowych, liczne spowiedzi...? A chęć przezwyciężania siebie samej? A motywacja? A zbieranie pieniędzy na Przystanek Jezus, by jeszcze raz być z tymi, których się pokochało - mimo że byli bardzo różni? 

Zaczęłam tę notkę od Inteligencji emocjonalnej. Nieprzypadkowo. Ostatnio wiele rozmyślam, z wieloma osobami rozmawiam, o uczuciach - nie tylko moich. W tym również o optymizmie, który może sam w sobie nie tyle jest jakąkolwiek emocją czy uczuciem, ale raczej stanem woli.

Kiedy zaczęłam coraz bardziej poznawać naukę Chrystusa, zrozumiałam, że nie jestem skazana na porażkę. Moja rodzina jest moim bogactwem - mimo że często męczę się w domu, a pobyt tu traktuję jako gwóźdź do krzyża. Różne sytuacje z dzieciństwa, problemy zdrowotne, niechęć znajomych do mojej osoby... to wszystko nabiera zupełnie innego kształtu. 

Kilka osób pytało mnie o moje rozeznawanie powołania. Nikomu nie powiem, co ma w życiu robić. Ale mogę podzielić się moim doświadczeniem.

Optymistyczne?

Gdyby nie chrześcijaństwo, nie wiem, w którym momencie życia bym teraz była - tego nie da się przewidzieć. Dziękuję Bogu za moją siostrę, która przyprowadziła mnie na rekolekcje ignacjańskie. Za ludzi, którzy - często nieświadomie - potwierdzali mi, że dobrze iść tą drogą (mimo że niejednokrotnie chciałam odejść... i odchodziłam). 

Żadne dziecko nie jest skazane na samotność. Żaden człowiek. 

Czasem, jak w przypadku małego Piotrusia, wystarczy przy kimś zwyczajnie być... 

Tak, często jest to trudne.

Być wtedy, kiedy inni nie chcą, nie umieją... 
Kochać, kiedy nikt nie kocha.

Optymistycznie?

Wierzę, że Bóg - jeśli JEST (a wierzę, że jest), nigdy nie zostawia. Nie chciałabym wierzyć w Boga, który miałby mnie ranić, wykorzystać, porzucić... 
Wierzę też, że człowiek może zwyczajnie być. Zawodzi? Owszem. Odchodzi? Również. 

Optymizm nie pozwala mi jednak patrzeć wstecz. Teraz są te osoby, do których można podejść, porozmawiać, zagadać. Czasem w SKM'ce, czasem trochę dalej... Nieraz przypadkowo, innym razem zupełnie świadomie. 

Czy jestem szczęściarzem? Owszem. Wierzę. 

A skoro wierzę, czy czegoś jeszcze powinno mi brakować, skoro Bóg wszystko może, a Miłość wszystkiemu wierzy?

Zbyt wiele pytań. Ciągle zbyt mało odpowiedzi. 

Jak dobrze. Jak dobrze...


czwartek, 20 listopada 2014

po prostu

Kiedy jechałam w poniedziałek SKM'ką do pracy, zobaczyłam, że mimo przepełnionego przedziału, trzy miejsca były wolne. Usiadłam naprzeciw jakiegoś pana. Bardzo szybko zorientowałam się, dlaczego tak jest. Niechlujne ubrania zdradzały, że nie należy do finansowo najbogatszych ludzi. Ludzie wzdrygali się, patrząc na jego poharataną, pobitą twarz - szczególnie zakrwawione oko, które spoglądało niczym oko boksera po zaciętej walce. Od kilku dni dokucza mi katar, nie czułam jego zapachu, mniej lub bardziej przyswajalnego dla ludzkich nozdrzy.
Ludzie zaczęli patrzeć na mnie tym bardziej dziwnie, gdy wyjęłam rogala. Kupiłam go w budce z pieczywem, gdy szłam z uczelni w kierunku dworca. Zaczęłam go konsumować, by po chwili zdać sobie sprawę...
- Dlaczego ludzie tak nas oceniają? - usłyszałam szept pana. Nie wiem, ile mógł mieć lat. Może 40, może 50, a może był po 60.?
Mówiąc nas miał zapewne na myśli siebie i swoich kolegów.
- Przez cały dzień tylko pani przy mnie usiadła.

Nie powiem, że odetchnęłam z ulgą. Pewnie gdybym nie straciła węchu, ominęłabym tego człowieka jak wszyscy inni bogaci, którym przeszkadza smród 'meneli'. Ile razy słyszałam: 'niech oni się sobą w końcu zajmą', 'istnieje tyle instytucji, które mogą im pomóc', 'sami sobie winni'. I pewnie w wielu przypadkach tak się dzieje.

Im częściej spotykam się z ludźmi, ba - im więcej myślę o swoim własnym życiu, tym bardziej widzę... niemoc. Chciałabym nie być obojętna na losy Drugiego, ale przechodzę, nie zwracając na nich większej uwagi. Chciałabym się uśmiechnąć, ale moja twarz promienieje smutkiem. Chciałabym bezinteresownie dać coś komuś, a moje ręce krwawią, gdy ściskam dłonie, nie chcąc ich otworzyć...

I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie różnię się niczym od tych najbiedniejszych. Mam tylko mieszkanie, pracę, rodziców i rodzeństwo, i kilkoro bliskich, najbliższych przyjaciół... Dzisiaj mam, a jutro mogę stracić. Więc właściwie jakbym tego nie posiadała...

Poznałam ludzi, którzy mieli wszystko. Pieniądze, dach nad głową, dobrą posadę w pracy... Usychali, gdyż wszyscy wokół jedynie od nich wymagali... A nie było nikogo, kto zwyczajnie umiałby być, potrzymać za rękę, przytulić. Sporo pieniędzy na koncie, kilka mieszkań, nawet wiara na dość wysokim poziomie..., ale nie było człowieka, który zechciałby dzielić samotność.

Poznałam też ludzi biednych, którzy nie liczyli każdego zarobionego pieniądza. Nie troszczyli się zbytnio o mnożenie funduszy. Woleli spędzać ten czas z dziećmi. Chcieli wsiąść na rozklekotany rower i pojechać nad Bałtyk. Uczyli dzielić się z tymi, którzy zwyczajnie nie mają.

Moja Mama powiedziała mi kiedyś bardzo mocne słowa, do dziś je pamiętam, choć minęło około piętnaście lat: gdy ktoś będzie cię pytał, czy możesz mu kupić chleb, nawet się nie zastanawiaj - tobie też kiedyś go nie zabraknie.

Najśmieszniejsze jest to, że już niejednokrotnie mi się to sprawdziło.
I to, że nie ma w tym żadnej zasługi ani logiki.

- Jerzyk, ja bym tak nie mogła chyba... żyć z tym panem, pomagać mu uruchamiać tę butlę z tlenem, słuchać jego jęków po nocach - powiedziałam do mojego szwagra, gdy odwiedziłam go niedawno w szpitalu.
- Agatka, każdy potrafi, ale musi chcieć. Przecież nie można inaczej...

