sobota, 31 października 2015

jak to jest...?

Drogi pamiętniczku... 
Jestem dziś bardzo smutna i samotna. 
Nie ma przy mnie nikogo z moich najbliższych znajomych.
Ci dalsi - jak to dalsi znajomi - mają mnie w dupie. 
Nikt nie chce nawet czytać mojego bloga. Niektórzy 'lajkują', ale doskonale wiem, że nie czytają do końca...
Drogi pamiętniczku, ratuj.

Nie, nie taki jest mój dzisiejszy wpis w pamiętniku (dziennik zresztą przestałam już prowadzić jakiś czas temu). Nigdy nie zaczynałam tak wpisów. Wydawały mi się zbyt ckliwe - przecież od zawsze jestem 'poważna'. Ktoś kiedyś powiedział mi, że pamiętnik jest dla słabych, samotnych dziewczynek. Moje nerwy zostały wówczas nadszarpnięte. Dla mnie samej wpis w pamiętniku, dzienniku czy nawet tu - na blogu - jest momentem dość ważnym, niemal sakralnym. To 5, 10, 15, czasem 30 czy 45 minut (niedawno pisałam wpis przez 2 godziny!), gdy naprawdę wiele się we mnie dzieje. Szczególnie, gdy opowiadam o tym, co dla mnie ważne. A chyba robię to zawsze... Na pewno się staram.

I lubię to robić. Uwielbiam ten moment, gdy dobrnę do końca - nawet, gdy moja klawiatura jest już zachlapana od łez, a sam wpis nie trafił na stronę, ale wkleiłam go sobie w Wordzie, wierząc, że na coś mi się kiedyś przyda. 

Poza pisaniem rozkoszuję się spotkaniami z drugim Człowiekiem. Gdy Drugi do tego stopnia mnie zachwycił, że nie chciałam kończyć spotkania, a gdy już to rozstanie nadeszło, było mi zwyczajnie smutno. Nie tylko podczas wakacyjnych kolonii w podstawówce, kiedy wiedziałam, że na 99% nie spotkamy się już nigdy w tej samej ekipie. Również w zwykłej codzienności, gdy moje oczekiwania względem konkretnej relacji nie zgadzały się z oczekiwaniami Drugiego - i trzeba było się rozstać, żeby się mocniej nie poranić. A jeśli nie rozstać, to zmienić bieg tego wszystkiego - a to nie raz łączyło się z pewną rezygnacją - szczególnie, jeśli zwyczajnie mi na kimś zależało. Nic nowego, takie życie. 

Czasami lubię karmić się samotnością. Zamykam się wtedy w pokoju i kontemplując moją ścianę, zastanawiam się nad życiem, zajadając kolejną czekoladę i popijając ją następną porcją kawy, (najchętniej z kubka 0.7 l, żeby przypadkiem nie trzeba byłoby wychodzić tak często do kuchni). Wtedy z jednej strony nie znoszę bliskości Drugiego, z drugiej... bardzo jej potrzebuję. Pieprzony paradoks, który zrozumie chyba tylko ten, kto choć trochę przeżył coś podobnego. Odpycham, odrzucam, robię wszystko, by ktoś sobie poszedł, a tak naprawdę bardzo chcę, aby ten ktoś był. Może nie teraz, może nie od razu, może gdzieś tam obok.

Kocham obserwować świat. I widzę, że ludzie na ogół boją się samotności. I w tej samotności robią głupie rzeczy. Jedni zapijają alkoholem. Inni żyją seksem - jak gdyby to on miał im zapewnić największą rozrywkę. Często nie ważne nawet, z kim i gdzie. Inni, uzależnieni od mediów światowego przekazu, krytycznie komentują na forach każdy wpis, z którym się nie utożsamiają - nie ważne są słowa, ważne, żeby bolało, żeby wyrzucić frustrację, żeby było głośno. Jeszcze inni płaczą, cicho skuleni w kącie... Nie chcą być widoczni, nie chcą, by ktoś widział ich łzy - a jednocześnie chcieliby, aby Inny pozwolił tym łzom wsiąknąć w swój sweter, aby zwyczajnie był, o niczym innym nawet nie chcą marzyć. Są też i tacy, którzy głośno się śmieją, a w środku wegetują, umierają. Tacy, o których mówi się z boku, że to dzieci szczęścia. Często mają pieniądze, dobrą posadę, relacje krótkoterminowe - ale coś dalej w nich umiera. Istnieją i tacy, którym rodzice od zawsze mówią, że mogą wszystko. A oni wiedzą, że nie są dobrzy - ani w matematyce, ani w języku polskim. Medycyny też nie wybiorą. Nie chcą być 'dobrymi dziećmi', ich marzeniem jest latać. Na to się nie pozwala. Mądrzej jest stąpać twardo po ziemi, choć nie to zapewnia im szczęście.

Błąkamy się. Samotni wśród tłumu. Szukamy schronienia. Poczucia bezpieczeństwa.

Często nie wiedząc nawet, czego szukamy.

Nie lubię się bać. Nie znoszę smutku. To mój najgorszy wróg. Weź się uśmiechnij. Don't worry, be happy. Jak w reklamie pasty do zębów.

Wiele razy spotykałam moralizatorów, mających odpowiedź na każdy mój smutek. Umarł komuś ojciec? Będzie dobrze... Choruje ktoś? Stary, weź się w garść... Opuścił chłopak, zostawiła dziewczyna? Nie była ciebie warta... To nieważne, że to ty ją najmocniej skrzywdziłeś, zraniłeś, a ona nie dała już rady... A ty wtedy też byłeś najbardziej samotny, to prawda. Chciałeś kochać. I z tej miłości zrobiłeś tyle głupot, tyle wielkich głupot, że sam nie jesteś w stanie nawet w to uwierzyć.

Nie wiem, jak Wy - ja tak mam.
A to wszystko dlatego, że jestem samotna. A jednocześnie tak mocno boję się kochać.

