niedziela, 30 sierpnia 2015

dotknij ran

Napisałam ostatnio mojemu Przyjacielowi, że strasznie ciężko żyje mi się wiarą, gdyż Bóg zdaje się milczeć. Nie potrafię skupić się na modlitwie. Myśli gdzieś biegną, nie mogę znaleźć ciszy (nawet jeśli wokół mnie nikt nic nie mówi), kontemplacja wydaje się czymś tylko dla świętych, a nawet różaniec stał się niesamowicie monotonny. Starałam się rozmawiać z Bogiem jak z Ojcem, jak z Przyjacielem - ale czułam pustkę, bezsens tego wszystkiego. I zero odpowiedzi. 

I tak, pisząc z Wojtkiem SMS-y, nie spodziewałam się, co wydarzy się dziesięć minut później...

Odeszłam już od kasy SKM. Spojrzałam na rozkład jazdy - wyruszymy za dwanaście minut. Moja dwunastoletnia siostrzenica z koleżanką stały jeszcze w kolejce do kasy, a siedmioletni siostrzeniec, trzymając mnie za rękę, ciągle pytał, kiedy będziemy u wujków
- Czy mogłaby mi dać pani dwa złote na kawę w automacie? - zapytała mnie około trzydziestoletnia kobieta. Owinięta czerwonym kocem, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, nieśmiało spoglądała na moją - nieco zamyśloną - twarz. Pomyślałam, że gdzieś podróżuje. Oczywiście, dałam jej - sama nie raz mogę przecież również potrzebować.
Podeszła w stronę automatu. Nagle do moich uszu doszły słowa innej, nieco starszej, kobiety:
- Gdzie ma pani buty?
Spojrzałam. Faktycznie. Jej nogi były gołe! Nie miała butów!
Kolejny Cejrowski się znalazł... - pomyślałam. 
- Okradli mnie. - usłyszałam odpowiedź. Oprócz tego, co na sobie, nic więcej nie mam...
Ałććć... To może jednak nie wariatka... 
Kupiła sobie kawę. Odpiła łyk. Podjechała nasza SKM-ka. Powiedziałam moim młodym towarzyszom podróży, że będziemy zaraz jechać, że niech idą ze mną do kolejki. 
Razem z nami udała się też 'pani bez butów'...
Gdy zobaczyłam jej gołe stopy, zrobiło mi się strasznie żal. Kto ją okradł, dlaczego...? Nie była to moja ciekawość, nie. To coś znacznie głębszego. Jakaś wewnętrzna siła mówiła mi: idź, zapytaj, czy czegoś potrzebuje.
Poprosiłam siostrzeńców i Agatę, by zajęli miejsca. Zostawiłam swój plecak na jednym z siedzeń i poszłam w kierunku tej - na oko - trzydziestolatki.
- Przepraszam... - powiedziałam nieco zmieszana. - Czy mogłabym pani jakoś pomóc? Czy przyjmie pani ode mnie pieniądze...? Kto panią okradł...?
- Ktoś mnie okradł, po prostu... Nieważne... Jestem bezdomną, nie mogę wziąć od pani pieniędzy. Nie miałabym jak pani oddać. Za kilka dni mają oddać mi pieniądze. Może będzie lepiej. Dziękuję pani, bardzo dziękuję...
Odeszłam. Jakoś głupio było mi ją namawiać, by jednak przyjęła te pieniądze. Wiem, że czasem ciężej coś wziąć (szczególnie od obcej osoby) niż komuś wręczyć - w tym momencie doskonale ją rozumiałam. Żałuję, że zapytałam, czy potrzebuje. Mogłam jej po prostu 'wcisnąć'. Nie pomyślałam.
Choć nie wiem, czy to by coś zmieniło...

Po tej 'akcji' poprosiłam moich znajomych, by się za Nią modlili. Jakoś stała mi się bliska - choć nasza rozmowa nie była długa. Coś we mnie ruszyło. 

A więc to o tym mówił ks. Halik - przyszła mi kolejna myśl. O tym przecież ostatnio u niego czytałam... 