Wśród moich bliskich sami (nie)święci ludzie. Mają swoje za skórą, jak każdy. Często dają się w kość. Nie rozumiem ich. Nie umiem przyjąć niektórych zachowań - stają się tacy nielogiczni... Patrzę w lustro i widzę podobnie. Każdy włos w inną stronę - tu się chyba nigdy nie zmieni. Oko królicze, czerwone od wiatru. Skrywany uśmiech, skrywany... bo już dziś, blisko północy, bardziej się chce spać niż uśmiechać.

Nie jestem idealna, ale jestem piękna.

Kiedyś pewien kapłan poprosił mnie, bym spojrzała w lustro i mówiła do siebie samej: Agatka, jesteś cudowna. Miałam powiedzieć to jak najczulej. Nie mogło przejść mi to przez gardło. Na różny sposób wypowiadałam swoje imię Agatka, Agatko, Agaciu, Agato... Jestem piękna? Cudowna?

Kiedy skończyło się wymagane 20 minut przed lustrem, zauważyłam, że obok mnie stoi moja współsiostra. Co ty robisz? 

Jestem piękna. Wiesz? Jestem piękna. Mówię sobie, że jestem piękna.

Dlaczego ludzie tak nas oceniają?

A może to wcale nie chodzi o pieniądze, o ubiór czy zapach przenikający nozdrza, ale o coś 'więcej', o zdanie sobie sprawy, że jest się cudownym?

Gdyby każdy czuł się kochany i przyjęty, czy nie byłoby mu łatwiej przyjąć i zrozumieć Drugiego?

O miłości Boża, cóż więcej mogę powiedzieć o tobie? Pokonałaś mnie i zwyciężyłaś: czuję, że umieram z miłości, a nie odczuwam miłości; jestem zanurzona w miłości, a nie znam miłości; odczuwam w sobie działanie tej miłości, a nie rozumiem jej dzieła; odczuwam, że płonie moje serce z miłości, a nie widzę ognia miłości.
O Panie mój, nie mogę przestać szukać znaku tej miłości... w której się zawiera wszelka rzecz upragniona w niebie i na ziemi; ona zadowala człowieka, a nigdy nie nasyca, owszem, sprawia, że człowiek odczuwa stale wzrastający głód... Czymże jest ta miłość, która wszystko zwycięża?... Ty, o Panie, ukazałeś mi tylko iskrę tej Twojej czystej i prostej miłości, a iskra ta zapala tak wielki ogień w moim sercu, że mnie wyniszcza. Nie znajduję miejsca odpoczynku na ziemi i nie mogę widzieć ani odczuwać czego innego; jestem oczarowana tym, co jest poza mną; nie wiem, gdzie jestem; jestem zajęta, pochwycona i zraniona, prawie umieram, oczekuję tylko Twojej opatrzności, która zaspokoi każde moje pragnienie skierowane do zbawienia (św. Katarzyna z Genui)

wtorek, 11 listopada 2014

Deus providebit

Dzisiaj byłam w szpitalu u jednej z bliskich mi osób. Bałam się tam jechać. Nie znoszę szpitalnego klimatu, nie wiedziałam też, co mnie tam spotka, kogo zobaczę i jak zareaguję na chorobę i cierpienie kogoś bliskiego i osób z jego otoczenia. Sięgnęłam do Liturgii Godzin. Wtedy oniemiałam. W modlitwie południowej czytanie brzmiało: Polecenie, które ja ci dzisiaj daję, nie przekracza twych możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem. Słowo to bowiem jest bardzo blisko ciebie; w twych ustach i w twoim sercu, byś je mógł wypełnić. (Pwt 20, 11. 14) Wówczas już wiedziałam, co muszę zrobić. I łatwiej było mi ubrać się cieplej i wyjść z domu. Przestałam się bać.

Gdy patrzę na cierpienie, ogarnia mnie często niemoc i współczucie. Pamiętam, jak półtora roku temu, w maju 2013 r., pomagałam siostrom misjonarkom miłości przy osobach chorych w domu pomocy społecznej. Powyginane kończyny. Oślinieni, posiniaczeni, z trudnością w mowie czy chodzeniu. Niektórzy samotni, skazani na samotność - rodzina zostawiła, nie mając czasu i sił się opiekować. Bali się ciężaru - nie oceniam, ale i nie usprawiedliwiam - tak po prostu jest.

 Pamiętam kilka osób. Wspominam pana Jana, który powiedział, że jestem podobna do jego zmarłej żony. Bardzo mu się podobałam, jakoś szczególnie tego nie ukrywał. Kiedy na mnie patrzył - a widzieliśmy się dwukrotnie - prosił, bym nie przestawała się uśmiechać... Czasem przestaję, ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że bardzo często na krótko. Jedno szczęście! Pamiętam też panią. Nie wiem, która choroba ją wyniszczała. Miała spuchniętą maksymalnie twarz. Po twarzy ciekła jej ślina. Prosiła o modlitwę. Ożywiła się, gdy modliliśmy się do Ojca NASZEGO. I jej, i sióstr, i lekarzy, i mojego...

Pamiętam też starszego pana. Chorował na Parkinsona. W szyi miał rurkę tracheotomijną. Na palcach pokazał ilość lat - 8 lat z tym urządzeniem w szyi. Nie wiem, czy jeszcze żyje, czy nie. Nie zapomnę jego uśmiechu i błogosławieństwa - nie mógł zrobić nic innego, nie miał na to sił... Podniósł tylko prawą rękę i nam błogosławił, raz po raz czyniąc dłonią znak krzyża.

Niedawno rozmawiałam z ojcem werbistą, którego poznałam wówczas w Katowicach. Powiedział mi o śmierci swoich - naszych - podopiecznych. Minęło półtora roku, a już kilku odeszło, inni bezdomni walczą o życie - przede wszystkim z samymi sobą i nałogiem alkoholowym. Nie żyje pan bez obu nóg. Polubiłam go. Zniszczyła go miażdżyca i alkohol, który pił ciurkiem od wielu lat. Był dla mnie wyjątkowo miły. Pokazywał różaniec-obrączkę na palcu i koszulki religijne - mówił, że się nawrócił, że chciałby zacząć nowe życie, ale bez nóg będzie mu z pewnością ciężko. Już nie żyje, podobno gdyby nie alkohol, mógłby pożyć jeszcze kilka lat. Ale zaczął pić, odstawił leki... Szybciej spotkał się ze Zmartwychwstałym.

Nie rozumiem cierpienia. Nie rozumiem, dlaczego często cierpią ci, którzy - według mnie - cierpieć nie powinni. Nie rozumiem, dlaczego matka opuszcza swoje dzieci, kompletnie nie przejmując się ich losem. Nie rozumiem, dlaczego ojciec spędza długie godziny w szpitalu, z wyrokiem śmierci ciążącym mu nad głową. Nie rozumiem, dlaczego przyjaciel odchodzi w momencie, w którym najbardziej go potrzebuję.