Wiele piszę ostatnio o relacjach. I pewnie będę to robić. To temat, który najbardziej mnie ostatnio pochłania - szczególnie w kontekscie moich własnych decyzji.

Remarque napisał kiedyś, że samotność nie ma niczego wspólnego z brakiem towarzystwa. Na świecie żyje ponad 7 miliardów ludzi...

Jak to jest, że jest tylu samobójców?
Jak to jest, że tyle ludzi co dzień umiera nie tylko z braku pożywienia i innych elementarnych potrzeb, ale braku miłości?
Jak to jest, że nie raz doświadczam tego rodzaju samotności, która rozrywa moje serce od środka, nie pozwala oddychać...? Gdy już nie wiem, co to radość, gdy najchętniej schowałabym się pod kocem i przespała cały dzień?

Rozkochałam się w Stachurze. Ostatnio bardzo mi bliski. To on mi pomógł zrozumieć kilka rzeczy w dziwności tego świata. Sam nie do końca był "normalny". I tak przez innych nazywany. Może dlatego.

A my, czy możemy naprawdę pomóc drugiemu człowiekowi, jeżeli sami pomocy potrzebujemy, jeżeli cierpimy? Przecież tym, czym jesteśmy wewnątrz, tym jesteśmy na zewnątrz, i jeżeli jesteśmy wewnątrz jedną krwawą raną, jedną wielką gulą cierpienia, to przecież wszystko, co dajemy drugiemu człowiekowi, jest tym cierpieniem napiętnowane naznaczone zarażone. Trzeba by być jak Słońce samym światłem, samym blaskiem, samym ciepłem, samym dobrem, samą miłością - żeby móc komukolwiek pomóc. Prawdziwie pomóc, nie tak, jak pomagamy: niezdarnie marnie ślamazarnie chwilowo ułamkowo ułomnie znikomie bezowocnie. Czy można być Słońcem?

Słońce jest jedno... ludzi wiele...
a czy znajdę w tłumie Człowieka?

piątek, 30 października 2015

ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Listopad jest dla mnie takim czasem, że w jakiś sposób dokonuję co roku rewizji swojego, na szczęście jeszcze dość krótkiego, życia. Myślę więcej o sensie i bezsensie przemijania, o swoich relacjach, o tym, co za mną, a co jeszcze mogę zmienić, by mnie samej i innym ze mną żyło się zwyczajnie lepiej. 
To taki rodzaj cichej melancholii, którą niekoniecznie chcę wiązać ze smutkiem. Coś we mnie umiera, właściwie codziennie. Nie tylko się "starzeję" (cóż... 22 lata to nie przelewki...), ale w jakiś sposób dorastam, zmieniam kąt widzenia rzeczywistości, żyjąc nie tylko wspomnieniami, lecz także - mam nadzieję - coraz większymi pragnieniami i odkrywanymi nadal pasjami. 

Niedawno kilku moich najbliższych znajomych stwierdziło, że jestem jak dziecko. Czasem się tak czuję, to fakt. Potrzebuję przytulenia, poczucia bezpieczeństwa, możliwości wypłakania się w rękaw... Staram się być szczera - tak z sobą samą, jak i z ludźmi, ale i Bogiem, w którego wierzę. Niekiedy mi nie wychodzi. Czasem kłamię nawet sama przed sobą. Innym razem uciekam, zamykam w sobie albo wrzeszczę, mówiąc, że to 'oni' są winni całej sytuacji, albo - bardzo skrajnie - całą winę biorę na siebie, nie dając sobie prawa do przeżywania emocji po swojemu, do możliwości poczucia się bezpieczną (tak głęboko wpisanego w moją kobiecą naturę), akceptacji, czy - mówiąc górnolotnie - bycia kochaną. Po prostu, tak już mam.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytałam ostatnio bliską mi Osobę.
- Niczego.
- A czego oczekiwałeś? 
- Niczego.
- Wiesz, ja chyba też.
- Wiem. 

Chciałabym ciągle uczyć się, aby niczego od nikogo nie oczekiwać, ze świadomością, że nikt nie jest mi niczego 'winny', przede wszystkim w relacjach. Nie zmuszę nikogo do tego, aby chciał mnie kochać, stworzyć więź czy nawet zwyczajnie porozmawiać. I nie chcę być do tego zmuszana. Nie chcę słyszeć: "a bo powinnaś...". Wcale nie powinnam! Mogę. Nic nie muszę. 

Nie muszę zasługiwać na czyjąś miłość.
Nie muszę ciągnąć relacji, jeśli ona do niczego dobrego mnie nie prowadzi.
Nie muszę zbawiać świata. 
Nie muszę wszystkim pomagać.
Nie muszę być zawsze miła i grzeczna - nawet w kościele.
Nie muszę czuć się jak marionetka, którą ktoś (Ktoś) steruje - niezależnie, czy będzie to ojciec, czy matka, chłopak, przyjaciel, dyrektor, czy tylko zwykły znajomy.

Moja Mama jest osobą niezwykle kochaną. Tydzień temu była na koncercie z moimi braćmi. Zakupili bilety. Koncert "Sokoła". Wojtek z Piotrkiem śmiali się potem, że Mama skakała jak oszalała. "Jestem już stary..." - miał powiedzieć raper. Moja mama dziesięć lat starsza. Jedna ze starszych osób na tej sali. Rapująca razem z nimi. "Kto nie skacze, ten z policji...!" Pełen chill out. 

Wie, że "nie wypada" to najgłupsze określenie świata. Sama mi to kiedyś powiedziała.

Gdy powiedziałam o tym moim znajomym, powiedzieli, że mam fajną Mamę. Wyluzowaną. Że chcieliby ją poznać. 

Nie dziwię się. :) 

Kiedyś zapytałam Ją, dlaczego na wszystko, co robię, się zgadza? Dlaczego daje mi wolną rękę w tylu sytuacjach? Dlaczego nigdy nie zmuszała do nauki zarówno mnie jak i moje rodzeństwo? Dlaczego tak cholernie ufała, że kiedy mówiłam, że jadę autostopem do Medjugorie, to wrócę bezpiecznie z powrotem (a wiem, że się strasznie martwiła...)? 

