piątek, 30 października 2015

ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Listopad jest dla mnie takim czasem, że w jakiś sposób dokonuję co roku rewizji swojego, na szczęście jeszcze dość krótkiego, życia. Myślę więcej o sensie i bezsensie przemijania, o swoich relacjach, o tym, co za mną, a co jeszcze mogę zmienić, by mnie samej i innym ze mną żyło się zwyczajnie lepiej. 
To taki rodzaj cichej melancholii, którą niekoniecznie chcę wiązać ze smutkiem. Coś we mnie umiera, właściwie codziennie. Nie tylko się "starzeję" (cóż... 22 lata to nie przelewki...), ale w jakiś sposób dorastam, zmieniam kąt widzenia rzeczywistości, żyjąc nie tylko wspomnieniami, lecz także - mam nadzieję - coraz większymi pragnieniami i odkrywanymi nadal pasjami. 

Niedawno kilku moich najbliższych znajomych stwierdziło, że jestem jak dziecko. Czasem się tak czuję, to fakt. Potrzebuję przytulenia, poczucia bezpieczeństwa, możliwości wypłakania się w rękaw... Staram się być szczera - tak z sobą samą, jak i z ludźmi, ale i Bogiem, w którego wierzę. Niekiedy mi nie wychodzi. Czasem kłamię nawet sama przed sobą. Innym razem uciekam, zamykam w sobie albo wrzeszczę, mówiąc, że to 'oni' są winni całej sytuacji, albo - bardzo skrajnie - całą winę biorę na siebie, nie dając sobie prawa do przeżywania emocji po swojemu, do możliwości poczucia się bezpieczną (tak głęboko wpisanego w moją kobiecą naturę), akceptacji, czy - mówiąc górnolotnie - bycia kochaną. Po prostu, tak już mam.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytałam ostatnio bliską mi Osobę.
- Niczego.
- A czego oczekiwałeś? 
- Niczego.
- Wiesz, ja chyba też.
- Wiem. 

Chciałabym ciągle uczyć się, aby niczego od nikogo nie oczekiwać, ze świadomością, że nikt nie jest mi niczego 'winny', przede wszystkim w relacjach. Nie zmuszę nikogo do tego, aby chciał mnie kochać, stworzyć więź czy nawet zwyczajnie porozmawiać. I nie chcę być do tego zmuszana. Nie chcę słyszeć: "a bo powinnaś...". Wcale nie powinnam! Mogę. Nic nie muszę. 

Nie muszę zasługiwać na czyjąś miłość.
Nie muszę ciągnąć relacji, jeśli ona do niczego dobrego mnie nie prowadzi.
Nie muszę zbawiać świata. 
Nie muszę wszystkim pomagać.
Nie muszę być zawsze miła i grzeczna - nawet w kościele.
Nie muszę czuć się jak marionetka, którą ktoś (Ktoś) steruje - niezależnie, czy będzie to ojciec, czy matka, chłopak, przyjaciel, dyrektor, czy tylko zwykły znajomy.

Moja Mama jest osobą niezwykle kochaną. Tydzień temu była na koncercie z moimi braćmi. Zakupili bilety. Koncert "Sokoła". Wojtek z Piotrkiem śmiali się potem, że Mama skakała jak oszalała. "Jestem już stary..." - miał powiedzieć raper. Moja mama dziesięć lat starsza. Jedna ze starszych osób na tej sali. Rapująca razem z nimi. "Kto nie skacze, ten z policji...!" Pełen chill out. 

Wie, że "nie wypada" to najgłupsze określenie świata. Sama mi to kiedyś powiedziała.

Gdy powiedziałam o tym moim znajomym, powiedzieli, że mam fajną Mamę. Wyluzowaną. Że chcieliby ją poznać. 

Nie dziwię się. :) 

Kiedyś zapytałam Ją, dlaczego na wszystko, co robię, się zgadza? Dlaczego daje mi wolną rękę w tylu sytuacjach? Dlaczego nigdy nie zmuszała do nauki zarówno mnie jak i moje rodzeństwo? Dlaczego tak cholernie ufała, że kiedy mówiłam, że jadę autostopem do Medjugorie, to wrócę bezpiecznie z powrotem (a wiem, że się strasznie martwiła...)? 

Powiedziała mi wtedy, że nie miałoby to sensu, bo i tak zrobiłabym po swojemu. Prędzej czy później. I że nie jestem Jej własnością - mimo że kocha i się martwi.