Nie lubię teorii, choć czytam masę książek. Gdybym nie starała się przełożyć ich na życie, byłoby to co najmniej bezcelowe. Gdybym nie stała się choć odrobinę lepsza, dojrzalsza, mądrzejsza... na nic byłyby te wszystkie doświadczenia. Choć nie wiem, jak mi wychodzi, bo nie jestem sędzią we własnej sprawie, czas pokaże. Obym nie stała się starą, przemądrzałą jędzą - w innym przypadku musicie mnie znosić.

- Proszę ojca, gdzie był Bóg, gdy umarła ta osoba, o której powiedział mi Maciek?

Nie rozumiem cierpienia, ale mogę być przy cierpiącym. Nie pojmuję, dlaczego niektórzy muszą płakać, ale mogę otrzeć łzę, albo zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć. To zdecydowanie lepsze od mówienia będzie dobrze. Nie znoszę zaklinania rzeczywistości! Powiedzieć będzie dobrze osobie samotnej na wózku inwalidzkim? Dziecku w sierocińcu, którego matka zostawiła po libacji alkoholowej? Matce, która straciła troje dzieci w wypadku samochodowym?
Będzie dobrze?

Gdy w Gdyni dziś przemaszerował pochód z okazji Święta Niepodległości, gdy ludzie cieszyli się, że jest wolne, ja siedziałam na łóżku szpitalnym i jadłam słone paluszki, popijając je gorącą kawą z fusami. Widziałam troskę człowieka o człowieka. Napisałam mojemu ojcu duchowemu, że nie wiem, czy umiałabym z taką troską jak Jerzy zająć się schorowanym kolegą. Poprawić poduszkę, pomóc podłączyć tlen, porozmawiać, wesprzeć na duchu... Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego po nim. Widziałam człowieka w człowieku.

I choć nikt nie mówił o Bogu (jedynie ja sama powiedziałam o sprawowanej Mszy w jego intencji), dostrzegłam Jego obecność. Wierzę, że przychodzi On zawsze, gdy człowiek troszczy się o człowieka. Do każdego pragnienia bycia lepszym. A szczególnie do osób cierpiących... w końcu sam Jezus nie jest teoretykiem. Cierpienie, smutek, strach, samotność... On to również przeżył, czy to w drodze na Golgocie, czy w Ogrójcu, czy przy śmierci Łazarza...

Wykonałam swój obowiązek. I chociaż mój angielski dalej leży i kwiczy, wiem, że to nieistotne. Dotknęłam świętości - i to wcale nie są górnolotne słowa.

Choć teraz, wśród wielu modlitw, będę musiała poprosić o dar języków. A pani z angielskiego to mnie chyba w czwartek zabije :)

Liturgia Słowa. Również z dzisiaj. Modlitwa przedpołudniowa.
Jeśliby ktoś posiadał majętność tego świata i widział, że brat jego cierpi niedostatek, a zamknął przed nim swe serce, jak może trwać w nim miłość Boga? Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą. (1 J 3, 17-18)

Deus providebit. Bóg się zatroszczy.

Odwagi.


sobota, 8 listopada 2014

tyle

Dawać, dawać, dawać... Wydawałoby się, że chrześcijaństwo przepełnione jest altruizmem - na pewno z definicji. Kochaj bliźniego swojego... I tak dalej, i tak dalej. Być dobrym dla innych, przekraczać swoje słabości, niejako 'spalać' się... Dawać, dawać, dawać... i ciągle DAWAĆ.

Ostatnio zauważyłam, że bardzo mocno drzemało we mnie poczucie, że ZBYT MAŁO komuś daję. Czy to czasu, czy pieniędzy, czy życzliwości... Chrześcijaństwo? Moje chrześcijaństwo?
Kiedy nie miałam sił wstać z łóżka na środowy wykład o ósmej rano. Gdy nie chciało mi się iść kupić coś do zjedzenia proszącemu o pieniądze na chleb bezdomnemu. Kiedy zabrakło mi czasu na odwiedzenie bliskiej mi osoby. I kiedy zwyczajnie nie chciało mi się usiąść ze współlokatorami i wypić piwo po całodziennej pracy.

Pracuję, studiuję... NIE MAM CZASU. A tu trzeba dawać, dawać, dawać jeszcze więcej... Nie zastanawiając się, co w zamian...!

Chrześcijaństwo?

I narosła we mnie pokusa, by nic od nikogo nie brać. To ja jestem dawcą, inni mogą co najwyżej ode mnie brać. Altruizm do potęgi dziesiątej.

Dawać jeszcze więcej.

Aż kiedy zabrakło mi sił, zwyczajnie, po kilku tygodniach pracy, nauki, pracy, nauki... Sił psychicznych przede wszystkim...

Kochaj bliźniego swojego... JAK SIEBIE SAMEGO!

Czasem wziąć jest trudniej niż dać. Brać garściami, gdy nikt nie patrzy? Zapewne można. Gdy jednak przyjdzie o coś poprosić... Gdy trzeba zdać się na łaskę lub niełaskę drugiej osoby. Gdy pycha nie pozwala, aby uznać, że NIE DAJE (się) rady.

Gdyby moje chrześcijaństwo było dla mnie tylko ideologią, pewnie w ogóle nie byłoby problemu. Jednak, dzień za dniem, coraz mocniej staje się ono nie tylko sposobem na życie, ale życiem w ogóle.

Dawać łatwo - szczególnie wtedy, kiedy jest się chwalonym i docenionym, a brać?

Gdy patrzę również na moje życie duchowe... Ilość 'zdrowasiek' w ciągu życia, godziny modlitw wspólnotowych, wiele Mszy świętych - nie tylko w niedzielę... Bóg rozliczy, Bogu się należy, Bóg się cieszy, Bóg...

Ja Mu różaniec, a On mi... Ja Mu zdrowaśkę, a On mi... Ja Mu uśmiech, a On...?

A na końcu się rozliczymy. Ile On mi dał, ile ja nie wzięłam. Jak mocno chciał mi dać, a ja nie przyjęłam. Ile ja Mu dałam, ile...

A może tu chodzi nie o zdrowaśki, nie o klęczenie, nie o modlitwy wspólnotowe, nie o dawanie, ale... relację?
Może Ten, którego chrześcijanie nazywają Trójcą Świętą - Ojciec, Syn i Duch Święty... może mam z Nimi stworzyć tę relację zaufania?

Może to nie chodzi o koronki, nowenny czy różaniec, ale pozwolenie Ojcu, by sam wybiegł mi na spotkanie?
Może relacja z Nim to coś więcej niż pokuta i zadośćuczynienie za grzechy, może więcej niż grożenie piekłem i chęć samobiczowania?

Gdy miałam 13 lat, wojowniczo walczyłam na katechezie o to, by moje zdanie było najważniejsze. Znałam dość dobrze Pismo święte - w końcu już od podstawówki jeździłam na wszystkie konkursy biblijne. W październiku modliłam się z wszystkimi na różańcu, w maju pod krzyżem na majówkach, a w czerwcu odmawiałam litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa.
A w tym wszystkim nie widziałam człowieka. Boga w sumie też nie. Bardziej bożka, który skrzywdziłby mnie, gdybym do tego kościoła nie poszła.

Zaczęłam tę notkę od słowa DAWAĆ i na tym słowie skończę.