Powiedziała mi wtedy, że nie miałoby to sensu, bo i tak zrobiłabym po swojemu. Prędzej czy później. I że nie jestem Jej własnością - mimo że kocha i się martwi.

Siostra Elżbieta miała 75 lat. Od 8 lat rak kości zżerał Ją od środka. Kiedy odchodziłam ze Zgromadzenia, Ona już bardzo rzadko pojawiała się na refektarzu, by zjeść z nami posiłek. Czasem mijałam Ją na korytarzu - chodziła już wtedy bez habitu (choć swój czarny welon starannie nałożyła). I niemal do końca dawała mi cukierki. 
Pamiętam moment, w którym napisałam wiersz. Zadedykowałam. Podałam cicho, kiedy wychodziłam z kaplicy po skończonej modlitwie. Ucieszyła się. Dała mi potem swój obrazek - 50-lecie ślubów zakonnych. Matka Boska Częstochowska. 
Teraz zajmuje jedno z miejsc w moim małym pokoju. Ciągle żywa w moim sercu. W sierpniu minął rok, kiedy odeszła z 'tego świata'.
Pamiętam, kiedy rozmawiałyśmy razem o autostopie (jeszcze w styczniu, na kilka miesięcy przed śmiercią, widziałam Ją, wracającą od swojego brata z leżącej o 60 km od klasztoru miejscowości). Powiedziała mi wówczas, że życie ma tylko wtedy sens, kiedy się widzi największe dobro nawet w najgorszych ludziach. 
Nigdy mi się na nic nie skarżyła. Nawet o swojej chorobie mówiła z uśmiechem, choć widziałam, jak cierpi. 
Była realistką, to fakt. Nie tylko babcią do przytulenia. Potrafiła szczerze powiedzieć, co myśli. Dzięki Niej dowiedziałam się, co to życie w prawdzie i szczerości przed sobą. Choć nie miałam odwagi powiedzieć Jej, że odchodzę ze Zgromadzenia... Ona wiedziała. Powiedziała mojej współsiostrze,  ta przekazała mi, że s. Ela się za mnie modli.  
Tęsknię za Nią, choć wiem, że już jej tutaj nie spotkam i nie przytulę. Zawsze jest jednak obecna w moim życiu. Wierzę w świętych obcowanie - i to mi daje nadzieję, że ciągle, że już teraz, że jest, że nie umarła. Na szczęście mam Jej obrazek. Moją relikwię.

Jeśli mam dokonać rewizji mojego życia, chcę zapytać samą siebie: czy jesteś szczęśliwa? Czy cieszysz się z tego, co robisz? Czy żyjesz pasją?

Nie wiem. 
Zaczęłam naukę dwóch obcych języków. Angielskiego (już umiem więcej niż I don't understand :)) i hiszpańskiego. Planuję również naukę szwedzkiego - zakochałam się w Skandynawii, mimo że ludzie, którzy tam mieszkają, są dla mnie dość obcy kulturowo, wolę raczej lato i wczesną jesień niż mrozy, ciemności i zimno, a sama nauka języka szwedzkiego niesamowicie mnie przeraża. Kilka miesięcy temu nienawidziłam języków obcych, frustrowała mnie sama myśl, by w poniedziałki i czwartki wstać o 8:00 na zajęcia (mimo że były one na 10:00 i długi czas stały się jedynymi zajęciami na uczelni w ciągu dnia). Pani straszyła, że nie dopuści mnie do egzaminu - na szczęście udało mi się poprawić testy.

Zaczęłam przyjaźnić się z obcokrajowcami. I tak wyszło, że ten znienawidzony język stał się czymś, co zaczęło mnie pasjonować. Przestałam przejmować się błędami, śmieję się z nich. I z błędów, które popełniają moi obcojęzyczni przyjaciele (ja tęsknię cię :)). 

I chyba tak jest w ogóle w życiu... Całym życiu. Dopóki w coś nie wejdę (nieważne, czy to będą relacje, czy gra na instrumencie, czy jeszcze coś innego) i tego nie poznam, do tego momentu nie zacznę tym żyć. 

Z moim pisaniem dzieje się ostatnio coś dziwnego :) Im więcej piszę, tym notki wydają mi się coraz bardziej nieskładne. Jak dobrze! Źle byłoby, gdybym nie musiała niczego poprawiać. To do mnie niepodobne.

"Całe życie przed tobą!" - jak nie znoszę tego stwierdzenia. Bo co ono oznacza? 

Nie rób tego dzisiaj, skoro możesz jutro.
Nie miej wielkich pragnień dzisiaj, bo nie masz środków i możliwości.
Znowu zaczynasz...
Nie uda ci się...
Jesteś jeszcze za młoda (a za 5 lat ci sami powiedzą, że już za późno). 

I inne hamujące głupoty.

Dzięki Mamo, że Ty mnie nigdy nie hamujesz. Choć tyle razy żyłam na krawędzi. Choć tyle razy igrałam z moim życiem jak z ogniem. Choć może nie raz mogłam zawieść Twoje nadzieje. Ale Ty dalej we mnie wierzysz. 

Dzięki wielkie tym, którzy niczego ode mnie nie oczekują. Którzy dają wolność. Którzy nie mówią mi, jaka powinnam być, pozwalają być sobą - choć może nie raz zawodzę, gadam głupoty, moje zachowanie wzbudza w nich smutek, a nawet zdaję się ich odpychać. Tym, którzy niekoniecznie mnie rozumieją - ale to im nie przeszkadza, aby być obok

Mogłabym wymienić z imienia. Ale byłoby za dużo takich osób.

"Winien jestem ci wszystko, ponieważ cię kocham" - napisał kiedyś de Saint-Exupery w 'Małym księciu'. 