Ciężko mi było spotkać Chrystusa podczas modlitwy. I to się dużo nie zmieniło. Myśli dalej gdzieś uciekają. 
Ale spotkałam Go - po raz kolejny! - w ranach drugiego. Spotkałam Go w gołych stopach i zasłoniętych ciemnymi okularami, zapłakanych oczach. Widziałam Go w tym prostym dziękuję, nie mogę... Dostrzegłam w zziębniętych wargach, które marzą tylko o wypiciu gorącej kawy. W skulonej, owiniętej w czerwony koc (chyba ktoś też okazał swoje serce - koc był naprawdę piękny!) młodej kobiecie. 

Bóg przyszedł po raz kolejny. Mój Milczący Chrystus. Spotkałam Go, kontemplując w tym biednym, okradzionym człowieku, który nic nie ma. W ubogiej - choć ciągle pięknej - kobiecie.

I ten Chrystus powiedział mi więcej o mnie samej niż mi się kiedykolwiek wydawało. Ukazał mi moją kobiecą wrażliwość, którą ostatnio bardzo mocno chciałam stłumić. Zresztą i z Wojtkiem w tym samym dniu o tym pisaliśmy (cytując Go: Wiesz, co nas łączy i sprawia, że jesteśmy bardzo podobni? Cholernie wielka wrażliwość). To prawda. Jestem wrażliwa. Może nawet nadwrażliwa. Niekiedy staje się to kulą u nogi (bo ile pytań można zadawać, jak bardzo można współ-cierpieć, wkurzać na niesprawiedliwość tego świata?). Innym razem, jak teraz, pomogło mi to po raz kolejny przekroczyć siebie. 
Nie było to trudne, w końcu w jakiś sposób naturalne.

Ostatnio uczę się miłości, która pozostawia wolność Drugiemu. Takiej, która nie chce być zaborcza, nie oczekuje zmiany Osoby, z którą się spotyka, pragnie żyć nie według schematów postępowania. Miłości stawiającej dobro Drugiego ponad swoje własne ambicje i plany.
Miłości, która nie chce być jak tani produkt reklamowy (wziąć, zużyć, wyrzucić, zapomnieć). Ale kochać miłością, prawdziwą miłością.

Ktoś może zapytać, dlaczego o tym piszę? Sama się nad tym zastanawiałam :)

Doskonale znam słowa Niech nie wie lewa ręka twoja... (Mt 6, 1). Dlatego też nie o wszystkich spotkaniach czy decyzjach piszę na blogu (ci, co mnie znają, wiedzą, czym i jak żyję). 

Piszę o tym dlatego, że sama nie raz doświadczyłam dobroci innych. Dlatego chcę się tym dzielić. I do tego zachęcam. Nie umiem o tym nie pisać, to ode mnie - w tym momencie - silniejsze...

Wierzę, ba - jestem przekonana, że nie ma nic cenniejszego niż uśmiech drugiej osoby. Nic cenniejszego...

Moja wiara stanowi jedno z moją miłością i nikt nie może mnie pozbawić miłości do Ukrzyżowanego, będącej odpowiedzią na Jego miłość do mnie: Któż może mnie odłączyć od miłości Chrystusowej? Od tej miłości, która legitymizuje się swoimi ranami. Nie potrafię wypowiedzieć słów Bóg mój!, jeśli nie zobaczę Jego ran! (...) Mój Bóg jest Bogiem zranionym. (...)
Moja wiara bowiem potrafi odrzucić brzemię wątpliwości oraz doświadczyć wewnętrznej mocy i pokoju jedynie wtedy, gdy kroczy stromą 'drogą krzyża', gdy zmierza ku Bogu przez wąską 'bramę Chrystusowych ran'. Bramę ubogich, bramę zranionych, przez którą bogaci, syci i zadufani, wiedzący i 'widzący', 'zdrowi', 'sprawiedliwi', 'mądrzy i ostrożni' nie wejdą, tak nie przejdzie wielbłąd przez ucho igielne.
Tomas Halik "Dotknij ran. Duchowość nieobojętności"


wtorek, 25 sierpnia 2015

mój świat

Miałam dzisiaj ponad 4 godziny, które spędziłam, będąc sama w Trójmieście. Pomyślałam, że zrobię małe zakupy. Ostatnio mocno cenię sobie wizyty w ciucholandzie, toteż pierwsze moje kroki skierowałam w tę stronę. Kupiłam sobie kilka rzeczy - między innymi niebiesko-żółtą sukienkę (pani w sklepie śmiała się, że mogę iść teraz na mecz Arki Gdynia z Lechią Gdańsk), która dzisiaj przysporzyła mi nie lada radości! I wcale nie dlatego, że kosztowała jedynie 3 zł...