Gdyby Panu Bogu zależało, byśmy dawali, dawali, bez przerwy dawali, stworzyłby nas jako kogoś równemu Sobie. Jestem jednak człowiekiem.

Nie dam nikomu nic, czego bym najpierw nie dostała.

Zanim dam, muszę mieć - logiczne, pewnie nawet banalne.

Nie neguję wartości różańca czy koronki. Mszy świętej również nie, oczywiście.

Chciałabym jednak, by moja wiara była relacją. Nie tylko moim uporczywym dawaniem z siebie, przekraczaniem siebie, życiem tak, by 'Panu Bogu było dobrze'.

Chciałabym mieć zaufanie syna marnotrawnego. Iść w ciemno, pozwalając Ojcu na wszystko. Nawet na to, by założył mi pierścień i sandały na nogi - jeśli zechce.
Chciałabym być odważna jak kobieta zgarbiona w synagodze. Wyjść na środek pomimo swojej niemocy. Pozwolić Mu, by On działał. Pozwolić sobie wziąć wszystko, co potrzebne, co chce mi dać.
Chciałabym wreszcie być jak Zacheusz. Zaprosić Go do domu, by uczynił moje życie szczęśliwym. Pozwolić sobie doświadczyć dobroci.

Najpierw doświadczenie, potem moje dawanie.

Bez Chrystusa dawanie jest tylko charytatywnością, a nie chrześcijaństwem.

Chciałabym wreszcie pozwolić Bogu, by uczynił mnie wolnym człowiekiem. Abym przeszła z poziomu 'muszę to zrobić, bo jestem chrześcijanką' do poziomu 'daję to, bo w zasadzie nic nie tracę'.

I może ta notka jest kompletnie nielogiczna. Nie wiem.
Ale to moja dzisiejsza modlitwa, którą już - dopiero - kończę.

Gdybyś mi powiedział, 
że mam być logiczna (przecież każdy powinien być),
byłbyś moim bogiem.

Gdybyś mi powiedział,
że powinnam przekraczać siebie (bo inaczej będziesz mnie mniej kochał),
byłbyś tylko bogiem.

A gdybyś zamilknął,
gdybyś przyszedł mnie odwiedzić,
gdyby Słowo było logiczniejsze niż wszystko to, co napisałam (a wiesz, że się staram...),
byłbyś dalej bogiem,
ale przez nieco większe 'b'.

Gdybyś pozwolił mi Sobie zaufać,
gdybyś pozwolił przytulić się do Siebie,
gdybyś zabrał mój lęk,
gdybyś...

A gdybym wzięła Ciebie jako Ciebie,
cichego Baranka, Przyjaciela,
Ojca, Mistrza,
Adonai,
gdybym, słuchając Ewangelii, wierzyła Ci na Słowo...

i gdybym...

Jeśli Jesteś Bogiem,
skoro Jesteś,
skoro wierzę, że Jesteś Bogiem...
czy Jesteś moim Bogiem...
czy w ogóle Jesteś...
a może... 

Gdybym przestała pytać, czy byłabym sobą?

Gdybyś przestał pytać się mnie jak Adama: gdzie jesteś Agatko,
czy byłbyś Sobą?

Gdybyś nie wybiegł do mnie jak do syna, 
czy byłbyś Sobą?

Gdybyś nie dotknął mnie jak trędowatego, 
nie obronił jak jawnogrzesznicy,
nie usprawiedliwił niczym Zacheusza,
czy byłbyś Sobą?

A gdybym tak stworzyła relację...
z Tobą? 

I gdybym zaczęła być...
sobą?

sobota, 1 listopada 2014

święci

Dzisiaj uroczystość Wszystkich Świętych. W Kościele świętuje się wszystkich - i tych, którzy zostali wyniesieni na ołtarze, i tych, o których wiemy - wierzymy - tylko my sami... Ufam, że jest to też i moje święto - w końcu staram się iść za Chrystusem, w drodze upadam i powstaję, idę dalej... i tak ciągle. 

Wiemy, słyszymy, znamy, nic nowego...

Dzisiaj chciałabym pochylić się nad sylwetkami świętych z mojego podwórka. Z niektórymi spotkałam się tylko raz w życiu, innych widywałam na co dzień. Dlaczego wybrałam właśnie ich? Nie do końca to rozumiem... Mieli jakiś wpływ na moje życie, to pewne. Ich obecność stała się - w jakimś stopniu - dla mnie ważna, też pewne... Może po prostu - byli sobą, kimś cudownym sobą. Choć może nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że mieli na mnie i moje życie taki wpływ.

Siostra Elżbieta chorowała na raka przez kilka lat. Przez ostatnie miesiące rzadko wychodziła z pokoju. Rak kości, który zżerał Ją od środka, bardzo mocno wyniszczał Jej organizm. Mimo tego codziennie zjawiała się w kaplicy, by od 12:00 mówić o wszystkim Jezusowi. 
- Siostra zawsze jest taka radosna - powiedziałam na początku naszej znajomości, gdy jeszcze nie wiedziałam, że choruje.
- Bo cierpię.
Kilka dni później opowiadała mi o swoich samotnych podróżach autostopowych. Kiedyś zresztą, czekając na autobus do centrum Poznania, gdy jechałam do dentysty, spotkałam Ją na przystanku... Czarny habit, jak zwykle, bardzo mocno odznaczał się wśród szarości. 
- Agatka, gdzie ty jedziesz? - spojrzała na mnie ze znamienną dla Siebie czułością w oczach.
- Do dentysty.
- Aaaa... pewnie będzie ciebie boleć. Ale nie martw się.
- Dam radę, Siostro, dam radę.
Zdążyła mi jeszcze wówczas powiedzieć, że wraca od brata, który mieszkał kilkadziesiąt kilometrów od Poznania. Znowu autostopem...
- Agatka, ty się nie martw tak, Bóg naprawdę cię kocha. - powiedziała mi kiedyś, ni stąd ni zowąd, widząc mnie na korytarzu domu zakonnego. 
Miała rację. Kolejny raz miała wtedy rację.
Widziałam Jej walkę. Mimo że odeszła do Pana 27. sierpnia, wiem, że tę walkę wygrała. Do końca życia była wierna. 
A ja pewnie do końca życia nie zapomnę Jej spojrzenia. I słów: Bóg cię kocha, Bóg cię potrzebuje, gdy w dniu przyjęcia do postulatu przyszła do nas z chlebem. 
Obiecałam Jej wtedy, że postaram się być dobra jak ten chleb. W końcu moje imię oznacza dobra
Brakuje mi Jej, tak po ludzku. Choć jestem spokojna, wiedząc, że Ona już TAM jest. 