A może... może właśnie nie winien...?
Może właśnie kocham, bo czuję się wolna?
Bo nic nie muszę?
Kto wie...?


poniedziałek, 26 października 2015

o smażeniu placków i nie tylko

Moja wiara ostatnio zdawała się słabnąć. Każde pójście do kościoła wiązało się z bardzo dużym - zarówno fizycznym, ale głównie duchowym - obciążeniem, tak że wczoraj zdecydowałam się zostać w domu. Wiem, że przykazania Boże nakazują, aby dzień święty święcić, w tym momencie myślałam jednak przede wszystkim o swoim własnym komforcie psychicznym...

I przyszło do mnie wiele myśli. O tym, że Bóg mnie opuścił. O tym, że moje życie nie ma większego sensu. O tym, że nawet modlić się nie potrafię - a przecież chciałam poświęcić Mu życie. 

Nie pierwszy raz czułam się tak perfidnie źle. Jak gdyby ktoś (Ktoś?) odebrał mi coś cennego; coś we mnie umierało (i chyba ciągle umiera). 

Nie poszłam. A w tym wszystkim czuję (choć moje 'złe' uczucia dalej są raczej na tym samym poziomie), że On jest bliżej mnie niż mi się wydaje, że jest. Już kiedyś pozwolił się doświadczyć (sama wkurzałam się ostatnio, kiedy słyszałam to słowo, ale chyba nie umiem inaczej tego określić). Chyba nie potrafi inaczej - tylko kochać (i to bez ckliwych uczuć).

Dziś, kiedy leżałam na swoim łóżku, wróciło mi wspomnienie mojej ustnej matury z polskiego. Czasem tak mam, że w jakimś momencie mojego życia nagle mi się coś przypomina - i często nie chce odejść zbyt szybko. Mówiłam wtedy o przebaczeniu, o uczuciu niemocy i doświadczeniu bliskości Chrystusa. O wspólnocie, która rani, ale w której dokonuje się oczyszczenie. I o radości wiary. Po mojej maturze, przesłuchująca mnie pani w komisji, powiedziała: "nigdy wcześniej tak nikt mi nie mówił o Bogu, wzruszyłam się". Jeden z większych komplementów mojego życia... choć wtedy, jak i teraz, nie sądzę, bym mówiła coś nadzwyczajnego. Jedynie moje własne doświadczenie oczyma kobiety z Ewangelii wg św. Łukasza (13, 10-17).

Wieczorem zajrzałam do przewidzianej Ewangelii na dzisiejszy dzień (chciałam pójść na Mszę, ale ostatecznie zdecydowałam, że ten czas poświęcę na różaniec i spacer, i szybciej wrócę do domu). Moje serce zaczęło mocniej bić. Jakby potwierdzenie całego dzisiejszego dnia. Może przypadek, może nie... nie wiem! Jedno jest pewne: dla mnie samej bardzo ważna scena biblijna.



Przyszedł pokój - mimo wszystko. Pierwszy od bardzo dawna. "Coś" we mnie odżyło. Wszystkie wspomnienia, gdy wydawało mi się, że bliżej już być nie mógł... Uzdrawia... Rzadko w pojedynkę, częściej we wspólnocie. Daje siłę. Chce, by Go głosić.

Ostatnio pisałam, że o Bogu nie chcę wiele mówić - dalej to utrzymuję. Im dłużej żyję w Kościele, tym moja wiara staje się dojrzalsza (?); z pewnością inna, mniej schematyczna. Nie do końca wiem, co powinnam mówić, czasem lepiej jest milczeć... I tylko cię cieszyć, ewentualnie płakać... to zależy, z kim i dlaczego.

Dzisiaj "przypadkowo" spotkałam człowieka, którego nie widziałam dość długo. W sumie to nawet o nim zapomniałam, chociaż przez kilka lat chodziliśmy wspólnie do Częstochowy... Wstyd przyznać. W miejscu, gdzie najmniej się go spodziewałam (czyli w gdyńskiej "Rivierze"). Gdybyśmy chwilę wcześniej wyszły z Anią ze sklepu... albo później... albo gdybyśmy nie spóźniły się te 2 minuty na autobus - przegapiłabym kolejną szansę na uśmiech i przytulenie :) 

I tak, "przypadek" za "przypadkiem". A w tym wszystkim chwile radości, ale i smutku i zadumy. Przeżywane zarówno samotnie, ale i z przyjaciółmi, we wspólnocie, w kręgu najbliższych. 

Jezus zobaczył kobietę, która była skrzywiona w synagodze i - jak mówi Ewangelista - wyprowadza ją na środek. Nie było to dla niej z pewnością łatwe. Te wszystkie oczy zwrócone w jej stronę. Spojrzenia, które raniły, oceniały, a wręcz oczerniały. Nie wiadomo, co ją skrzywiło... może wcale nie wiek? Może coś traumatycznego? Może zerwane więzi? Nie wiem, naprawdę nie wiem.

I On tę kobietę wyciąga na środek. Stawia ją przed nimi jako wzór. Dotyka. A ona?
Natychmiast się prostuje i chwali Boga!
Natychmiast!

A czekała na to dotknięcie 18 długich lat...

Nie wiem, czy to, co teraz doświadczam (to zapewne bardzo subiektywne i indywidualne) jest teraz dla mnie dobre. Nie chcę się tym karmić. Proszę Boga, abym nie uciekała od ludzi - choć mam ochotę zamknąć się w pokoju jak w norze i wcale stąd nie wychodzić. Może będę czekać jeszcze kilka tygodni, może miesięcy albo lat, żeby 'coś' się zmieniło, żebym mogła dość swobodnie oddychać, cieszyć zupełnie życiem..., a może zawsze pozostanie we mnie ta część, której nie rozumiem, która mnie irytuje, której tak naprawdę w sobie nie akceptuję? A może ona dalej będzie, ale się tym przestanę przejmować?
Nie mam pojęcia!

Czasem zastanawiam się, czy tylko ja tak mam... że rozkminiam... że się zastanawiam...
ale potem włączam facebooka. I czytam te wszystkie konwersacje ze znajomymi. Albo przypominam sobie chwile, w których dyskutuję na mniej lub bardziej poważne tematy.