Siostra Elżbieta miała 75 lat. Od 8 lat rak kości zżerał Ją od środka. Kiedy odchodziłam ze Zgromadzenia, Ona już bardzo rzadko pojawiała się na refektarzu, by zjeść z nami posiłek. Czasem mijałam Ją na korytarzu - chodziła już wtedy bez habitu (choć swój czarny welon starannie nałożyła). I niemal do końca dawała mi cukierki. 
Pamiętam moment, w którym napisałam wiersz. Zadedykowałam. Podałam cicho, kiedy wychodziłam z kaplicy po skończonej modlitwie. Ucieszyła się. Dała mi potem swój obrazek - 50-lecie ślubów zakonnych. Matka Boska Częstochowska. 
Teraz zajmuje jedno z miejsc w moim małym pokoju. Ciągle żywa w moim sercu. W sierpniu minął rok, kiedy odeszła z 'tego świata'.
Pamiętam, kiedy rozmawiałyśmy razem o autostopie (jeszcze w styczniu, na kilka miesięcy przed śmiercią, widziałam Ją, wracającą od swojego brata z leżącej o 60 km od klasztoru miejscowości). Powiedziała mi wówczas, że życie ma tylko wtedy sens, kiedy się widzi największe dobro nawet w najgorszych ludziach. 
Nigdy mi się na nic nie skarżyła. Nawet o swojej chorobie mówiła z uśmiechem, choć widziałam, jak cierpi. 
Była realistką, to fakt. Nie tylko babcią do przytulenia. Potrafiła szczerze powiedzieć, co myśli. Dzięki Niej dowiedziałam się, co to życie w prawdzie i szczerości przed sobą. Choć nie miałam odwagi powiedzieć Jej, że odchodzę ze Zgromadzenia... Ona wiedziała. Powiedziała mojej współsiostrze,  ta przekazała mi, że s. Ela się za mnie modli.  
Tęsknię za Nią, choć wiem, że już jej tutaj nie spotkam i nie przytulę. Zawsze jest jednak obecna w moim życiu. Wierzę w świętych obcowanie - i to mi daje nadzieję, że ciągle, że już teraz, że jest, że nie umarła. Na szczęście mam Jej obrazek. Moją relikwię.

Jeśli mam dokonać rewizji mojego życia, chcę zapytać samą siebie: czy jesteś szczęśliwa? Czy cieszysz się z tego, co robisz? Czy żyjesz pasją?

Nie wiem. 
Zaczęłam naukę dwóch obcych języków. Angielskiego (już umiem więcej niż I don't understand :)) i hiszpańskiego. Planuję również naukę szwedzkiego - zakochałam się w Skandynawii, mimo że ludzie, którzy tam mieszkają, są dla mnie dość obcy kulturowo, wolę raczej lato i wczesną jesień niż mrozy, ciemności i zimno, a sama nauka języka szwedzkiego niesamowicie mnie przeraża. Kilka miesięcy temu nienawidziłam języków obcych, frustrowała mnie sama myśl, by w poniedziałki i czwartki wstać o 8:00 na zajęcia (mimo że były one na 10:00 i długi czas stały się jedynymi zajęciami na uczelni w ciągu dnia). Pani straszyła, że nie dopuści mnie do egzaminu - na szczęście udało mi się poprawić testy.

Zaczęłam przyjaźnić się z obcokrajowcami. I tak wyszło, że ten znienawidzony język stał się czymś, co zaczęło mnie pasjonować. Przestałam przejmować się błędami, śmieję się z nich. I z błędów, które popełniają moi obcojęzyczni przyjaciele (ja tęsknię cię :)). 

I chyba tak jest w ogóle w życiu... Całym życiu. Dopóki w coś nie wejdę (nieważne, czy to będą relacje, czy gra na instrumencie, czy jeszcze coś innego) i tego nie poznam, do tego momentu nie zacznę tym żyć. 

Z moim pisaniem dzieje się ostatnio coś dziwnego :) Im więcej piszę, tym notki wydają mi się coraz bardziej nieskładne. Jak dobrze! Źle byłoby, gdybym nie musiała niczego poprawiać. To do mnie niepodobne.

"Całe życie przed tobą!" - jak nie znoszę tego stwierdzenia. Bo co ono oznacza? 

Nie rób tego dzisiaj, skoro możesz jutro.
Nie miej wielkich pragnień dzisiaj, bo nie masz środków i możliwości.
Znowu zaczynasz...
Nie uda ci się...
Jesteś jeszcze za młoda (a za 5 lat ci sami powiedzą, że już za późno). 

I inne hamujące głupoty.

Dzięki Mamo, że Ty mnie nigdy nie hamujesz. Choć tyle razy żyłam na krawędzi. Choć tyle razy igrałam z moim życiem jak z ogniem. Choć może nie raz mogłam zawieść Twoje nadzieje. Ale Ty dalej we mnie wierzysz. 

Dzięki wielkie tym, którzy niczego ode mnie nie oczekują. Którzy dają wolność. Którzy nie mówią mi, jaka powinnam być, pozwalają być sobą - choć może nie raz zawodzę, gadam głupoty, moje zachowanie wzbudza w nich smutek, a nawet zdaję się ich odpychać. Tym, którzy niekoniecznie mnie rozumieją - ale to im nie przeszkadza, aby być obok

Mogłabym wymienić z imienia. Ale byłoby za dużo takich osób.

"Winien jestem ci wszystko, ponieważ cię kocham" - napisał kiedyś de Saint-Exupery w 'Małym księciu'. 

A może... może właśnie nie winien...?
Może właśnie kocham, bo czuję się wolna?
Bo nic nie muszę?
Kto wie...?


1 komentarz:

  1. Dobrze mieć przy sobie takie osoby :) Dzięki za ten tekst. Jest mi bardzo bliski.

    OdpowiedzUsuń