       Zdjęcie wzięte ze strony sióstr: www.mchr.pl 


Spotkałam ich na polu Woodstockowym. Stali z boku, jak gdyby przyglądając się temu, co się wokół nich dzieje. - Paweł, podejdziemy do nich? - zapytałam stojącego obok mnie jezuitę.
Para typowych punków.
W sumie, wśród tych ludzi, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Niewiele też o sobie mówili. Według mnie mieli jednak to coś, co wyróżniało ich od innych. Byli w sobie zakochani - to pewne, poznałam po oczach. Ale tkwiło w nich jeszcze widoczne pragnienie... Pragnienie, by słuchać i przyjmować Boga. 
Nie umiem nawet tego opisać.
- Czy nikt was nigdy nie wytykał palcami dlatego, że jesteście inni? - chciał zagadać Paweł - To odważne w tym świecie tak się ubrać.
- Tylko babcia...
Przeczytałam im wtedy ósmy rozdział Listu do Rzymian. Któż może odłączyć od miłości Chrystusowej? Ani nawet wkurzona babcia... NIKT! Spojrzałam w oczy dziewczynie, zauważyłam łzę. 
Może nawet nie chodzili do kościoła. Może byli wytatuowani. Może używali wulgaryzmów co drugie słowo (a w naszej obecności się hamowali). 
Ale widziałam to pragnienie. 
Nauczyli mnie, by nie oceniać ludzi po wyglądzie. W sumie zawsze starałam się tego nie robić, ale wówczas jeszcze mocniej mnie to... zabolało? Nauczyli mnie też, jak można być normalnym... Serio. Jak można być normalnym, jak można nie udawać kogoś, kim się nie jest. Jak być sobą i mieć pasję życia. Niekoniecznie szewską.

Dziadek Zygmunt ma 87 lat. Właściwie nie jest moim dziadkiem. Moja siostra wynajmowała od Niego kiedyś mieszkanie. A potem jakoś wyszło, że Dziadek stał się częścią mojej rodziny.
- Agatka, kiedy przyjedziesz na to piwo? - usłyszałam tydzień temu głos Dziadka w swoim telefonie komórkowym.
Ostatnio miałam mniej czasu, by móc Go odwiedzić. 
Pojechałam w czwartek.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechałaś.
Widziałam. Od razu odgrzewał w mikrofalówce obiad. Postawił na stole piwo. Włączył telewizję, by obejrzeć ze mną 1z10 - 'jak za starych dobrych czasów' (czyli wtedy, gdy wracałam podczas studiów z Krakowa do domu). Opowiadał, co się działo. I mimo że opowiadał mi to już enty raz, widziałam Jego radość, że może ze mną porozmawiać. 
Wystarczy, że byłam. Nieważne, że zasypiałam zmęczona na fotelu, a piwo dodatkowo wzmagało moje poczucie snu. To nieistotne. Byłam, po prostu. 

I mogłabym tak wymieniać, i wymieniać... Notka mogłaby się nie skończyć. 

Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani DZIEĆMI Bożymi. I rzeczywiście nimi jesteśmy! (1 J 3, 1)

Powiem wam więc jeszcze o jednej świętej... nieidealnej świętej... dążącej do świętości...

Widzę ją codziennie kilka razy, gdy spoglądam w lustro. W wyglądzie nie ma chyba cech szczególnych - może oprócz tego, że często mruży oczy, widząc gorzej na jedno oko. Ma również skoliozę i kifozę, co przez lata stanowiło element wyzwisk innych dzieci, ale dziś nie stanowi to już raczej dla niej większego problemu. 
Wiele razy uciekała, choć - z zewnątrz - wyglądała na bardzo porządną i poukładaną dziewczynę. Nauczyciele tak mówili....
Uciekała przed miłością, choć chciała kochać. Uciekała przed strachem... i żyła w lęku. 
Ma chore na miłość serce. Kocha, choć ludzie niejednokrotnie ją zawiedli. Chce kochać. A to pragnienie wzrasta. Cholernie mocno wierzy, że może kochać innych miłością (nie)doskonałą. 
Pięć lat temu, w dniu ojca, ktoś powiedział jej, że Bóg się o nią stara, że kocha, że chce dla niej dobrze. Życie religijne zmieniło się o 180 stopni. 
Dziś to nie religia i sztywne schematy, nie modlitwa na klęczkach i strach przed Bogiem, nie ucieczka przed złem, ale... relacja. 
Stara się ją utrzymywać, choć czasem wkrada się w jej serce pokusa, by odejść. Nie umie jednak, gdyż pragnienie Nieśmiertelności jest od tej pokusy silniejsze. 
Nie wiem, kim ona jest. Dopiero ją poznaję. 
Ale wiem, że może być święta, gdyż każdy, kto pokłada w Nim - w Bogu - nadzieję, staje się święty, bo On jest święty! (zob. 1 J 3, 3).
Ma 21 lat, obecnie mieszka w Gdańsku. Teraz pisze tę notkę. 
Co będzie jutro? Nie wie. 
Ale wie, że ciężko pisze się o sobie w III osobie liczy pojedynczej :) Prawie jak do protokołu.


Ach, szkoda, że nie chciało mu się żyć. Mówił, że to już nie jego świat. Ale chyba na każdym świecie da się jakoś żyć, prawda, proszę pani? Wiesław Myśliwski "Widnokrąg"

Oby nie było to tylko 'jakoś'...
Oby...




wtorek, 28 października 2014

czy tak naprawdę jest?

Kiedy myślałam o chrześcijaństwie, zastanawiałam się długo, dlaczego i po co właściwie Chrystus wybrał Swoich uczniów? Przecież był i jest Bogiem, mógł i może zrobić wszystko, co zechce... Ewangelista Marek podaje, że wybrał tych, których sam chciał, aby Mu towarzyszyli. Być towarzyszem Chrystusa? Co to właściwie oznacza?

I kiedy patrzę na swoje życie w tej perspektywie, zastanawiam się, czy aby nie za często wiążę moje chrześcijaństwo ze wzlotami duchowymi. Dobrze jest mówić o Bogu - Miłości, gdy wszystko układa się dobrze, gdy wiara w Niego rośnie, a moje plany i nadzieje są realizowane. Gorzej, gdy przyjaciele odejdą, rodzice denerwują, mieszkanie jest nieopłacone, a właściciel grozi eksmisją... Wtedy nic, tylko płakać?

Uśmiechnij się, Bóg cię kocha - słyszałam niejednokrotnie z ust moich znajomych osób, blisko związanych z Kościołem. A może nie chodzi wcale o ten uśmiech? Może Bóg chce i potrzebuje mojego smutku...? Może pragnie mnie całej - autentycznej, nieogarniętej dziewczyny, która czasami sama nie rozumie, o co jej chodzi? Może chrześcijaństwo, może chodzenie z Jezusem wcale nie jest oczekiwaniem na duchowe orgazmy, ale przede wszystkim codzienne bycie przy Nim - szczególnie w drugim człowieku?

Przez lata mocno utożsamiałam się z Odnową w Duchu Świętym i ruchem ekumenicznym w Kościele. Czekałam na duchowe wzloty, emocjonalnie podchodząc do mojej wiary. Wątpiłam, kiedy przyszedł ciężki moment - choć Bóg już wcześniej niejednokrotnie dał mi do zrozumienia, że się o mnie troszczy.

Ostatnio mam ciężki okres, choć - przyznam - teraz widzę Jego działanie najmocniej. Szczególnie w drugim człowieku (choć nie są to nawet ludzie związani z katolicyzmem).