Po zrobieniu placków ziemniaczanych, miałam więc dzisiaj kilka dziwnych myśli :) Aż podzieliłam się z kilkoma znajomymi - jak zwykle.

Siedzę i myślę (jak zwykle :P). I przyszła do mnie głupia myśl :) Że życie jest jak skrobanie ziemniaków na placki ziemniaczane :D Że żeby coś fajnego wyszło, trzeba czasem dać się pokroić innym i wypalić w ogniu :) Czasami można przesadzić z dodatkami (już nie byłoby takie dobre, gdyby dodał 3 jajka zamiast jednego, albo trzymał 5 minut za długo). Człowiek różni się od drugiego (jak te ziemniaki :P), ale tylko we wspólnocie może dokonać się coś fantastycznego! Gdy wszyscy mają jeden cel - czyli jedzenie. :P Przez żołądek do serca :D A to z serca - jak mówi Pismo - rodzą się wszystkie myśli i uczucia :)

Może to dziwne, że studentka pisze o jedzeniu... ale życie bywa czasem zaskakujące ;)


Proszę o modlitwę. O dobrą szczerą spowiedź. I odwagę w dalszym życiu. 

W końcu każdy, w tym i ja sama, mamy coś fajnego do zrobienia - nawet jeśli to przysłowiowe "całe życie przed nami", to tylko 10 minut.

wtorek, 20 października 2015

czas pokaże

Czasem mam wrażenie, że żyję w dwóch równoległych światach. Jednym jest świat rzeczywisty (obecnie leżę na moim łóżku z laptopem na kolanach, popijając Pepsi prosto z gwinta i usiłując napisać coś mądrego), a drugim jest moje, chyba dość bogate, życie wewnętrzne. To, co piszę tutaj, to nie tylko odsetek moich 'wypocin', ale również ułamek tego, co dzieje się 'w środku' mnie samej. Rozkminy, rozkminy, rozkminy. Nie wiem, czy każdy tak ma - nie siedzę ani w głowie, ani sercu drugiego człowieka - ale u mnie wygląda to tak, że myślę cały dzień. Chyba także również w nocy - o czym co dzień pokazuje mi moja skopana, potargana, leżąca na podłodze pościel. Marzę, żyję równolegle w świecie fantazji i panoramie jesiennej ulicy, często nie ogarniam, gubię myśl, robię z igły widły (czy jak to się mówi...) i jako - niepoprawna zresztą - romantyczka, ciągle żyję marzeniami, że ludzie chcą i potrzebują się kochać. I że całe nasze życie to taka gonitwa - by być akceptowanym, przyjętym, by nie czuć się samotnym czy zlekceważonym. Może nie jest to jakaś odkrywcza myśl, a użyte tutaj porównanie świadczy o moim prostym języku bardziej niż te wszystkie długie wpisy, ale cóż... w końcu nikt nie jest i nie musi być idealny. Mam nadzieję.

Mam problem. Za każdym razem, kiedy zabieram się za ten wpis (a to już ładnych kilka tygodni...), ogarnia mnie poczucie, że nie dam rady, że to bez sensu, że nie powinnam, że... Ale dziś doszło do mnie coś, o czym nie zdawałam chyba sobie do końca sprawy: przecież w jakiś sposób już taka jestem...

Problem nie minął. Ale już chociaż potrafię o tym napisać. A to już dużo. 

Rzecz w tym, że szukam prawdy. Gdziekolwiek i jakakolwiek by ona nie była. Krzyczę, wołam, czasem aż wrzeszczę... i nie znajduję, gubię się, błąkam... i idę dalej, i dalej, i dalej... Być może brzmi to bardzo poetycznie, literacko albo banalnie - zwał jak zwał. Jednak ostatnio pewne wydarzenia bardzo mocno obróciły moje postrzeganie świata. I w jakiś sposób pokazały dość ważny kierunek - nie chodzi o moje życie w ogóle (dalej jestem i chcę być studentką, dobijam do 22 roku życia, mam pewne marzenia etc.), ale chodzi o tę dość ważną część mojego życia, mianowicie relacje. Celowo podkreśliłam wyraz kursywą. R E L A C J E. 

Nie będę pisać akademicko, czym są relacje według filozofów, psychologów, psychiatrów, księży, doradców zawodowych czy innych specjalistów. Nie chcę też mówić o wyznacznikach 'dobrego' czy 'złego' związku między ludźmi - bo się na tym zwyczajnie nie znam. 

Słownik synonimów, według mnie, świetnie wytłumaczył, czym są relacje. Zestawienia, których użyto, pięknie mi o tym pokazują. 

relacja: « np. między ludźmi »
bliskość, jednia, komitywa, koneksja, kontakt, łączność, ogniwo, parantela, pobratymstwo, połączenie,pomost, powiązanie, spójnia, sprzężenie, styczność, węzeł, więzy, więź, wspólnota, zażyłość, znajomość,związek

Bliskość, jednia, ogniwo, więzy, wspólnota... 

Piękne - chciałabym powiedzieć. Gdyby nie fakt, że wielka bliskość może prowadzić do uduszenia, ogniwo do wypalenia, więzy mogą zniewalać, a wspólnota okradać... 
Tak powie pesymista - i zapewne ma rację. Ale, na szczęście, jest też druga strona. I to nią - jako (nie)poprawny optymista - ignorant - chciałabym się dzisiaj przede wszystkim zająć.