Rano ubrałam spodnie, myśląc, że będzie zimno. Jak mocno się myliłam! Przebrałam się więc w zakupioną przez siebie chwilę wcześniej sukienkę, w ten sposób chroniąc swoje ciało od większej ilości potu. Kiedy tak przechadzałam się, właściwie bez większego celu, ulicą Świętojańską w Gdyni, podszedł - a właściwie podjechał - do mnie młody, dwudziestokilkuletni chłopak. 

Od razu zwróciłam na niego uwagę. Było w nim coś osobliwego. Mocno przykuwającego wzrok. Nie tylko sposób poruszania się (jeździł na elektrycznym wózku inwalidzkim), ale coś "więcej". Jakaś radość w oczach, pewien błysk, którego nawet nie umiem opisać. 
Ładna sukienka - z niemałym trudem wypowiedział te słowa, patrząc na to, jak się ubrałam. Powiedziałam krótkie: dziękuję. Po czym powiedział mi jeszcze raz: naprawdę, bardzo ładna. Już nic nie odpowiedziałam. Mi też się podoba, przyznam szczerze. Zresztą mojej Mamie podobnie. 

Pomyślałam jednak, jak wielką odwagę musiał mieć ten chłopak. Zaczepiać tak obcą osobę na ulicy? A może czuł, że właściwie nie ma nic do stracenia - bo w sumie, co ja mu mogłam zrobić? Nie wiem... Mimo całej mojej otwartej ekstrawertyczności chyba bym się nie odważyła...

Monika dodała na swoim profilu na facebooku wiersz Jarosława Borszewicza. 

szukam świata
w którym jedna jaskółka
czyni wiosnę
gdzie szewc
chodzi w butach
gdzie jak cię widzą
to dzień dobry
szukam świata
w którym
człowiek człowiekowi
człowiekiem


Odpowiedziałam Jej, że znam taki świat. Świat w którym człowiek jest dla człowieka człowiekiem. Gdy jak cię widzą, to dzień dobry. Znam taki świat, naprawdę! 

Poprosiła mnie: "pokaż mi go!". Odpowiedziałam, że napiszę notkę na blogu (co też niniejszym robię). 

Ten świat to moje - MOJE własne - spojrzenie na rzeczywistość. Jedna jaskółka wiosny nie czyni - ale jedna jaskółka może prorokować o wiośnie, wskazywać na nią, może ją przypominać, może zmieniać swoją małą ptasią rzeczywistość.

Lubię jaskółki. Mam okazję przyjrzeć się tym ptakom, gdyż zbudowały sobie gniazdo w "chlewiku" - służącym mojej rodzinie przede wszystkim jako miejsce trzymania opału i rowerów. Widziałam, jak matka  (choć nie jestem pewna, czy to nie był ojciec - oni oboje, niczym w małżeństwie, zajmują się dziećmi) zajmowała się ptaszkami, gdy te - w jakiś dziwny sposób - wypadły z gniazda. Widziałam jak przynosiły w dziobach słomę i błoto, by lepić, ciągle na nowo, utworzone przez siebie gniazdo. Te jaskółki w żaden sposób nie są kłopotliwe. Żyją już u nas kilka lat, więcej z nimi radości niż jakiegoś zagrożenia (choć pewnie Sanepid powiedziałby, że bakterie, wirusy i inne takie...) - mając bardzo spokojne życie i nikomu nie wadząc.

I tak, niemal wychowana z jaskółkami, mogę śmiało powiedzieć, że znam ten świat. Świat, w którym człowiek jest dobry dla siebie nawzajem - nawet jeśli robi jakąś głupotę (do której ma prawo!). Świat nieidealny, świat bez pudru i masek. To moi znajomi, których sama sobie dobieram (albo spotykam ich 'przypadkowo' na mojej drodze). Ludzie, których mogę prosić o modlitwę, pisząc SMS-a o północy i wiem, że prośba zostanie wysłuchana (nawet jeśli oni już skończyli swój dzień i spokojnie zasnęli). Osoby, przy których nie muszę nic udawać i mogąc być zarówno poważną, ale i trochę bardziej dziecięcą. Przyjaciele, którzy przywracają mi wiarę nie tylko w Boga, ale chyba przede wszystkim człowieka.

