sobota, 31 października 2015

jak to jest...?

Drogi pamiętniczku... 
Jestem dziś bardzo smutna i samotna. 
Nie ma przy mnie nikogo z moich najbliższych znajomych.
Ci dalsi - jak to dalsi znajomi - mają mnie w dupie. 
Nikt nie chce nawet czytać mojego bloga. Niektórzy 'lajkują', ale doskonale wiem, że nie czytają do końca...
Drogi pamiętniczku, ratuj.

Nie, nie taki jest mój dzisiejszy wpis w pamiętniku (dziennik zresztą przestałam już prowadzić jakiś czas temu). Nigdy nie zaczynałam tak wpisów. Wydawały mi się zbyt ckliwe - przecież od zawsze jestem 'poważna'. Ktoś kiedyś powiedział mi, że pamiętnik jest dla słabych, samotnych dziewczynek. Moje nerwy zostały wówczas nadszarpnięte. Dla mnie samej wpis w pamiętniku, dzienniku czy nawet tu - na blogu - jest momentem dość ważnym, niemal sakralnym. To 5, 10, 15, czasem 30 czy 45 minut (niedawno pisałam wpis przez 2 godziny!), gdy naprawdę wiele się we mnie dzieje. Szczególnie, gdy opowiadam o tym, co dla mnie ważne. A chyba robię to zawsze... Na pewno się staram.

I lubię to robić. Uwielbiam ten moment, gdy dobrnę do końca - nawet, gdy moja klawiatura jest już zachlapana od łez, a sam wpis nie trafił na stronę, ale wkleiłam go sobie w Wordzie, wierząc, że na coś mi się kiedyś przyda. 

Poza pisaniem rozkoszuję się spotkaniami z drugim Człowiekiem. Gdy Drugi do tego stopnia mnie zachwycił, że nie chciałam kończyć spotkania, a gdy już to rozstanie nadeszło, było mi zwyczajnie smutno. Nie tylko podczas wakacyjnych kolonii w podstawówce, kiedy wiedziałam, że na 99% nie spotkamy się już nigdy w tej samej ekipie. Również w zwykłej codzienności, gdy moje oczekiwania względem konkretnej relacji nie zgadzały się z oczekiwaniami Drugiego - i trzeba było się rozstać, żeby się mocniej nie poranić. A jeśli nie rozstać, to zmienić bieg tego wszystkiego - a to nie raz łączyło się z pewną rezygnacją - szczególnie, jeśli zwyczajnie mi na kimś zależało. Nic nowego, takie życie. 

Czasami lubię karmić się samotnością. Zamykam się wtedy w pokoju i kontemplując moją ścianę, zastanawiam się nad życiem, zajadając kolejną czekoladę i popijając ją następną porcją kawy, (najchętniej z kubka 0.7 l, żeby przypadkiem nie trzeba byłoby wychodzić tak często do kuchni). Wtedy z jednej strony nie znoszę bliskości Drugiego, z drugiej... bardzo jej potrzebuję. Pieprzony paradoks, który zrozumie chyba tylko ten, kto choć trochę przeżył coś podobnego. Odpycham, odrzucam, robię wszystko, by ktoś sobie poszedł, a tak naprawdę bardzo chcę, aby ten ktoś był. Może nie teraz, może nie od razu, może gdzieś tam obok.

Kocham obserwować świat. I widzę, że ludzie na ogół boją się samotności. I w tej samotności robią głupie rzeczy. Jedni zapijają alkoholem. Inni żyją seksem - jak gdyby to on miał im zapewnić największą rozrywkę. Często nie ważne nawet, z kim i gdzie. Inni, uzależnieni od mediów światowego przekazu, krytycznie komentują na forach każdy wpis, z którym się nie utożsamiają - nie ważne są słowa, ważne, żeby bolało, żeby wyrzucić frustrację, żeby było głośno. Jeszcze inni płaczą, cicho skuleni w kącie... Nie chcą być widoczni, nie chcą, by ktoś widział ich łzy - a jednocześnie chcieliby, aby Inny pozwolił tym łzom wsiąknąć w swój sweter, aby zwyczajnie był, o niczym innym nawet nie chcą marzyć. Są też i tacy, którzy głośno się śmieją, a w środku wegetują, umierają. Tacy, o których mówi się z boku, że to dzieci szczęścia. Często mają pieniądze, dobrą posadę, relacje krótkoterminowe - ale coś dalej w nich umiera. Istnieją i tacy, którym rodzice od zawsze mówią, że mogą wszystko. A oni wiedzą, że nie są dobrzy - ani w matematyce, ani w języku polskim. Medycyny też nie wybiorą. Nie chcą być 'dobrymi dziećmi', ich marzeniem jest latać. Na to się nie pozwala. Mądrzej jest stąpać twardo po ziemi, choć nie to zapewnia im szczęście.

Błąkamy się. Samotni wśród tłumu. Szukamy schronienia. Poczucia bezpieczeństwa.

Często nie wiedząc nawet, czego szukamy.