Nie raz na tym blogu pisałam, że nie wiem, nie rozumiem, że nie daję rady. Ktoś niedawno powiedział mi, że słowo nie wiem pojawia się na moich ustach częściej niż słowo ojciec czy studia. Więcej, im dłużej żyję, tym mam poczucie, że mniej wiem niż wiedzieć 'powinnam' (albo zwyczajnie chciałabym pojąć). Może tak już jest, że z wiekiem przychodzi chęć posiadania gruntu pod nogami, taniej racjonalizacji i myślenia w kierunku opłacalności (tak obcej małym dzieciom, które najczęściej bez zastanowienia robią to, czego pragną)? A może jest inaczej: to nie chęć stabilności, ale właśnie szaleństwa sprawia, że czujemy się niepełni? Że nie wiemy, co z sobą zrobić, bo weszliśmy w rolę matki, ojca, studentki, księdza, zakochanego, nauczyciela (kucharza, garncarza, piekarza i innych zawodów...), w te wszystkie schematy myślenia, które niemal zakazują mówienia: nie potrafię, nie daję rady, 'bo co pomyślą/powiedzą inni'?

Cenię sobie ludzi, którzy otwarcie pokazują mi swoje słabości. Nie mam na myśli negliżu czy masochistycznych osób, ciągle narzekających na świat, na ludzi, na politykę, religię, na wszystko, co wokół nich (a znam takich...). Uwielbiam przebywać z tymi, którzy nie tylko potrafią przyznać się do błędu i przeprosić, ale również - okazyjnie i bez okazji - podziękować, powiedzieć coś miłego, czy choćby się uśmiechnąć. 

Siedziałam dzisiaj w SKM-ce. Już to mogłabym zaliczyć do cudu. Nade mną kilkanaście głów niecierpliwie czekających na zwolnienie miejsca. Obok mnie około czterdziestoletni pan. Na przeciwko mnie - podobnie. Pod oknem młoda, może dwudziestokilkuletnia dziewczyna. 
Zwróciłam uwagę na nią i siedzącego obok mnie mężczyznę - zapewne jej ojca. Dziewczyna nerwowo zerkała za szybę, potem zamykała oczy, chcąc uciec w objęcia Morfeusza - jednak stukot pordzewiałej kolejki i głośne odgłosy ściskającego się tłumu, skutecznie wybudzały ją ze snu. Było w niej 'coś' dziwnego. Choroba odebrała jej nieskazitelnie gładką twarz, choć pozostawiła coś bardzo pięknego: szczerość i odwagę, której mi często bardzo brakuje. 
Siedzę, patrząc to na nią, to na innych ludzi - i nagle słyszę radosne: wszystkiego najlepszego! Happy birthday, to you... Podsłyszała, jak ktoś mówił o urodzinach. Zaczęła śpiewać piosenkę Happy birthday... Mężczyzna, który był z nią, lekko zażenowany sytuacją, starał się ją uciszyć, a ona jeszcze głośniej: wszystkiego najlepszego! Po czym, mocno zdenerowana, powiedziała mu: "sam jesteś nienormalny, niczego nie rozumiesz".

Spodobało mi się mocno, co powiedziała. Nienormalność? Normalność? Piękno? Cudowność? Pełnosprawność? 

Kiedy poznaję osoby niepełnosprawne, szczególnie może w jakiś sposób ułomne (choć to głupi wyraz!) psychicznie, mam wrażenie, że są one bardziej 'normalne' ode mnie. Posiadają coś, czego mnie samej - choć wydaje mi się, że jestem dość inteligentna i 'ogarnięta' - często brakuje: szczerości i spontanicznej radości.

Gdyby każdy, jak ta dziewczyna, życzył spotkanej osobie wszystkiego, co najlepsze - niezależnie od tego, czy ją zna, czy też widzi ją po raz pierwszy w życiu... Gdyby tylu ludzi - w tym i ja sama - nie zasłaniała się schematami postępowania, robiła zawsze to, na co mam ochotę, a nie bała się tego, 'co powiedzą inni'. Gdyby każdy słuchał pragnień drugiego człowieka.

Osoba, do której te życzenia padły, podziękowała. Żałuję tylko, że siedziała do nas tyłem, że nie mogłam zobaczyć reakcji i usłyszaną przez nią piosenkę.

Pewnie i tutaj znalazłabym kolejne pole do przemyśleń...

Czasem mam wrażenie (tak zaczęłam i tak skończę ten wpis...), że bojąc się prawdziwych relacji, nie robię tego, czego naprawdę pragnę. Nie mówię, kiedy boli mnie jakieś zachowanie, bo boję się, że 'urażę' (mówiąc potocznie: nadepnę na odcisk), boję się, że druga osoba nie przyjmie tego, co do niej powiem, że nie zostanę z tym przyjęta, że Drugi się na mnie obrazi... Egoistyczne.
Nie potrafię odmówić, kiedy ktoś poprosi mnie o pomoc - nie tylko dlatego, że włączają mi się zapędy mesjańskie, ale chyba przede wszystkim dlatego, że myślę, że lepsza jest niewłaściwa i dusząca mnie relacja od jej braku i bycia samą (jakby samotnym było się tylko na pustyni...). Szukam prawdy, ale uciekam przed poznaniem jej. Chodzę po omacku, moje myśli potykają się jedna o drugiej, a ja mam wrażenie, że życie wymyka mi się spod rąk...

I ciągle wydaje mi się, że tylko ja tak mam, że moja samotność jest wyjątkowa, a moje życie to najgorsze życie - tania wegetacja, którą mogę teraz jedynie 'przeżyć' i 'dożyć' (oby tylko nie do wyśpiewanych 100 lat...), a nie się nim cieszyć. 

Innym razem mam jednak wrażenie, że się zwyczajnie nie wyspałam... Że jutro, kiedy obudzę się po raz kolejny, będzie inaczej, lepiej.

Będzie?
Nie wiem.
Czas pokaże.