Gdy wchodzę na facebooka i dostaję zaproszenia od wszystkich grup anty-halloweenowych, włącza mi się zielona lampka. Czy po to jestem chrześcijanką, by bać się wszystkiego, co 'nieświęte', czy po to, by towarzyszyć Chrystusowi? Czy mam negować wszystko, co niekatolickie, czy głosić Chrystusa, który już raz zwyciężył?

I tu nie chodzi mi wcale o to, by nie widzieć zła. Tylko - zgodnie ze słowami Pawła w Liście do Rzymian - tylko dobrem można to zło zwyciężyć.

Jeden z księży podczas kazań powiedział, by nie rozmawiać ze Świadkami Jehowy, bo... Wymienił szereg argumentów: sekciarze, naciągacze, nie znają Pisma świętego... Nie utożsamiam się z tym poglądem. Dyskutuję mimo tego, że mi 'zabroniono'. I uwielbiam patrzeć w oczy ludzi, oczy, które zmieniają się, gdy usłyszą o zbawczej, miłującej dobroci Jezusa Chrystusa.

I większą radość sprawia mi zrobienie obiadu z osobą prawosławną (z którą obecnie mieszkam) niż sięganie i wyciąganie bolesnych faktów z historii. Rozmawiam z ateistą, śmieję się, dyskutuję na różne tematy, a nie 'nawracam' - choć moi znajomi wiedzą, że jestem osobą wierzącą.

Staram się nie nakładać na ludzi ciężarów, których ja sama często nie jestem w stanie unieść.

Czasem myślę również, czy jako chrześcijanie nie powinniśmy dążyć do uzdrowienia, do POMOCY drugiemu człowiekowi, a nie negacji tego, co robi. Nie poznałam jeszcze osoby, która nawróciłaby się, słysząc, że jest bezbożnikiem czy idiotą, a może Bóg cię skaże, za zło, które popełniłeś. Tylko poczucie bycia kochanym, jedynie wolność i radość ze spotkania z Chrystusem, tylko utożsamienie swojego życia z Jego życiem, potrafi sprawić, że człowiek zapragnie się z Bogiem spotykać. Nigdy tani i łatwy osąd, krzyk i nakładanie ciężarów nie do uniesienia przez zwykłego śmiertelnika.

Moc Chrystusa - jak pisze św. Łukasz w 6 rozdziale - wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich. Wszystkich! Niezależnie od denominacji i ludzkich podziałów. Faryzeuszów i saduceuszów, biednych i bogatych, chorych na duszy i na ciele... Bez podziałów.

Tylko człowiek jest w stanie wywołać wojnę na tle ideologicznym. Tylko człowiek potrafi zniszczyć drugiego człowieka z powodu koloru skóry, poglądów czy własnych, przeniesionych na drugiego, mechanizmów (czyli co - według mnie - drugi powinien, a czego nie robi). Tylko człowiek umyślnie rani, aby uzyskać z tego korzyści - czy to mentalne, czy fizyczne. Często nawet zwierzę tego nie robi (a jeśli tak, jedynie dla instynktu przetrwania, a nie z innych powodów).

Może zamiast hejtować Halloween i robić wszystko, by wykazać 'przeciwnikom' chrześcijaństwa ich 'głupotę', powiedzieć dzieciom o tym, że Bóg jest dobry, dać im cukierki i poprosić o wspólną modlitwę? Może zapytać ich o imiona i powiedzieć kilka słów o ich świętych patronach? Może zamiast 'nawracać' Świadków Jehowy, uśmiechnąć się i powiedzieć, co Jezus Chrystus zmienił w moim życiu?

Powiem, że mam niesamowite szczęście, gdyż w domu rodzinnym Świadkowie Jehowy pojawiali się mniej więcej raz na dwa tygodnie. Za każdym razem ktoś inny. Niegdyś toczyłam z nimi zażarty bój. Potem wychodziłam z różańcem, wiedząc, że w ten sposób nie będą chcieli się modlić i zaraz pójdą... A potem doszłam do wniosku, że jest to dla mnie wielka okazja, by podzielić się moją osobistą relacją z Chrystusem, którego spotkałam w swoim życiu. By powiedzieć o moim własnym nawróceniu, które zapoczątkowało się ponad pięć lat temu.
Kiedy to zrozumiałam, zauważyłam, że każde następne spotkanie było dla mnie czasem łaski. Nierzadko nie dokończyliśmy rozmowy. Niekiedy poszli bez słowa, innym razem - mówiąc potocznie - nawrzucali mi, będąc przekonani o słuszności swoich poglądów. Jeszcze innym stali się agresywni.
Były jednak i takie sytuacje, że patrząc im w oczy, widziałam to samo pragnienie, które pewien jezuita wyczytał niegdyś z moich oczu... Ci ludzie, jak i ja sama, również chcą być kochani, szanowani i niedyskryminowani z powodu swojej przynależności, również - może po swojemu - dążą do świętości... Czy mogę ich oceniać tylko dlatego, że wierzą inaczej ode mnie? Że nie mieli takiego szczęścia jak ja (albo widzą to szczęście w innym miejscu)?

Kto wie, może kiedyś to ja stanę się dla nich... apostołem? O ile nie stracę tej okazji...

Pamiętam, jak powiedziałam znajomym, że jadę do sióstr Matki Teresy, że nie będzie mnie przez kolejne dwa tygodnie.
Po co? Z tymi bezdomnymi brudasami? No weź, po co?
Przez myśl nie raz przeszło mi wtedy: to bez sensu. Choć dziś, wspominając te dwa tygodnie w Katowicach, wiem, że były to jedne z piękniejszych, choć trudniejszych, dni w moim życiu!

Drodzy młodzi! - powiedział papież Franciszek. Chrystus na was liczy - liczy, że będziecie Jego przyjaciółmi i świadkami Jego nieskończonej miłości!

Podejmę wyzwanie?

czwartek, 23 października 2014

tak jakoś, tak po prostu

"Bo widzi się to, co się czuje. Nie samymi oczami się tylko widzi. Taki ślepy nie widzi, a ile widzi?" Wiesław Myśliwski Widnokrąg

Wczoraj po skończonej modlitwie we wspólnocie "Uwielbienie", w której ostatnio częściej się pojawiam, poszłam - jak zwykle - na stację SKM'ki, aby w ten sposób przedostać się do Gdańska. Moja siostra przed spotkaniem obiecała podwieźć mnie samochodem na kolejkę, jednak względy organizacyjne kazały mi trochę poczekać. Zdecydowałam więc, że przespaceruję się na dworzec - w końcu to tylko dziesięć minut marszu. 
- Czy mogłaby pani mi pomóc? - powiedział do mnie ok. sześćdziesięcioletni staruszek.
- Yyyy... ale jak? - powiedziałam zmieszana.
- Niech mnie pani, proszę, podwiezie pod ten kiosk. 
Dopiero wtedy się zorientowałam. Nie siedział na ławce jak inni oczekujący na przyjazd pociągu, ale na wózku inwalidzkim. Nie miał nogi, spod spodni wydostawał się kikut. Zapewne 'zjadła' ją miażdżyca bądź inne cholerstwo.
- Aaa... Przepraszam, zamyśliłam się. - powiedziałam nieśmiało. - Pewnie, że pana podwiozę.
Idąc zaledwie kilka kroków, usłyszałam: 
- Już, wystarczy. Dziękuję! Niech panią Bóg błogosławi!

