wtorek, 20 października 2015

czas pokaże

Czasem mam wrażenie, że żyję w dwóch równoległych światach. Jednym jest świat rzeczywisty (obecnie leżę na moim łóżku z laptopem na kolanach, popijając Pepsi prosto z gwinta i usiłując napisać coś mądrego), a drugim jest moje, chyba dość bogate, życie wewnętrzne. To, co piszę tutaj, to nie tylko odsetek moich 'wypocin', ale również ułamek tego, co dzieje się 'w środku' mnie samej. Rozkminy, rozkminy, rozkminy. Nie wiem, czy każdy tak ma - nie siedzę ani w głowie, ani sercu drugiego człowieka - ale u mnie wygląda to tak, że myślę cały dzień. Chyba także również w nocy - o czym co dzień pokazuje mi moja skopana, potargana, leżąca na podłodze pościel. Marzę, żyję równolegle w świecie fantazji i panoramie jesiennej ulicy, często nie ogarniam, gubię myśl, robię z igły widły (czy jak to się mówi...) i jako - niepoprawna zresztą - romantyczka, ciągle żyję marzeniami, że ludzie chcą i potrzebują się kochać. I że całe nasze życie to taka gonitwa - by być akceptowanym, przyjętym, by nie czuć się samotnym czy zlekceważonym. Może nie jest to jakaś odkrywcza myśl, a użyte tutaj porównanie świadczy o moim prostym języku bardziej niż te wszystkie długie wpisy, ale cóż... w końcu nikt nie jest i nie musi być idealny. Mam nadzieję.

Mam problem. Za każdym razem, kiedy zabieram się za ten wpis (a to już ładnych kilka tygodni...), ogarnia mnie poczucie, że nie dam rady, że to bez sensu, że nie powinnam, że... Ale dziś doszło do mnie coś, o czym nie zdawałam chyba sobie do końca sprawy: przecież w jakiś sposób już taka jestem...

Problem nie minął. Ale już chociaż potrafię o tym napisać. A to już dużo. 

Rzecz w tym, że szukam prawdy. Gdziekolwiek i jakakolwiek by ona nie była. Krzyczę, wołam, czasem aż wrzeszczę... i nie znajduję, gubię się, błąkam... i idę dalej, i dalej, i dalej... Być może brzmi to bardzo poetycznie, literacko albo banalnie - zwał jak zwał. Jednak ostatnio pewne wydarzenia bardzo mocno obróciły moje postrzeganie świata. I w jakiś sposób pokazały dość ważny kierunek - nie chodzi o moje życie w ogóle (dalej jestem i chcę być studentką, dobijam do 22 roku życia, mam pewne marzenia etc.), ale chodzi o tę dość ważną część mojego życia, mianowicie relacje. Celowo podkreśliłam wyraz kursywą. R E L A C J E. 

Nie będę pisać akademicko, czym są relacje według filozofów, psychologów, psychiatrów, księży, doradców zawodowych czy innych specjalistów. Nie chcę też mówić o wyznacznikach 'dobrego' czy 'złego' związku między ludźmi - bo się na tym zwyczajnie nie znam. 

Słownik synonimów, według mnie, świetnie wytłumaczył, czym są relacje. Zestawienia, których użyto, pięknie mi o tym pokazują. 

relacja: « np. między ludźmi »
bliskość, jednia, komitywa, koneksja, kontakt, łączność, ogniwo, parantela, pobratymstwo, połączenie,pomost, powiązanie, spójnia, sprzężenie, styczność, węzeł, więzy, więź, wspólnota, zażyłość, znajomość,związek

Bliskość, jednia, ogniwo, więzy, wspólnota... 

Piękne - chciałabym powiedzieć. Gdyby nie fakt, że wielka bliskość może prowadzić do uduszenia, ogniwo do wypalenia, więzy mogą zniewalać, a wspólnota okradać... 
Tak powie pesymista - i zapewne ma rację. Ale, na szczęście, jest też druga strona. I to nią - jako (nie)poprawny optymista - ignorant - chciałabym się dzisiaj przede wszystkim zająć.

Nie raz na tym blogu pisałam, że nie wiem, nie rozumiem, że nie daję rady. Ktoś niedawno powiedział mi, że słowo nie wiem pojawia się na moich ustach częściej niż słowo ojciec czy studia. Więcej, im dłużej żyję, tym mam poczucie, że mniej wiem niż wiedzieć 'powinnam' (albo zwyczajnie chciałabym pojąć). Może tak już jest, że z wiekiem przychodzi chęć posiadania gruntu pod nogami, taniej racjonalizacji i myślenia w kierunku opłacalności (tak obcej małym dzieciom, które najczęściej bez zastanowienia robią to, czego pragną)? A może jest inaczej: to nie chęć stabilności, ale właśnie szaleństwa sprawia, że czujemy się niepełni? Że nie wiemy, co z sobą zrobić, bo weszliśmy w rolę matki, ojca, studentki, księdza, zakochanego, nauczyciela (kucharza, garncarza, piekarza i innych zawodów...), w te wszystkie schematy myślenia, które niemal zakazują mówienia: nie potrafię, nie daję rady, 'bo co pomyślą/powiedzą inni'?