Czas przestać być 'normalnym'?

sobota, 17 października 2015

tyle o ile

Przyznam, że niedawno chciałam przestać prowadzić tego bloga. Wcale nie dlatego, że odechciało mi się pisać. Ani z powodu braku "lajków" (na tym chyba przestało mi zależeć już jakiś czas temu).  Największym moim 'problemem' stało się to, że mocno zaczął mnie wkurzać... mój własny styl pisania. Bo, pisząc o miłości, często - wręcz na siłę - chciałam (mówiąc po 'kościelnemu': pragnęłam!), aby wpis dotarł do pewnej grupy ludzi. I tu chodzi głównie o tę sporą część moich znajomych z kręgów (około)katolickich - zdaję sobie sprawę, że moje notki czytają głównie takie osoby.Widzę wyraźnie, że wpisy sprzed kilku miesięcy stały się w dużej mierze odrealnione. Niby mówią o moim doświadczeniu, niby podaję przykłady, w których wydaje mi się, że Bóg - mój chrześcijański Bóg, w którego wierzę - realnie działał w moim życiu, ale... 

I doszłam do momentu że o Bogu wolałabym raczej milczeć niż mówić tak, jak dotychczas. Gdy sposób wyrażania moich własnych myśli o miłości, Bogu, poszukiwaniu sensu życia etc,, zaczął denerwować mnie samą. Czytam swoje poprzednie wpisy i czuję się jak na kościelnym kazaniu w wiejskiej parafii - pitu pitu, nic konkretnego. Bóg cię kocha, Bóg jest miłością, a ja 'dotknęłam' Go... W jaki sposób? Dlaczego? Jak? Tego już często nie wyjaśniam. Tanie moralizatorstwo z dużą dawką mojej wizji - której przeciętny katolik nie zrozumie, ateista wyśmieje, a tylko bliskie osoby (niekoniecznie związane z Kościołem) zrozumieją - bo znają mnie również spoza bloga i wiedzą, że raczej nie fruwam w chmurach i - poza jakąś-tam-duchowością, mam też ciało, uczucia, emocje i to wszystko, co się na mnie składa. Wiedzą, że mogą ze mną pogadać, posprzeczać się, może nawet pokłócić, nie zawsze zrozumieć, mogę wyjść przy nich na idiotkę, popłakać, dostać cholery... i iść dalej. 

Jednak po wczorajszej, dość ważnej dla mnie, dyskusji, doszłam do wniosku, że chcę pisać dalej. Choć może postaram się 'coś' w pisaniu zmienić.

Dodam jeszcze tylko, że kompletnie nie neguję tego, co i w jaki sposób napisałam wcześniej. Jednak co jakiś czas następuje w moim życiu jakiś - mniejszy lub większy - przełom. Co jakiś czas zdaję sobie sprawę, że jeszcze nie wszystko robię tak, jak bym chciała - i to dobry moment, aby to coś zmienić. Nie powiem, że życie to zmiana - nie chcę być polskim wydaniem Paulo Coehlo. Ani że Bóg mnie natchnął - przecież najlepsze myśli według moich znajomych pojawiają mi się dopiero po wypiciu dwóch piw... Nie chcę też sądzić, że to moje pragnienia mi tak powiedziały, że to, co czuję w swoim wnętrzu... - to brzmi równie dziwnie i kościółkowato.

To tak mocno tytułem wstępu... 

Uwielbiam poznawać ludzi. W pociągach przyglądam się im, często też podsłuchuję rozmowy. Kiedy z kimś rozmawiam, staram się zwracać uwagę nie tylko na to, co mówi, ale również na tę część, którą psycholodzy nazwą mową niewerbalną, a ja sama, mówiąc do moich anglojęzycznych przyjaciół, wypowiadam znamienne body language, please. Dzięki temu bardziej widzę, z kim mam do czynienia; bardziej wiem nie tylko, co powiedzieć, ale w jaki sposób to zrobić, by być bardziej zrozumianą... Nie wszystko przecież da się przekazać słowami.

Kiedy patrzę na moje ostatnie relacje, cieszę się, że nie są one odrealnione. Kłócę się, czasem wściekam, wymieniam opinie, niekiedy na jakiś czas rozluźniam kontakt, mówię wprost: nie daję rady, pozwalam odejść, ale i daję sobie samej możliwość powiedzenia: odchodzę. Nie chcę tkwić na siłę w czymś, co wydaje mi się - na dany moment - bezcelowe (ale też pozwalam sobie wrócić, kiedy uznam, że ta relacja może jednak 'coś' wnieść w moje życie).

W Kościele katolickim wkurza mnie ostatnio mocno, że kiedy słyszę słowo "miłość", mówi mi się o wielkich rzeczach, nie wspominając o tych najmniejszych. Słyszę chociażby: "powinieneś zdobyć swą (ech, swoją!) małżonkę", "Bóg jest twoim Zbawcą", "raduj się, On cię miłuje, ty też miłuj swoich bliźnich". Słownictwo, które nie dociera. Mówienie o doświadczeniu, którego nie rozumiem, wobec czego nie jestem też w stanie przyjąć; mówienie w taki sposób, że nóż się w kieszeni otwiera.

Mam wrażenie, że wielu jest 'ekspertów życia duchowego'. Wśród nich tacy, którzy to, co mówią, przedkładają nad doświadczenie Drugiego. A przecież on ma prawo myśleć i robić, co chce (o ile mnie samego nie przywłaszcza).

Niedawno poznałam pewną dziewczynę, która stała mi się bardzo bliska. Ona - nieco na bakier z Kościołem, ja - trochę na swój Kościół zdenerwowana, ale ciągle jeszcze widząca w nim dość dużo dobrego. Rozmawiałyśmy godzinami o wierze, sensie życia, relacjach damsko-męskich, o trudnościach, o swojej przeszłości. Zwierzyłam się jej z niektórych rzeczy - i zostałam przyjęta. Obie stwierdziłyśmy, że historia ludzkiego życia - jakkolwiek to patetycznie i kościółkowato teraz nie zabrzmi - jest święta, niezależnie od bycia w Kościele czy poza nim.

Nie doszłoby zapewne do tego spotkania, gdyby nie język, którym się posługiwałyśmy. Gdyby nie otwartość na Inność Drugiego. Gdyby nie świadomość, że nie znam prawdy absolutnej - nawet jeśli przeczytałam wiele ustępów Katechizmu Kościoła Katolickiego, a Ewangelię Janową recytuję na wyrywki.

Relacje. Relacje. Relacje.

Marzy mi się Kościół (a może nawet świat?), w którym człowiek nie musiałby bać się mówić, co faktycznie myśli. Nie musiałby chować się za filarem pobożności, mówiąc tylko to, co wydaje mu się, że 'wypada', bo 'tak mówią biskupi'. Gdzie księża i zakonnice potrafiliby powiedzieć: nie potrafię, nie jestem w stanie.

Wiem, że jest to możliwe. Znam kapłanów, którym się to udaje. Poznałam takich, którzy przy mnie płakali (i w tym byli nie tylko szczerzy, ale naprawdę męscy), ale i takich, którzy nie bali się mówić o swoich emocjach (choć to zawsze niesie z sobą ryzyko niezrozumienia i odtrącenia). Którzy na słowo "seks" czy "pocałunek" nie reagowali z kwaśną miną czy nie znajdowali określeń 'bardziej pasujących', a słowa "ciąża" nie zastępowali zwrotem "kobieta stała się brzemienna". Znam też i takich, którzy kazania głosili nie tylko podczas niedzielnej Mszy św., ale i w codziennym życiu. Którzy udają herosów, choć wszyscy widzą, że ich wiara jest słaba jak - i tu włącza mi się sławny Coehlo - jak listek na wietrze, czy pawie piórko (och, ten liryzm!).

Na facebooku wyświetliła mi się ostatnio pewna grafika. Bardzo mi się podobała.


Niektórzy katolicy mówili mi, że źle robię, nie upominając 'grzesznika'. Odeszłam od tego jakiś czas temu. Wolę przyjąć tę osobę. Wysłuchać. Może wesprzeć. A nie upominać i karcić. 

Wolę wypić z nimi piwo niż powiedzieć "twój grzech rani Boga", dać do poczytania jakąś fajną książkę (niekoniecznie z kręgów około-religijnych) niż szafować cytatami z Pisma świętego. 

Jeśli mój Kościół ma mówić jakimkolwiek językiem, chciałabym, bardzo bym chciała, aby był to język dostosowany do drugiego człowieka, a nie słowa w próżnię. 

Nie lubię większości księżowskich kazań, a listy duszpasterskie doprowadzają mnie wręcz do szewskiej pasji. Może do kogoś trafiają - dobrze, jeśli tak jest. Uwielbiam, jeśli ma to przełożenie na relacje z innymi, jeśli widzę, że ksiądz faktycznie żyje tym, co mówi, jeśli słowa mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością i nie są od niej - mniej lub bardziej celowo - oderwane. 

Kończąc: (ta notka przeraża długością mnie samą): chciałabym, aby każdy na tym świecie - może przede wszystkim w Kościele, czuł świadomość, że... abym ja sama czuła, że...
Nawet jeśli wiązałoby się to z 'pokazaniem fuck'a' na rzeczywistość; z obróceniem się na piętach, z trzaśnięciem drzwiami, z przerwanymi relacjami, z uśmiechem od ucha do ucha tylko w momentach naprawdę radosnych...

Nawet jeśli miałabym być życiowym pustelnikiem, gdyby każdy mnie teraz znienawidził, chciałabym być szczera wobec samej siebie. Chcę kochać, a nie miłować. Cieszyć się, a nie radować. Iść do przodu, a nie kroczyć. 

Mówić, a nie głosić. 

Niech już będzie.



czwartek, 8 października 2015

nie wiem

Im dłużej żyję, tym o miłości mniej wiem. Chciałabym ją poznać. Mówią, że jest piękna, podobno ślepa - choć w to nie chcę wierzyć. Przecież ona nie może przymykać oczu na zło - szczególnie moje własne. To byłoby nielogiczne. Niekulturalne. A fe!

I tak żyję, nic o niej nie wiedząc. Szukam, choć więcej pewnie błądzę niż znajduję.

Naiwna. Jestem naiwna. Wierzę, że człowiek jest dobry i chce dobra - choć czasem mu nie wychodzi. Nawet ten, który strzela, szuka w tym czegoś dobrego. Może egoistycznie. Może nieumiejętnie. Może...

I zaspokaja potrzebę, której zaspokoić nie jest w stanie. Jeszcze nie teraz. Ani rusz. Ni trochę.

Ale szuka. Ciągle szuka. Pragnie. Pożąda. Szuka. Jawi mu się. Znajduje?
I...?

I albo mówi: chcę kochać, albo: to bez sensu, nie daję rady, nie chcę, idę stąd...

Tak już. Tak teraz. Lub w ogóle. Nigdy więcej.
Wie o niej. Tyle o ile. Doświadczył lub nie.

Ale kocha. Coś, kogoś, któregoś, jakiegoś...

Nie mówię o Bogu. O Nim wiem jeszcze mniej. Zachwyca Tajemnicą. Szepce do ucha. Czasem krzyknie - jak tata, który woła za dzieckiem, które lada moment może wpaść pod samochód. Dziecko może nie chce słuchać, nie zawsze potrafi, ale On jest... wyciąga ręce...

wierzę? nie wierzę?

Szukam.
Znajduję?

Idę.
Dochodzę?

Nie wiem. Nie umiem inaczej. Nie umiem wiedzieć.

Bo jeśli wiem, to tracę. Wolę nie wiedzieć. Szukać, szukać, szukać. Pasjonujące.

Zamknięty w schematach: Bóg-Miłość, Sędzia, Ojciec...
Moje wyobrażenie. Only image... A rzeczywistość? Rzeczywistość?

Notka - enigma?

Nie chcę, by ktoś mi mówił, jak mam wierzyć. I jak kochać. I jak szukać. I gdzie iść. I z kim żyć. Kogo unikać. Za kogo wyjść. Kogo pocałować. A kogo unikać.

I jak ostatecznie... być szczęśliwą.

Gęsia skórka.
Przez myśl nie przeszło, gdzie, jak, z kim i dlaczego...

Nie wiem. Nic już nie wiem.

Znajdę, czy znajdę tak?