Mój świat. 

Nie wiem dlaczego, ale ludzie na ulicy dość chętnie mnie zaczepiają. Może moja buźka wydaje im się sympatyczna, albo ja sama - mimo podeszłego (hehehe) 22 roku życia wydaję im się bardziej... dziecinna (albo - mam nadzieję - dziecięca!)? Może widzą we mnie tę otwartość, którą z reguły posiadam (chyba, że mam gorsze dni - wtedy podchodzić z kijem) :) Nie mam pojęcia. 

Ten świat, kochana Moniko, to Twoje spojrzenie na rzeczywistość. To Życie, w którym Ty (i ja!) możemy żyć z uśmiechem - mimo wszystko. Możemy być człowiekiem - mimo wszystko. I budować nasze życie, niczym jaskółki gniazdo - mimo wszystko.

Szukać człowieka w - według naszej opinii - najgorszych ludziach. Przebaczać - choć czasem ciężko i najchętniej dałoby się komuś w nos. Kochać - do upadłego.

Bądź co bądź - nie mamy nic do stracenia... Bo w sumie nic nie mamy na własność.

bez tytułu
Mówisz jestem
jakby Cię nie było

krzyczysz: Pragnę
lecz odmawiasz gąbki nasączonej octem

wołasz: kocham
ale znikasz
nic nie odpowiadasz
milczysz

więc jakby Cię nawet nie było

umierasz 
i ja umieram

zmartwychwstajesz
i ja...

z nadzieją niczym kromka chleba
daję się karmić tym
którym brak radości

z miłością 
ślepej jaskółki która nie trafia do gniazda
ale ma dobre serce

która nie zapomina o swoich dzieciach
choć widziała je tylko raz w życiu
i niedługo będzie musiała je zostawić 

z wiarą

jakże mi brak wiary
w sens pomimo bezsensu
w dobroć przy zaciśniętej pięści
w radość kiedy kościoły zioną samotnością
i promieniują smutkiem

człowiek człowiekowi człowiekiem

a światłość w ciemności świeci
i nawet jaskółka
która straciła wzrok
pamieta

zmartwychwstałeś
nic więcej nie potrzeba

daj Panie
abym przejrzał
pozwól nakarmić 
przyprowadź do Siebie
25.08.2015


sobota, 22 sierpnia 2015

wolność..

Muszę się Wam do czegoś przyznać. Nie chciałam prowadzić tego bloga. W dość trudnym dla siebie momencie powiedziałam do samej siebie: to już dość. I nie dlatego, że mi się nie chciało. Nie dlatego, że moje serce powiedziało to nie dla ciebie (bo w sumie nigdzie nie odnajduję się chyba bardziej niż w pisaniu). Ale przede wszystkim dlatego, że zaczęłam wierzyć, że to bez sensu, że nie jestem w stanie napisać czegoś "mądrego". Że w sumie niepotrzebnie jest się uzewnętrzniać - bo i tak niewielu to czyta.

A potem przyszedł pierwszy mail. I kolejny. I jeszcze jeden. I zapewnienie o modlitwie. Prośba o wsparcie.

A potem doszłam do wniosku, że nawet jeśli tego nie ma na co dzień, to jest to zupełnie nieistotne... Bo ja chcę to robić, mimo wszystko. Nawet jeśli nie ma żadnego odbioru.

Wyzwalające jest to uczucie, kiedy wiem, że niczego nie muszę. Kiedy mogę wstać rano, wynurzyć nogę spod grubej - jak na wakacje - kołdry, usiąść na łóżku, zrobić sobie kawę, włączyć Facebooka i pogadać z mieszkającym kilkadziesiąt kilometrów ode mnie najlepszym przyjacielem. Albo mogę tego nie robić.

Ostatnio dopadł mnie wielki kryzys. Człowiek romantyczny mógłby nazwać to weltschmetrzem, sama nazwę to po prostu kryzysem. On w sumie nie minął - moje uczucia dalej pozostają ciężkie do zaakceptowania - ale już lepiej sobie z tym radzę. Dlatego, że wiem, że on jest. I że go akceptuję. Daję mu prawo bycia. Niech sobie żyje. Ale ja też istnieję. Mimo wszystko. I mimo wszystko robię to, co chcę. I mogę robić, co chcę. Jestem wolna.

W swoim życiu dokonywałam wielu wyborów. Niektóre w emocjach, inne bardziej przemyślałam. Jakiekolwiek by one nie były - rzutują na moje dotychczasowe życie. Więcej - żadnego z nich nie chcę żałować. Nawet jeśli wybór był trefny, jednak ciągle ode mnie zależy, co będzie teraz, a w konsekwencji i potem.

Może wydaje się to banalne, dla mnie jest to jednak bardzo duże odkrycie. Odkrycie, które niesamowicie mnie wyzwala.

Ci, którzy mnie znają, mówią, że jestem jak wieczne dziecko. Przyznam, że mocno mnie to ostatnio martwiło. Bo sobie pomyślałam, że coś ze mną nie tak. Mam 22 lata (no, w grudniu...), 'wypadałoby' już zmądrzeć, wydorośleć. Zaczęłam zastanawiać się nad swoimi relacjami. Nad tym, jaka jestem dla innych i - oczywiście - dla siebie samej.

Ważne jest dla mnie przytulanie czy inne okazywanie uczuć - doskonale o tym wiem. I wiem, że niektórzy mogą odczytywać to bardzo różnie. I że jest to niekiedy niebezpieczne. Ale mam też świadomość, że dzięki temu ludzie - z reguły - bardziej mi ufają. Znikają niepotrzebne blokady. Nawet w pociągu dość szybko przechodzą nawet do ciężkich tematów.

Niebezpieczne? A może, jeśli dobrze to ulokuję, przestanie to być krzyżem, a stanie się tym, na czym najbardziej mogę budować?

I kiedy tak siedziałam, płacząc, doszłam do (myślę, że najlepszego dla mnie na ten moment) wniosku: ogarnij się, dziewczyno:) 

Jeśli coś chcesz - tak jak pisanie tego bloga - to to rób.
Jeśli nie masz na coś ochoty - to tego nie rób.

I nie mów sobie, że nie masz innego wyjścia. No bo masz.

6 lat temu wybrałam Chrystusa jako swojego Pana i Zbawiciela. Nie było to łatwe, ale ta miłość tak mnie pociągnęła, że nie wiążę to z jakimkolwiek poświęceniem z mojej strony. Po prostu chcę od siebie więcej wymagać (ale co to jest w porównaniu z kompletnym oddaniem życia...?).
Przez te wszystkie lata żyłam i żyję w tym Kościele. Kościele, który ostatnio stał się dla mnie niczym kula u nogi.

Przyznam, że przyszła mi nawet myśl o apostazji. Przepłakałam kilka nocy. Bo z jednej strony kocham Kościół, a z drugiej strony ciężko mi znieść to, że jest on taki słaby... ba, że ja jestem taka słaba.

Napisałam o tym Przyjacielowi. Nie ocenił. Nie skreślił. Nie powiedział: "jesteś głupia". Pozostawił wolność i zadał pytanie dlaczego? A jednocześnie zapewnił o modlitwie. O modlitwie, którą chciałam wymazać ze swojego życia.

Bo nawet Bóg, którego doświadczyłam, Bóg, którego przyjęłam, stał się moją kulą u nogi. Bo dalej mnie kochał, dalej chciał ze mną być, dalej - poprzez bliskich - dawał mi wolność, z jednoczesnym zapewnieniem jestem z tobą.

Nie mam pojęcia, czy ta notka jest składna. Szczerze przyznam - nie będę tego sprawdzać. Nie będę poprawiać gramatyki i na siłę być lepszą niż jestem.
Napisałam ten wpis "na szybko", w niecałe 5 minut.

Idę żyć. Idę powiedzieć mojej Mamie, że jest dla mnie ważna.

sobota, 1 sierpnia 2015

Brańszczyk cz. 3. - cierpienie

Ostatnio ciężko mi się modli. Nie umiem skupić się podczas różańca, myśli gdzieś biegną dookoła... Już jakiś czas temu osłabł mój zapał do odmawiania Koronki do Bożego Miłosierdzia, a modlitwa wspólnotowa przekracza moje siły. Co prawda, modlę się podczas Mszy świętej - choć w wakacje jedynie w niedzielę (poza wypadami, które w sumie stanowiły dla mnie cały ostatni miesiąc)... Mimo wszystko - jestem szczęśliwa. Tak myślę... Bo On przychodzi - choć może nie w sposób, w który Go sobie często wyobrażam. I chociaż nie zawsze "czuję" tę Jego obecność.

