sobota, 30 maja 2015

no tak

Piszę od wielu lat, właściwie - od kiedy pamiętam. Najpierw były to krótkie zdania, potem jakieś wierszyki, eseje, mniej lub bardziej poważne teksty. Pisanie pozwala mi się uwolnić, odetchnąć, spojrzeć z dystansu (szczególnie po tekstach, które pisałam do szuflady z zagryzionymi z bólu wargami). Nie wiem, czy umiem to robić - ale uwielbiam. Wystarczy mi pasja, przecież robię to przede wszystkim dla siebie. 

Piszę, piszę, piszę. Wszędzie piszę. Czasem zdarza mi się także na Mszę przynieść zeszyt. Nie wyciągam go nawet na nudnym kazaniu, ale notes w torebce jest. Tak żeby nie zapomnieć, by zapisać, jeśli coś natchnie. Nie zapomnieć, by wyryć na stałe, jeśli coś poruszy. 

Więc piszę, piszę, piszę... Często nie wiem właściwie po co... 

I tak jest z tym blogiem. Nie wiem, dlaczego i - przede wszystkim - dla kogo go prowadzę. Dla siebie samej? Przecież mam swoje 3 zeszyty, w których skrupulatnie zapisuję tę czy inną myśl. Dla innych? A czy "inni" tu w ogóle zaglądają? 

Ostatnio dopadł mnie weltschmerz. Nie wiem, czy to przesilenie wiosenne - przecież już prawie lato. A może stres przedegzaminacyjny? Napięcie przedmiesiączkowe? Strach przed miłością? Trudności z akceptacją siebie...? NIE WIEM. Ale wiem, że ciężko było mi nawet wstać z łóżka, umyć się, zrobić sobie coś do zjedzenia. Ciężko, cholernie ciężko.

I tak przeleżałam ostatni weekend, wychodząc tylko ze współlokatorką na 19:30 w niedzielę do kościoła (choć i tego nie za bardzo chciałam). Miałam poczucie, że to wszystko nie ma sensu. Bóg? On w ogóle istnieje? Jeśli istnieje, to dlaczego mój szwagier umiera w hospicjum? Dlaczego tak ciężko dogadać mi się z tatą? Dlaczego nic nie jest po mojej myśli? Dlaczego życie płata takie figle? Dlaczego nie umiem kogoś tak po prostu pokochać, z wzajemnością? Dlaczego, dlaczego, DLACZEGO?

I kiedy tak leżałam w pozycji embrionalnej, dostawałam jeden SMS za drugim. A wśród nich zapewnienie o modlitwie, propozycja rozmowy... Uciekałam od tych ludzi. Mówiłam: nie chcę być w Kościele, w tym Kościele, w którym przecież ja doznałam tyle krzywdy. Nie chcę, nie chcę, NIE CHCĘ. 

I może brzmi to jak jakiś żart. Agata? Ta, która tak wiele mówiła o Bogu...? Ta, która na kilka miesięcy zamknęła się w klasztorze? Ona miałaby przestać wierzyć?

Tak. Miałam wrażenie, że te wszystkie moje doświadczenia "diabli wzięli". To kompletnie nie ma żadnego sensu. 

I przyszedł kolejny SMS. I Przyjaciel zadzwonił, aby po prostu zapytać, jak się czuję. 

A ja... prosiłam o modlitwę, chociaż cholernie chciałam przestać wierzyć. Chciałam uwierzyć w to, że Bóg faktycznie ode mnie odejdzie. A może w tym wszystkim jeszcze mocniej doświadczyć, jak On jest blisko? Nie wiem. Cholerne paradoksy. Kochać i nie umieć kochać jednocześnie. Pragnąć i odrzucać tę miłość. Wierzyć i wątpić do tego stopnia, że można dostać rozstroju żołądka albo trafić do szpitala zakuta w kaftan bezpieczeństwa.

A ludzie ciągle przy mnie byli, chociaż ja... nie zawsze umiałam tę miłość przyjąć. Czułam się "zbyt niegodna". Czułam, jak małe dziecko we mnie mówiło "przytul", ale dorosły odzywał się i mówił "zamknij mordę, nikt cię nie kocha!". 

I leżałam w tym łóżku cały zeszły weekend. A potem Mszę przeżyłam, byle tylko wyjść z tego kościoła... 

I przyszedł tragiczny poniedziałek. Opieprz na angielskim. 
I wtorek, środa, czwartek... Egzaminy i zaliczenia... Uczyć mi się nie chciało, spotykać z ludźmi mi się nie chciało, właściwie NIC MI SIĘ NIE CHCIAŁO. 

Chciałam tylko, aby ktoś mnie przytulił... Paradoksalnie.

W czwartek odważyłam się porozmawiać z "moim" ojcem. Potem poszłam na Mszę duszpasterstwa. I rozmowa. Doświadczyłam sporo miłości - która nie była tylko czystym sentymentem i łzawymi tkliwymi słówkami. Właściwie to nie było słów.

Przytulenie, pomoc materialna, dobroć, uśmiech, radość... 

Przyjaciele.

I pewnie jeszcze takie momenty do mnie wrócą. Więcej, dzisiaj znów wróciło! Nie miałam ochoty na nic, ale... to już nie to samo. Bo dzisiaj mam PEWNOŚĆ, że nie jestem sama

Moje dziecko dalej woła "przytul", "bądź blisko". 

Tak, wiem. Mam prawie 22 lata i już 'powinnam' wydorośleć.

Może mi się kiedyś uda... 
w następnym wcieleniu!

Żartuję. Nie wierzę w reinkarnację. 

Mój hiszpański przyjaciel podarował mi ostatnio kwiatka. Widział, że spotkałam się z człowiekiem, z którym spotkać się nie powinnam. Byłam smutna. Potem korespondowałam z nim jakiś czas na facebooku. Oczywiście moim łamanym angielskim.
- Wiesz, Andres. Ja chyba nie wierzę już w miłość... Nie chcę wierzyć.
- Agata... Pamiętasz, jak dałem ci tego kwiatka? Tak bardzo chciałem, abyś się uśmiechnęła. Abyś nie przestała wierzyć, że możesz być kochana. Jesteś piękna! Nie chciałbym, abyś przestała wierzyć w miłość, aby zabrakło ci nadziei.

Tak. Mam na imię Agata. I chcę wierzyć, że Bóg mnie kocha. 

Jeśli jest inaczej, to dlaczego tak wiele ludzi mi tę Jego miłość pokazuje? Po co? Dlaczego?

Pozostanę chyba naiwnym dzieciakiem. Naiwnym, ale w gruncie rzeczy szczęśliwym dzieciakiem. 

Niech mnie ktoś, proszę, przytuli!

środa, 20 maja 2015

aby moją radość mieli w sobie w całej pełni

Ostatnio ludzie dość często prosili mnie o jakąś radę. Nie były to problemy "typowego studenta" - bo dziewczyny wiedzą, że nie robię notatek (nie potrzebuję ich, jestem słuchowcem, wystarczy mi chodzić na wykłady). Nie pojawiło się też pytanie w stylu "jaką kupić sukienkę", "czy wyglądam w tym grubo, czy jest OK?". "jak zarobić, ale się nie narobić?", "jak schudnąć w dwa tygodnie?" - choć może znałabym odpowiedź, kto wie? 

Ludzie jednak podchodzili, dzielili się sobą, prosili o radę... Czasem pojawiały się SMS-y, innym razem wiadomości na Facebooku, prośba o spotkanie. Dzień jak co dzień, ale jednak trochę inny... Każdego dnia coś się zmieniało  - choć podobne obowiązki, rytuały i przyzwyczajenia. 