Nie lubię się bać. Nie znoszę smutku. To mój najgorszy wróg. Weź się uśmiechnij. Don't worry, be happy. Jak w reklamie pasty do zębów.

Wiele razy spotykałam moralizatorów, mających odpowiedź na każdy mój smutek. Umarł komuś ojciec? Będzie dobrze... Choruje ktoś? Stary, weź się w garść... Opuścił chłopak, zostawiła dziewczyna? Nie była ciebie warta... To nieważne, że to ty ją najmocniej skrzywdziłeś, zraniłeś, a ona nie dała już rady... A ty wtedy też byłeś najbardziej samotny, to prawda. Chciałeś kochać. I z tej miłości zrobiłeś tyle głupot, tyle wielkich głupot, że sam nie jesteś w stanie nawet w to uwierzyć.

Nie wiem, jak Wy - ja tak mam.
A to wszystko dlatego, że jestem samotna. A jednocześnie tak mocno boję się kochać.

Wiele piszę ostatnio o relacjach. I pewnie będę to robić. To temat, który najbardziej mnie ostatnio pochłania - szczególnie w kontekscie moich własnych decyzji.

Remarque napisał kiedyś, że samotność nie ma niczego wspólnego z brakiem towarzystwa. Na świecie żyje ponad 7 miliardów ludzi...

Jak to jest, że jest tylu samobójców?
Jak to jest, że tyle ludzi co dzień umiera nie tylko z braku pożywienia i innych elementarnych potrzeb, ale braku miłości?
Jak to jest, że nie raz doświadczam tego rodzaju samotności, która rozrywa moje serce od środka, nie pozwala oddychać...? Gdy już nie wiem, co to radość, gdy najchętniej schowałabym się pod kocem i przespała cały dzień?

Rozkochałam się w Stachurze. Ostatnio bardzo mi bliski. To on mi pomógł zrozumieć kilka rzeczy w dziwności tego świata. Sam nie do końca był "normalny". I tak przez innych nazywany. Może dlatego.

A my, czy możemy naprawdę pomóc drugiemu człowiekowi, jeżeli sami pomocy potrzebujemy, jeżeli cierpimy? Przecież tym, czym jesteśmy wewnątrz, tym jesteśmy na zewnątrz, i jeżeli jesteśmy wewnątrz jedną krwawą raną, jedną wielką gulą cierpienia, to przecież wszystko, co dajemy drugiemu człowiekowi, jest tym cierpieniem napiętnowane naznaczone zarażone. Trzeba by być jak Słońce samym światłem, samym blaskiem, samym ciepłem, samym dobrem, samą miłością - żeby móc komukolwiek pomóc. Prawdziwie pomóc, nie tak, jak pomagamy: niezdarnie marnie ślamazarnie chwilowo ułamkowo ułomnie znikomie bezowocnie. Czy można być Słońcem?

Słońce jest jedno... ludzi wiele...
a czy znajdę w tłumie Człowieka?

3 komentarze:

  1. A ja myślę, że czasem wystarczy przestać skupiać się tak bardzo na swoich smutkach i zobaczyć, że inni mają podobne problemy do naszych. Wtedy jakoś łatwiej ich pocieszyć, wesprzeć...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie ten wpis jest szczególny, bo to, o czym tu piszesz jest mi bardzo bliskie ponieważ poczucie osamotnienia czy smutku są moimi dość częstymi towarzyszami.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przypomniałaś mi pewien cytat (Stachury oczywiście):
    Pomóż sobie, bo tylko jedynie wtedy, kiedy pomożesz sobie w tym sensie, że będziesz w stanie nie potrzebować pomocy, tylko jedynie wtedy będziesz zarazem w stanie móc pomóc innym ludziom, bliskim i dalszym, bez wyboru i bez koloru, bo wtedy każdy będzie naprawdę twoim bliźnim, nie będzie to już tylko puste słowo lub element handlowych targów i przetargów, to znaczy słowo "bliźni" będzie nadal puste, pozostanie puste (jak wszystkie słowa), ale ty będziesz widzieć pełne pozasłowie tego słowa, będziesz widzieć bliźniego, nie słowo "bliźni". Bądź w swoim świecie, bo żaden inny dla ciebie nie istnieje, bo nie może istnieć, dopóki nie poznasz tego, w którym jesteś. Bądź naprawdę w swoim świecie i bądź naprawdę sobą, nie uciekaj od siebie, nie oszukuj się, nie udawaj przed sobą i przed innymi, że jesteś kimś innym niż ten, którym jesteś. Bądź tym, kim jesteś, bądź sobą, bo tylko tak możesz siebie poznać. Nie możesz siebie poznać, jeżeli sobą nie jesteś. Bądź sobą, bo nigdy siebie nie poznasz, jeżeli sobą nie będziesz. Jak możesz być sobą? Będąc świadomym tego, co robisz. Jak możesz być świadomym tego, co robisz? Będąc uważnym.

    OdpowiedzUsuń