Nie spotkałabym tego człowieka, gdybym poczekała na Madzię. Przypadkowe spotkanie? Nie wiem, coraz mniej - może nawet w ogóle - nie wierzę w przypadki.

Przypomniało mi się, jak półtora roku temu, razem z siostrami misjonarkami miłości opatrywałam nogi schorowanym mężczyznom, jak brałam w ramiona bezdomne panie, jak mówiłam o Bogu małym dzieciom, przychodzącym do sióstr z rodzicami w każdą sobotę... Powróciły wspomnienia i wiara, że jednak umiem być wrażliwa... mimo wszystko.

"Bo widzi się to, co się czuje" - powiedział Wiesław Myśliwski. 

W moim sercu ostatnio ogromna walka. Trudne wspomnienia łączą się z tym, co piękne. Jedno przenika drugie. A w tym wszystkim Pan Bóg, który często zdaje się milczeć... Który nie zawsze odpowiada w sposób, który byłby przeze mnie pożądany.

Co myślę o sobie JA? Co myśli o mnie drugi człowiek? Wreszcie, co myśli o mnie Pan Bóg...?

Coraz częściej zadaję sobie te pytania, będąc z natury osobą lubiącą pytać... Filozof od siedmiu boleści :) 

Dostaję odpowiedzi. Częściowe. 

Nieprzypadkowo zaczęłam tę notkę od tego cytatu. BO JA NIE WIEM, CO CZUJĘ. Ale widzę, że nie wiem... i wiem - wierzę - że Pan Bóg działa nawet wówczas wtedy, gdy zwyczajnie nie ogarniam. 

Nie lubię katolicyzmu, który jest przepełniony teoriami i dogmatami. Wolę katolicyzm żywy, ten, który umie przyznać się do tego, że nie rozumie... Cenię sobie wiernych z pasją. Chrystus powołał przecież nie teoretyków, a ludzi działających, nie ambitnych świętoszków, ale walczących ze słabościami Apostołów. 

Mam wrażenie, że ta notka nie ma ładu i składu... Nawet nie chce mi się jej czytać. :) Ale co powiem, to powiem...

Nie rozumiem działania Boga. Nie rozumiem, dlaczego w moim życiu dzieje się tak, a nie inaczej. Nie rozumiem, w sumie prawie nic nie rozumiem. :) 

Ale wierzę. I kocham. 

Mam (też) nadzieję (że tak jest). :)

Dziś mocno uderzyły mnie słowa z dzisiejszej Liturgii Słowa podczas Mszy.
"Niech Chrystus zamieszka przez wiarę w waszych sercach; abyście w miłości wkorzenieni i ugruntowani, wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość, i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę, abyście zostali napełnieni całą Pełnią Bożą. Temu zaś, który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy, Jemu chwała w Kościele i w Chrystusie Jezusie po wszystkie pokolenia wieku wieków! Amen"

Czym jest ten 'duch', jeśli nie również naszymi uczuciami i 'nic-nierozumieniem'? 
Czy wierzę, że moc Boża NAPRAWDĘ działa we mnie?
I czy pozwalam sobie na nic-nierozumienie - również w kwestiach wiary?

----------------------------------------------------------------------------------------
Panie Boże, który przyszedłeś do mnie w sposób szczególny ponad pięć lat temu, w dniu ojca. Który zmieniłeś moje życie do tego stopnia, że nie ma dnia, bym o Tobie nie myślała - choć może nie zawsze jest to myślenie 'poprawne' ideologicznie - jak nakazuje dogmatyka Kościoła (którą dopiero właściwie poznaję). Ty, który jesteś Życiem - naucz mnie życia. Niech więcej nie uciekam przed tym, co trudne. Ty, który jesteś Prawdą - nie pozwól, by czyjaś opinia o mnie (a może nawet moja o mnie samej) zniszczyła to, co Ty mi o mnie mówisz. Ty, który jesteś Miłością, naucz mnie kochać miłością czystą. Miłością, która nie wykorzystuje, nie odbiera godności, jest zdolna do poświęceń, ale zna również swoje granice. 

Ty, który JESTEŚ... 

niech nie tracę Cię z oczu. 
niech nie umiera we mnie tęsknota i pragnienie, by być bliżej Ciebie i drugiego człowieka

Pozwól mi być sobą.
Z Tobą.

Amen. 

poniedziałek, 20 października 2014

czy jesteś szczęśliwy?

O Panie, nie nazwałeś nas sługami, lecz przyjaciółmi, spraw, abym wytrwał w Twojej miłości (J 15, 15. 9)

Niejednokrotnie doświadczyłam różnego rodzaju zranień ze strony tych, których nazywałam 'przyjaciółmi'. Sama zresztą również raniłam - czy to słowem, czy tym, co zrobiłam, a może nawet zwykłą obecnością i krzywym spojrzeniem. Odchodziłam, zrywałam kontakt, uciekałam... powracałam, przepraszałam, wybaczałam... I w kółko, i ciągle na nowo... 

Nie rozumiem, jak to jest, że człowiek kocha. Dlaczego tę osobę lubię, a tę staram się omijać. Dlaczego przy tej czuję się dobrze, a na inną ciężko mi nawet spojrzeć. 

Nie rozumiem też, dlaczego Bóg miałby kochać mnie taką, jaką jestem. Mimo że niejednokrotnie zachowuję się - z całym szacunkiem do tych zwierząt - jak ostatnia świnia. 

------------------------------------------------------------------
- Czy jest pani szczęśliwa? - zapytali mnie kilka lat temu, na ulicy, świadkowie Jehowy. 
- Yyyy... nie wiem... - odpowiedziałam, dziwiąc się zadanemu wówczas pytaniu.
- A myśli pani, że może pani być? 
- Yyyy... 

-------------------------------------------------------------------
Minęło zapewne kilka lat. W sercu ciągle wybrzmiewa to pytanie: Agata, czy ty jesteś szczęśliwa? Czy ty chcesz być szczęśliwa?

Nie wiem? Już dzisiaj wiem, że nie mogę tak odpowiedzieć. W końcu całe życie szukam szczęścia we mnie i wokół mnie. Poszukuję odpowiedzi w książkach i oczach drugiego człowieka. Szukam radości w tym, co przynosi mi dzień. Czasem ciężko mi odnaleźć, wściekam się, denerwuję, chodzę smutna... Innym razem mogę śpiewać radosne piosenki - i nawet nie przeszkadza mi, że nie umiem, a ktoś musi tego słuchać...

-------------------------------------------------------------------
- Czy dzisiaj jest środa? - zapytał mnie niegdyś, w niedzielę!, około pięćdziesięcioletni mężczyzna.
- Nie, dziś jest niedziela...
- Serio? Przegapiłem...