Przychodziły też trudne i bolesne decyzje - choć z perspektywy czasu widzę, że owocne i oczyszczające. Nauka miłości, która daje wolność i nie zniewala. Nauka siebie, dostrzegania swoich osobistych barier i kompleksów, ale i siły, którą daje MIŁOŚĆ. Bo i ja zostałam dla Niej stworzona! 

Tworzyłam w ostatnim czasie pewną relację z pewnym Człowiekiem, którą oboje zdecydowaliśmy się przerwać. Nie było w tym ani mojej winy, ani winy Drugiego. Czuliśmy jednak, że potrzebujemy wolności. I oboje, mocno poranieni, wiedzieliśmy, że tylko w ten sposób możemy się jeszcze bardziej nie zniszczyć. Moje potrzeby i Jego potrzeby... tak bardzo podobne, ale w przeróżny sposób realizowane. I chociaż, jak mówiliśmy, 80% cech mamy identycznych, jednak pozostało to 20%, które krzyczało: "pozwól Mu, pozwól Jej odejść". 

Dzisiaj wiem, że stał się prawdziwy akt miłości. Bo zależało nam bardziej na Drugim niż na sobie. Bo aby miłość kochała, musi dać szansę samotności, musi pozwolić dojrzewać Drugiemu w odpowiednim dla Niego tempie, musi być blisko, choć nie na tyle, aby udusić, aby stłamsić swoją obecnością... 


Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. (J 17, 11)

Kiedy w 2009 r. po raz pierwszy doświadczyłam Jezusa Chrystusa, dostrzegłam też swoją słabość, której przez lata nie widziałam. Słabość, którą nazwałam: nie umiem kochać. 

Nie umiem kochać, gdyż patrzę krzywo na bezdomnego.
Nie umiem kochać, gdyż oskarżam bezpodstawnie Drugiego.
Nie umiem kochać, gdyż w moim sercu istnieje przyzwolenie na uczucie nienawiści, którym się karmię.
Nie umiem kochać... 

I jeśli mogłabym dzisiaj, z perspektywy tych sześciu lat, podsumować ten czas, powiedziałabym: nic się nie zmieniło... Dalej jestem tą samą Agatką - chociaż już z dowodem osobistym i godzinami spędzonymi w pociągach i komunikacjach miejskich, i trochę większym doświadczeniem życiowym.

Jednak, na szczęście, Pan Bóg doskonale zdaje sobie z tego sprawę! Zdaje sobie sprawę z tego, że JA NIE UMIEM KOCHAĆ!

I to nawet trochę nie zmienia Jego stosunku do mnie. 

... aby tak jak My stanowili jedno... 

Uśmiecham się.

Jak stanowić jedność w Kościele, skoro jest on tak mocno różny? Skoro ludzie mają odmienne priorytety, różne problemy, historie życia...? Skoro wiara tak mocno przeplata się z wątpliwościami, a wiedza rozumowa z emocjami? Gdy charaktery tak odmienne, że ma się wrażenie, że szlag zaraz trafi - i tylko pozostaje modlitwa o spokój ducha... i nawet ona zdaje się nie pomagać.

W swoim życiu przechodziłam różne fazy. Pierwsza - do około ósmego roku życia - faza kompletnej ignorancji tego, co kościelne (jeśli można mówić o ignorancji małego dziecka). Nie lubiłam nudnych kazań, a Msza niedzielna wydawała mi się katorgą. Do kościoła zaczęłam chodzić na 2-3 miesiące przed I Komunią świętą, bo katechetka powiedziała, że nie dopuści nas do przyjęcia tego Sakramentu. 
Po I Komunii pojechaliśmy na wycieczkę szkolną. Na niej czytałam podczas Mszy. Potem księdzu się spodobało i zaczął mnie częściej angażować. Tak więc zaczęłam czytać Pismo święte i... rozpoczęła się moja fascynacja tą Księgą, która trwa do dziś! No i powróciłam do Kościoła.
Gimnazjum, jak to gimnazjum... okres buntu. U mnie przeszedł w miarę łagodnie (tak mi się wydaje), chociaż katechecie niejednokrotnie dostało się po głowie. Ilość pytań zadawana w tempie karabina maszynowego. Dzięki temu jednak nigdy nie odeszłam na tyle, by nie mieć odwagi wrócić, chociaż zdarzało mi się opuszczać również i niedzielne Msze święte...