Przesunięcie Piotrka na drugi bok zajmowało kilkanaście minut. Zanik mięśni, na który cierpi, odbiera mu nie tylko swobodę poruszania się, ale jest źródłem niesamowitych cierpień. Ciężko mi je sobie nawet wyobrazić. Z dnia na dzień żyjesz ze świadomością, że jutro może cię nie być... I tak przez czterdzieści kilka lat. Dla mnie jednak Piotrek - mimo całego trudnego charakteru - jest wzorem pięknej i prostej modlitwy!

Pamiętam, gdy na prośbę jego wolontariusza, przyszłam po niego do kaplicy. Mateusz w tym czasie pomagał w pielęgnacji innej osoby. Piotrek poprosił mnie "Jeszcze 5 minut, dobra?". Zgodziłam się. I tak zrobiłam osiem czy dziewięć rundek do kaplicy z pytaniem "Zawieźć cię do kawiarenki albo pokoju?". Z jednej strony mnie to śmieszyło (przy piątym razie błagałam, by sie w końcu zdecydował!), z drugiej drażniło (bo ile można?), a z trzeciej... Widziałam jak się modli. To mi wystarczyło, aby nie być na niego zdenerwowaną. Widziałam, w jaki sposób patrzy na krzyż. 

Albo pani Krysia. Od urodzenia leży w łóżku (ewentualnie siedzi w wózku z lekko uniesioną głową i chusteczką w ręce do otarcia cieknącej śliny). Ktoś mógłby powiedzieć: przegrane życie. Pani Krysia się jednak nie skarży, z jej ust nie padło nigdy słowo żalu czy niechęci do życia. Zamiast tego odmawiałyśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Mariolka zaczęła, ja kończyłam - i tak na zmianę. Pani Krysia nie miała sił nic powiedzieć. Jedynie zmieniające się koraliki wskazywały na to, że ciałem ciągle jest z nami obecna. 
(fot. z internetu)

Św. Tomasz nie wypowiedziałby zapewne Pan mój i BÓG mój bez tajemnicy cierpienia i krzyża. Gdyby nie dotknął Chrystusowych ran, gdyby nie usłyszał włóż palec w mój bok, czy uwierzyłby, że stoi przed nim Chrystus, jego Pan i Zbawiciel? Nie było go przecież ani przy pustym grobie ani w Wieczerniku, a kiedy widział wystraszone miny tych, którzy Go widzieli i doświadczyli spotkania z Nim...? Czy tak łatwo uwierzyć, że On naprawdę żyje? Strach przed Żydami - bo pewnie zaczną się jeszcze większe mordobicia, a krew będzie lać się strumieniami... Doświadczenie Życia, a jednak bliskość śmierci. Chyba nic dziwnego, że się bali?

I oto Mistrz przeciska się przez ścianę. Pierwsze słowa: Pokój wam

Przypomina mi to współczesną scenę z wizyty kolędowej. Wchodzą ministranci, za nimi kapłan ze słowami Pokój temu domowi...! Gdyby tylko wszyscy księża, gdyby tylko wszyscy ludzie Kościoła (w tym i ja sama!) umieli pokazać wszystkie swoje rany... Gdyby słowo pokój nie było tylko z przyzwyczajenia... Gdyby ludzie nie bali się Go dotknąć i otworzyć przed Nim swoich ran!

Nie wiem, w którym momencie najbardziej doświadczyłam Chrystusa. Czy w chwili euforii po skończonej pielgrzymce do Częstochowy, czy w momencie największego cierpienia - czy to mojego, czy innych. W czasie cierpienia raczej  nie myślę o Chrystusie, ile zaklinam rzeczywistość i mówię sobie "będzie dobrze, dasz radę", albo w drugą stronę "nic nie jest takie, jakie sobie wyobrażałam"...




Agatka, Bóg cię kocha! - powiedziała mi, zmarła przed rokiem, s. Ela. A skąd siostra wie? - zapytałam podstępnie i dodałam: skąd u siostry ta radość? Bo cierpię. - odpowiedziała mi z uśmiechem. 
Dziś, wierzę, też już dotykasz Jego ran - chyba nie tylko ręką, w końcu tak bardzo lubiłaś się przytulać...