Nie wyglądał na zbyt trzeźwego. Śmierdział gorzałką i potem - co najmniej kilkudniowym. 

Pomyślałam, że dobrze zapytał. Zdał sobie sprawę, że 'coś' mógł przegapić? Nie wiem. Nie wiem, co dzieje się z nim teraz...

A ze mną? 

-------------------------------------------------------------------
- Agatka, ty zawsze byłaś inna. - powiedziała mi w gimnazjum moja polonistka, gdy ekscentrycznie recytowałam Inwokację 'Pana Tadeusza'. - Ty nigdy nie przejmowałaś się ludzką opinią, zawsze umiesz robić coś po swojemu.

Szara jesień, szara zima, szara wiosna, lato szare... Szara codzienność... A w tym wszystkim miejsce na zieleń i czerwień - moje ulubione kolory. Życie, życie, życie.

Agatka, czy jesteś szczęśliwa?

A może w tym wszystkim, w tym całym DZIWNYM życiu chodzi jedynie o to, by pozwolić żyć sobie i innym?

--------------------------------------------------------------------
Jeśli JESTEŚ Boże - jak powiedziałeś, że jesteś. Jeśli jesteś Ty, którego nie dostrzegam. Kiedy wskazujesz na miłość, którą przykryłam nienawiścią i złością, (nie)świętym oburzeniem, którego nie rozumiem. Skoro JESTEŚ Miłością, a ja kochać nie umiem... to co zrobić, by umieć Tobie zaufać? Skoro tęsknię, z tęsknoty umieram, a nie mam sił, by wznieść oczy do góry. Kiedy ręce drżą, bo choć tak mocno chciałyby być dobre, robią to, co zwyczajnie przykre. 

Skoro jesteś Niewidzialny, Niezgłębiony, Wszechmogący... Skoro nazywają Cię Ojcem, Mistrzem, Adonai, Panem... Gdy filozof nazwie Cię Absolutem, Transcendentalnym Immanentnym Absolutem, inni Sprawiedliwym Sędzią, a inny Miłością... 

Gdy JESTEŚ, choć Cię nie widzę. 
Gdy dotykasz, choć Cię nie czuję.
Gdy kochasz, choć nienawidzę.

Gdy żyjesz, chociaż umieram...

Jeśli JESTEŚ, Boże - bo powiedziałeś, że JESTEŚ.

Niech będę ja także. 

Czy jesteś szczęśliwy, że jestem?
Czy JESTEŚ?

wtorek, 7 października 2014

stęskniłem się za tobą!

Panie, czy Ci to obojętne...? - zapytała z wyrzutem Marta. Wydawałoby się, że została sama. Tylko ona i i jej praca. Dla siostry nic się nie liczyło. Samotność? A może... może to pracoholizm i perfekcjonizm kobiety sprawiły, że - po ludzku - wydaje się na straconej pozycji? Przecież to Maria wybrała lepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona, a nie ona.

"Po co ty idziesz na tę pielgrzymkę?", "weź, ty odmawiasz różaniec, po co?", "ja to bym zasnęła na tej Adoracji, więc nie idę...".

Skłamię, mówiąc, że modlitwa to dla mnie wieczna radość. Nie jest tak - niekiedy muszę mocno przymusić się, by wstąpić do kościoła. Czasami, szczególnie w mojej parafii, spinam pośladki, aby wstać na Mszę niedzielną o 9:15 (szczególnie wtedy, kiedy zarwałam noc przez moje nałogowe czytanie książek). Innym razem różaniec kompletnie mi nie idzie, a wypowiadane "zdrowaśki" zupełnie się nie lepią (Zdrowaś Maryjo, Matko Boża... yyyy... łaski pełna...). Nie umiem się skupić.

A Pan Bóg zdaje się w tym wszystkim dzisiaj mówić: to nie jest istotne. To Ja mam działać, a nie ty. To ja chcę, byś do Mnie przyszła, ty nie masz się nawracać. Ja, Ja, Ja.

Niezależnie od tego częstego trudu modlitewnego jestem pewna, że Pan Bóg JEST (choć czasem lubię się przekomarzać i udawać, że Go nie potrzebuję).

Ostatnio miałam ciężki czas. Nie dostałam miejsca w akademiku. W ciągu niespełna tygodnia musiałam znaleźć sobie mieszkanie. Nie miałam żadnych pieniędzy, a jedyne, co trzymało mnie przy tym, by jednak studiować, to świadomość, że mam 21 lat, zdaną jedynie maturę i zero perspektyw na dobrze płatną i satysfakcjonującą pracę w okolicy. A poza tym wstyd - w końcu dostałam się na tę uczelnię, powiedziałam znajomym, a teraz...? Zakończyć jeszcze przed rozpoczęciem...? WSZYSTKO TO MNIE BARDZO MOCNO PRZERAŻAŁO...

a jednocześnie byłam pewna, że nie zostałam z tym wszystkim sama! Ciągle coraz to nowe osoby - często zupełnie nieznane jak pewna siostra zakonna - starały się mi pomóc.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni doświadczyłam ogromnej miłości - nie tylko Pana Boga, ale również drugiego człowieka. Znalazły się osoby, które pożyczyły mi pieniądze (niektóre wręcz nakazały, bym wzięła! :)). "Przypadkowo" znalazłam ogłoszenie w internecie (jednak Facebook się na coś przydaje), gdzie pewna - jak się okazuje wspaniała! - osoba oferowała miejsce w pokoju po bardzo korzystnej dla mnie cenie [czyli mam cenę nieznacznie różniącą się od oferty akademika :)]. Zresztą sam proces poszukiwania był bardzo ciekawy... Znajomi, znajomi znajomych, znajomi znajomych znajomych... Nigdy nie przypuszczałam, że tylu ludzi interesuje mój los!

A Pan Bóg - wierzę - temu wszystkiemu błogosławił.

Ostatnio bardzo starałam się być pełną działania Martą... Chciałam robić wszystko, by przypodobać się ludziom, by z zewnątrz być piękną i cudowną dziewczyną. A reszta? Zaczęła się sypać... Po prostu.

Ludzie mówili mi: zaufaj Bogu, On da radę.

Ciężko było mi w to wszystko nie zwątpić... Dopóki sama nie zobaczyłam, że On działa.

Działał nie tylko w ciągu mojej podróży autostopem, nie tylko podczas wielkich akcji ewangelizacyjnych, ale ciągle się o mnie troszczy (może nawet przede wszystkim wtedy, kiedy ja tego zwyczajnie nie widzę). Jestem o tym wręcz przekonana (jak inaczej wytłumaczyć te wszystkie "przypadki" - wcześniej widoczne w mojej modlitwie, przede wszystkim serca?).

Stęskniłam się za Tobą - napisała mi dziś w wiadomości pewna Osoba...

A gdyby tym Człowiekiem był dzisiaj Chrystus? Czy pozwolę sobie na to, by usiąść u Jego stóp jak Maria, słuchać tego, co ma mi do powiedzenia i...?

Zaufać. Pokochać. Uwierzyć.

BÓG JEST.