Do szesnastego roku życia, mimo tego, że dojrzewałam blisko Kościoła, nie wiedziałam NIC o Bogu. Myślałam, że jest to stary dziad z siwą brodą - tak Go przecież przedstawiali na obrazkach w podręczniku od religii. Duch Święty? Nie wiedziałam kompletnie, z czym to wszystko się je... Chrystus umarł na krzyżu? No umarł! Ale po co...?

A przede wszystkim nie wierzyłam, że Ten sam Jezus Chrystus, który urodził się w Betlejem, musiał uciekać z rodzicami do Egiptu, zobaczył biedną wdowę, umył nogi Apostołom, szedł z krzyżem, umarł i zmartwychwstał (dla mnie!), że Ten sam Chrystus miałby mieć jakikolwiek wpływ na moje życie. 

Przyznam szczerze, że ostatnie relacje nie rozciągały się między wyborem tego, z kim lepiej spędzić czas, z kim będzie dla mnie łatwiej, czy w jakiś sposób przyjemniej (choć o tym jeszcze nie wiedziałam). Wierzę zresztą, że to nie ja zadbałam o to, by się one pojawiły. 

Ludzie, których Pan Bóg postawił mi ostatnio na mojej drodze, pokazały mi o mnie tyle, że łapię się za głowę. 

Nigdy nie myślałam, że będę w stanie zrezygnować z własnych ambicji dla dobra Drugiego - i to nie jest moja zasługa.
Odkryłam piękno bliskości z Drugim poprzez przytulenie i trzymanie za rękę - bo chociaż wiele o tym kiedyś pisałam, a mój charakter i szybkie przełamywanie barier sprzyja bliskiemu kontaktowi, bałam się relacji. Dzisiaj już się nie boję, a na pewno nie jest to strach paraliżujący, bardziej chyba motywujący do tego, aby być bliżej mimo wszystko

A przede wszystkim odnajdywanie Boga w oczach Drugiego stało się moją pasją!
Chociaż często ostatnio łatwiej mi Go tam znaleźć niż w chwili, w której mam spojrzeć w lustro...

- Jesteś za dobra - powiedział mi M., kiedy wtuleni w siebie rozmawialiśmy o swojej relacji.
- Ja? Za dobra? 
- No... Pewnie nie raz dostaniesz jeszcze za to po dupie.

Cóż... Chciałabym powiedzieć... 

Mamo, dziękuję Ci, że dałaś mi takie imię (Agata - po grecku znaczy tyle, co dobra, o szlachetnym sercu). Chciałabym, by naprawdę do mnie pasowało.

aby moją radość mieli w sobie w całej pełni

Jestem szczęśliwa? Czy przy Nim jestem szczęśliwa?


środa, 13 maja 2015

owszem

Moje emocje w ostatnim czasie często brały górę nad tym, co rzeczywiste. Rzeczywistość wydawała się zbyt trudna, nie do zniesienia, a towarzyszące temu uczucia stały się niczym kula u nogi. Chciałam je odrzucić, wyprzeć z siebie - ale nie dało rady... Powracały. Im dłużej myślałam o tym, co się we mnie dzieje, tym bardziej nie rozumiałam, nie umiałam tego nazwać... Przychodziła frustracja, zniechęcenie, pewnego rodzaju ból, który zdawał się odbierać mi życie... a na pewno pojawił się smutek i zniechęcenie.

"Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie" J 16, 12

To, co dzieje się w moim życiu, potrzebne jest dla mnie TU i TERAZ. Może nie jest to zbyt wielkie odkrycie, ale przez ostatni czas - dla mnie - bardzo odkrywcze. W chwili, w której życie zdaje się sypać spod nóg, w momencie zwątpienia, coraz mocniej wydaje mi się, że to WSZYSTKO nie ma sensu.
Bóg ma sens? A Kim jest Bóg? Jaki On jest? 
Życie ma sens? Ale czym jest życie? Kim jest 'człowiek sukcesu'? A jeśli mam nim nie być to... po co żyć?
Wiara nie jest bezsensowna? 
Miłość istnieje?
Nadzieja nie umiera...?

Naprawdę?

I mogłabym pierdzielić utarte frazesy o Bożej miłości, ale... nie zamierzam tego robić. Pewnie dlatego, że w moim życiu tyleż wątpliwości, co i niewiary; tyle słabości, co i powstania z upadków (a może i pierwszego jeszcze więcej). 

Nie wiem, Kim jest Bóg. Mam wrażenie, że objawił mi się w jakiś sposób, ale... to ciągle moje wrażenie. Nie wiem, czy poprawne - ciągle błądzę. Może i dobrze... śmierć Boga, mam wrażenie, następuje wtedy, kiedy wpychamy Go w schematy, kiedy nie pozwalamy Mu żyć tak, jak On chce.

Nie wiem, czy moja notka ma w ogóle sens. Tyle myśli, tak sporo do napisania, a tak niewiele czasu, by cokolwiek stworzyć... 

Proszę o modlitwę. Nie o to, bym nie wątpiła - przypuszczam, że to nie byłoby 'moje'. Proszę o modlitwę, bym w Drodze nie ustała.

Niech Pan Wam błogosławi!

poniedziałek, 4 maja 2015

pisać...?

Ostatnio chodzi za mną, by zacząć pisać... na poważnie. Od długiego już czasu jest to przecież nieodłączna część mojego życia. Piszę na blogu, w zeszycie..., w domu i na uczelni... wszędzie piszę! Nierzadko są to gryzmoły, wpółurwane zdania, ale... no właśnie! Z pewnością nie chcę tego zaniedbać, o czym przypominam sobie również i na tym blogu...
Ostatnio Ktoś powiedział do mnie: "wiesz, bardzo dobrze piszesz, masz dobry styl". Odpowiedziałam spontanicznie: wiem. To jedyna rzecz, jaką naprawdę lubię wykonywać, która jest i pozostanie moją pasją chyba do końca życia. Chociaż czasami ciężko się skupić, myśli gdzieś krążą po orbicie albo zwyczajnie już się nie chce... Choć niewiele jest, na szczęście, takich momentów... Widać to szczególnie po moich 'starannie' prowadzonych zeszytach (dobrze, że nikt już ich nie sprawdza...). Zdania, słowa, myśli... nie zawsze zgodne z treścią wykładów. Tak już mam, że lubię myśleć 'po swojemu' i te myśli zapisywać. Może i dobrze, może kiedyś do nich wrócę... a może ktoś przypadkiem przeczyta... i albo spali, albo uzna mnie za wariata, albo...? 

Nie wiem. 
Wiem, że piszę, bo lubię to robić.

Chciałabym wstawić coś na blogu, ale jakoś tak... nie wiem co do końca - napisałam dzisiaj Milenie. Odpisała mi, że chętnie przeczytałaby coś o nadziei albo wierze - bo ostatnio było o miłości. Pomyślałam: no fakt... Ale jak to ująć, by "jakoś" wyglądało? 

A potem przyszła myśl... i kolejna... i jeszcze jedna...

Przecież ja tego nie piszę, by innym się podobało. W sumie często nie czytam przecież tego, co napisałam, nie zmieniam literówek, kompletnie nic nie ruszam... Przecież nikt nie musi mnie podziwiać za te czy inne moje zdolności - bo każdy jakieś ma, nic szczególnego. A ludzka opinia? Przejmować się tym, że jesteśmy inni, że komuś może się nie spodobać? Fifty fifty... Może, ale nie musi... Nie moja to rzecz. Ja tu tylko piszę... robię, co chcę; robię, co do mnie należy.

Tak więc będzie o nadziei. O nadziei, która wyszła z dołka. O tej nadziei, która nie zawodzi, choć teoretycznie nie ma szans na poprawę sytuacji... Teoretycznie. 

Wiele pisałam tutaj na temat Woodstocku. Był to ważny dla mnie czas, nie ukrywam. Choć nie chcę wracać do niego za wszelką cenę - wiem, że i dzisiaj Pan Bóg działa, również przeze mnie (i to nie jest żadna moja zasługa). 

Przez ostatnie 2 tygodnie uczestniczyłam w wielu rozmowach, które - choć niejednokrotnie trudne - utwierdziły mnie, że Bóg jest i kocha. I daje nadzieję na poprawę sytuacji w życiu. 

Widziałam, jak zmieniły się oczy człowieka, który usłyszał: jesteś dla mnie ważny, zależy mi na tobie. Zrozumiałam, jak sama potrzebuję w tym momencie bliskości Drugiego i ją otrzymuję. Czuję się kochana nie za to, jaka jestem, ale za to, że jestem, po prostu. 

Nadzieja, która wyszła z dołka... 

"Ty zawsze byłaś taka otwarta, nie?" - zapytał mnie ostatnio pewien Człowiek. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą: nie zawsze taka byłam.

Nie zawsze lubiłam się przytulać. Nie zawsze odpowiadałam uśmiechem na widok innych osób. Nie zawsze otwierałam się na Drugiego (i niekiedy teraz też mam z tym problem, choć ostatnio zdecydowanie mniejszy niż jeszcze pół roku temu). 

W 2009 r., w dniu ojca, kiedy pierwszy raz doświadczyłam miłości Boga, zaczęłam się również zmieniać. Jestem dzieckiem Boga, przecież nie muszę udawać, że jest inaczej!

To też dało nadzieję. Nie musi być tak, jak było. Nie musisz być poraniona. Nie musisz ciągle płakać. Nie musisz siedzieć w pozycji zamkniętej, nie dopuszczając do siebie innych osób. W sumie to nic nie musisz

Moment, w którym pierwszy raz tego doświadczyłam, rozpoczął we mnie pewien proces przemiany, która trwa do dzisiaj. 

"Ojcze, ja to bym chciała takiej 'normalności' w Kościele", wyznałam niedawno pewnemu jezuicie. Chciałabym, aby każdy czuł się sobą. Aby nikt nie udawał. Aby ludzie nie wchodzili posępni do zimnego budynku i wychodzili jeszcze bardziej rozdrażnieni z kościoła z powodu nudnego kazania podstarzałego proboszcza. Aby czuli się kochani. Aby nie zabrakło im nadziei - przecież ich życie ma sens. 

Usłyszałam krótkie: "też bym chciał".

Więc jest już nas dwoje... Dwoje pragnących... sporo. Jest nadzieja.

Pamiętam, jak podeszła do mnie kiedyś śp. s. Elżbieta i ze znamiennym dla siebie uśmiechem powiedziała do mnie: "Ty, Agatka, ty wiesz, że Bóg cię kocha, nie?" Wiem, wiem, siostro - odpowiedziałam. A po chwili... zapomniałam. I żyłam własnym życiem.

Ostatnio modlę się nie o utratę wiary w to, że Bóg istnieje (bo w to chyba ciężko byłoby mi nie wierzyć...). Modlę się raczej o to, bym nie straciła nadziei, że ON ma realny wpływ na moje życie. 

Kiedy 6 lat temu ktoś mówił mi: Bóg Cię kocha, nie umiałam dopuścić do siebie tej myśli... Mimo że chodziłam do kościoła... Mimo że udzielałam się w Kościele i czytałam podczas Mszy świętej... Pomimo mojej znajomości Biblii i dogmatów kościelnych...

Chodziłam smutna, bo nigdy nie dostrzegłam Zmartwychwstałego. Byłam jak Apostołowie - niby widziałam wcześniej jakieś 'znaki', ale jakoś nie umiałam ich przyjąć. 

I pewnie przyjdzie jeszcze taki moment, że będę chciała rzucić to w cholerę. Moment, w którym powiem "nie daję rady". Chcę jednak pamiętać o tych wszystkich chwilach, w których On był. Zwyczajnie był.

A wiem, że to On... bo kto inny mógłby przyjść z takim pokojem i radością serca?




niedziela, 3 maja 2015

Spotkanie

Być dorosłym. Gdy życie zaczyna być cięższe niż się wydaje. Być dorosłym, kiedy zderzyliśmy się z problemami, a one rzuciły na ziemię, przydusiły do siebie i nie chciały puścić. Być dorosłym, gdy znów nie udaje się osiągnąć tego, co się chciało, a znajomi oczekują jednak "czegoś więcej". Być dorosłym, zachowywać się "jak dorosły", jak na "pełnoletniego przystało". 

Gdy życie ciągle mówi mi: "powinnaś to...", "nie wolno tego...", spotykam na swojej drodze Ludzi (przez wielkie L!), którzy pokazują: "możesz...", zostawiając taką przestrzeń, że można wzrastać. Tak po prostu, za darmo.

Nie wiem, kim byłabym teraz, co robiłabym, gdyby nie Oni. 

Bo gdy ostatnio życie zdawało mi się sypać spod nóg, Oni byli obok. Kiedy, mówiąc kolokwialnie, nie ogarniałam, pozwalali mi na to - bo przecież nie muszę wszystkiego rozumieć. Kiedy samotność pukała do okna... Gdy cierpienie dotarło i do mojej rodziny - a ja nie umiem do końca go przyjąć. Kiedy smutek łączy się z nadzieją na lepsze jutro...

Może brzmi to jak enigma, ale w skrócie... życie jest piękne, no bez kitu! 

"Trwajcie we Mnie, a ja w was trwać będę" (J 15, 4) 

Od dłuższego już czasu zdecydowanie mogę powiedzieć: jestem szczęśliwa. Jestem szczęśliwa, bo wiem, że jestem w dobrych - Bożych - rękach. Jestem szczęśliwa, bo Ten, który za mnie oddał Swoje życie, troszczy się o mnie każdego dnia. Ale także dlatego, że daje i mi tę siłę, bym mogła zatroszczyć się o Drugiego. Tak po prostu.

Twarz przy Twarzy, Ramię przy Ramieniu...

"Wyścigi dżdżownic" w śpiworach. Przytulenie. Radość spotkania. Uśmiech, który nie znikał z twarzy (no chyba, że podczas snu :)), poczucie bliskości...

Twarz przy Twarzy...

"Kto trwa we Mnie, ten przynosi owoc obfity" (J 15, 5)

Martin Buber, austriacki filozof dialogu pochodzenia żydowskiego, powiedział: "Sukces nie jest żadnym z imion Bożych"

Bo czy to ważne, jakie sukcesy osiągam - jeśli obok są ci, którzy chcą być... mimo wszystko? Kiedy moje problemy stają się ich problemami - i odwrotnie... Kiedy nie trzeba udawać dorosłego. Kiedy można być sobą... a jednocześnie coraz bardziej przybliżać się do Boga. Kiedy cieszy zwykła obecność. Kiedy można zapłakać, ale i zaśmiać w głos.

Dziwny był mój ostatni tydzień. Spędziłam w swoim pokoju bardzo mało czasu, wracając najwcześniej o 23:30 do domu (albo wcale...).  Dzień przepełniony Człowiekiem. Tak po prostu. Zwyczajnie. 

Jestem zmęczona, ale tak jakoś szczęśliwa, pełna pokoju i uśmiechu w sercu.

Choć Mama krzyczy na mnie, że powinnam odpocząć. :)