Cenię sobie ludzi, którzy otwarcie pokazują mi swoje słabości. Nie mam na myśli negliżu czy masochistycznych osób, ciągle narzekających na świat, na ludzi, na politykę, religię, na wszystko, co wokół nich (a znam takich...). Uwielbiam przebywać z tymi, którzy nie tylko potrafią przyznać się do błędu i przeprosić, ale również - okazyjnie i bez okazji - podziękować, powiedzieć coś miłego, czy choćby się uśmiechnąć. 

Siedziałam dzisiaj w SKM-ce. Już to mogłabym zaliczyć do cudu. Nade mną kilkanaście głów niecierpliwie czekających na zwolnienie miejsca. Obok mnie około czterdziestoletni pan. Na przeciwko mnie - podobnie. Pod oknem młoda, może dwudziestokilkuletnia dziewczyna. 
Zwróciłam uwagę na nią i siedzącego obok mnie mężczyznę - zapewne jej ojca. Dziewczyna nerwowo zerkała za szybę, potem zamykała oczy, chcąc uciec w objęcia Morfeusza - jednak stukot pordzewiałej kolejki i głośne odgłosy ściskającego się tłumu, skutecznie wybudzały ją ze snu. Było w niej 'coś' dziwnego. Choroba odebrała jej nieskazitelnie gładką twarz, choć pozostawiła coś bardzo pięknego: szczerość i odwagę, której mi często bardzo brakuje. 
Siedzę, patrząc to na nią, to na innych ludzi - i nagle słyszę radosne: wszystkiego najlepszego! Happy birthday, to you... Podsłyszała, jak ktoś mówił o urodzinach. Zaczęła śpiewać piosenkę Happy birthday... Mężczyzna, który był z nią, lekko zażenowany sytuacją, starał się ją uciszyć, a ona jeszcze głośniej: wszystkiego najlepszego! Po czym, mocno zdenerowana, powiedziała mu: "sam jesteś nienormalny, niczego nie rozumiesz".

Spodobało mi się mocno, co powiedziała. Nienormalność? Normalność? Piękno? Cudowność? Pełnosprawność? 

Kiedy poznaję osoby niepełnosprawne, szczególnie może w jakiś sposób ułomne (choć to głupi wyraz!) psychicznie, mam wrażenie, że są one bardziej 'normalne' ode mnie. Posiadają coś, czego mnie samej - choć wydaje mi się, że jestem dość inteligentna i 'ogarnięta' - często brakuje: szczerości i spontanicznej radości.

Gdyby każdy, jak ta dziewczyna, życzył spotkanej osobie wszystkiego, co najlepsze - niezależnie od tego, czy ją zna, czy też widzi ją po raz pierwszy w życiu... Gdyby tylu ludzi - w tym i ja sama - nie zasłaniała się schematami postępowania, robiła zawsze to, na co mam ochotę, a nie bała się tego, 'co powiedzą inni'. Gdyby każdy słuchał pragnień drugiego człowieka.

Osoba, do której te życzenia padły, podziękowała. Żałuję tylko, że siedziała do nas tyłem, że nie mogłam zobaczyć reakcji i usłyszaną przez nią piosenkę.

Pewnie i tutaj znalazłabym kolejne pole do przemyśleń...

Czasem mam wrażenie (tak zaczęłam i tak skończę ten wpis...), że bojąc się prawdziwych relacji, nie robię tego, czego naprawdę pragnę. Nie mówię, kiedy boli mnie jakieś zachowanie, bo boję się, że 'urażę' (mówiąc potocznie: nadepnę na odcisk), boję się, że druga osoba nie przyjmie tego, co do niej powiem, że nie zostanę z tym przyjęta, że Drugi się na mnie obrazi... Egoistyczne.
Nie potrafię odmówić, kiedy ktoś poprosi mnie o pomoc - nie tylko dlatego, że włączają mi się zapędy mesjańskie, ale chyba przede wszystkim dlatego, że myślę, że lepsza jest niewłaściwa i dusząca mnie relacja od jej braku i bycia samą (jakby samotnym było się tylko na pustyni...). Szukam prawdy, ale uciekam przed poznaniem jej. Chodzę po omacku, moje myśli potykają się jedna o drugiej, a ja mam wrażenie, że życie wymyka mi się spod rąk...

I ciągle wydaje mi się, że tylko ja tak mam, że moja samotność jest wyjątkowa, a moje życie to najgorsze życie - tania wegetacja, którą mogę teraz jedynie 'przeżyć' i 'dożyć' (oby tylko nie do wyśpiewanych 100 lat...), a nie się nim cieszyć. 

Innym razem mam jednak wrażenie, że się zwyczajnie nie wyspałam... Że jutro, kiedy obudzę się po raz kolejny, będzie inaczej, lepiej.

Będzie?
Nie wiem.
Czas pokaże.

Czas przestać być 'normalnym'?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz