niedziela, 31 sierpnia 2014

idź ZA Mną

Nie lubię słów: wszystko będzie dobrze, czy musisz dać radę. Nie znoszę zaklinania rzeczywistości - tak jakby nic złego nie miało mi się wydarzyć. Choć nie należę raczej do pesymistów... Zdaje się, że należę do realistek, choć niektórzy - pewnie i słusznie - śmieją się, mówiąc, że jestem głupio naiwna. Bardzo wierzę ludziom i w dobro, które tkwi w człowieku. Zdaję sobie jednak sprawę, że w życiu wcale dobrze nie musi być, że wszystko - po ludzku - może mi się zawalić. Takie jest przecież życie, tak zbudowano ten świat.

Niektórzy chcieliby przejąć nad nami władzę. Często widzę rodziców, którzy tak mocno "troszczą się" o swoje dorosłe już dzieci, że nie pozwalają im odejść z domu. Znam wielu moich rówieśników, którzy muszą mieszkać z rodzicami i dojeżdżać, niekiedy kilkadziesiąt kilometrów na uczelnię, bo ci zagrozili, że nie dadzą złamanego grosza - nawet wtedy, gdy finansowo mają tę możliwość, by ich wspomóc. Znam też wiele par, w których źle pojmowana "troska" o drugiego -  a tak naprawdę egoizm, zaborczość i zazdrość - nie dają wolności, krępują, a niekiedy pobudzają do aktów przemocy (a rozstanie się nie jest w ogóle możliwe.. z powodu strachu!). Dostrzegam wiele małżeństw - niekiedy z 30-, 40-,a nawet 50-letnim stażem - które tak funkcjonują. Mąż - alkoholik, który przez całe życie terroryzuje rodzinę. Żona? NIC nie jest w stanie zrobić. Współuzależniona. Tak, to smutne, wręcz przerażające. Słaba perspektywa? Gdzie miłość?

Wielu nazwie to patologią - i pewnie znajdzie się w tym odrobina prawdy. Dostrzegam w tym jednak... św. Piotra. Kurczowo trzymał się wyobrażeń o Mistrzu. Chciał Go zatrzymać tylko dla siebie. "Troszczył się" do tego stopnia, że nie zgadzał się na Jego śmierć. Liczył na tę pomyłkę, nie wierząc, że śmierć spotka również Chrystusa - pomimo wcześniejszej trzykrotnej zapowiedzi męczeństwa. Nie chcę mówić, że Piotr był egoistyczny, nie - to byłoby zbyt proste... Pragnął mieć przy sobie Przyjaciela, nie chciał być samotny... Nie umiał poradzić sobie z tęsknotą... Takie to przecież LUDZKIE, normalne!

Pan jednak mówi mu inaczej: zejdź mi z oczu, co znaczy tyle: chodź za Mną, to Ja mam prowadzić, a nie ty. Pozwól Mi być tym, Kim JESTEM i działać tak, jak nakazuje Mi SERCE.

Dość znane są słowa przypisane św. Augustynowi, mówiące: Jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na właściwym miejscu. I chyba COŚ w tym jest. Naprawdę, COŚ w tym jest...

Do szesnastego roku życia chodziłam do kościoła, nawet udzielałam się, czytając na Mszy świętej, jeżdżąc na różnego rodzaju zloty i biwaki, czasami wpadły jakieś rekolekcje, rozmawiałam z księżmi i przebywałam w kręgu kościelnym. Studiowałam również Pismo święte, szczególnie przed konkursami biblijnymi, w których żarliwie brałam udział. Jednak Pan Bóg zdawał się taki odległy...

W trzeciej klasie gimnazjum przyjęłam Sakrament Bierzmowania, ale... nie wiedziałam, kim jest Duch Święty! NIC o Nim nie słyszałam, mimo że znak krzyża czyniłam co najmniej dwa razy dziennie - żegnając się po wstaniu i przed snem. Moją patronką została bł. Matka Teresa z Kalkuty. Dziś jest mi zwyczajnie bliska, ale kiedyś... Kiedyś nie chciało mi się czytać innych życiorysów, a Ona była taka znana!

Jednak 5 lat temu, w dniu ojca (!), Pan Bóg pokazał mi się w sposób - dla mnie - szczególny i wyjątkowy. Przyszedł w ciszy rekolekcji ignacjańskich. W gronie milczącej wówczas wspólnoty Kościoła. Po raz pierwszy dostrzegłam wtedy ludzi, którzy WIERZĄ, a nie tylko modlą się. Którzy mówią o Bogu, o swoim doświadczeniu Jego miłości, a nie tylko chodzą do kościoła. 

Potem widziałam ich więcej, i więcej... Sama zapragnęłam poznać Chrystusa. Bo mimo że żyłam w Kościele, to bardziej egzystowałam od niedzieli do niedzieli, od spowiedzi do spowiedzi (ciągle z tych samych grzechów [które mówiłam już kilka lat wcześniej, przed I Komunią świętą!]), od rekolekcji do rekolekcji...

Jestem przekonana, że za wiarą idą również czyny. Jeśli chcę pójść za Chrystusem, decyduję się również na mój krzyż, na to, że nie zawsze będzie to łatwe, że często muszę przedłożyć miłość własną nad miłość do Boga i drugiego człowieka, że nie mogę stracić mojej wrażliwości, że...

i to jest w tym naprawdę najpiękniejsze!

Przyznam, że żyłam kiedyś w relacji, która - patrząc z perspektywy czasu - w ogóle nie powinna mieć miejsca. Uzależniłam się od kogoś do tego stopnia, że nie widziałam własnej krzywdy, którą mi wyrządzano. Oczywiście, znaleźli się ludzie, którzy starali się wbić mi do głowy, że ten związek nie ma przyszłości, że nie jest i nie będzie dobrze, że... Byłam jak ten koń - z klapkami na oczach (tylko, że koń kopnie i pokona przeciwnika, a sama nie miałam tej siły...). Minęło kilka miesięcy, wtedy zrozumiałam. Na szczęście, nie było zbyt późno, by się wycofać, by przerwać tę znajomość, by zacząć od nowa.

Bolały mnie konsekwencje tej znajomości, choć jestem przekonana i mogę o tym zaświadczyć, że Pan Bóg - zupełnie niedawno - poprzez ręce jednego z kapłanów, uzdrowił ten ból, to emocjonalne przywiązanie, ten strach przed samotnością i tęsknotą za Drugim. Dziś mogę myśleć o tym chłopaku i mu błogosławić. Modlić się za niego i życzyć szczęścia. Wcześniej to było niemożliwe!

Mogę też spotykać się z innymi dziewczynami i z przekonaniem stwierdzać: warto czekać na tego jedynego. Warto zachować czystość. Warto postawić sobie Chrystusa i Jego naukę na pierwszym miejscu.

Wiem, że jeśli Chrystus zniknie mi z oczu, jeśli będę starać się wyjść przed szereg i sama budować swoje życie na sobie i swoich przekonaniach... wcześniej czy później polegnę. Dlatego czytam Pismo święte, staram się odnosić je do swojego życia. Przede wszystkim korzystam z Sakramentów. Po ro również prowadzę również tego bloga - by nie zapomnieć, co Pan Bóg JUŻ dokonał w moim życiu i jak kształtuje moje serce. By powrócić do tego w czasie trudnym, w okresie pełnym sprzecznych uczuć, w momentach kryzysowych, gdy zwyczajnie ciężko mi Go zobaczyć.

Nie zawsze i nie wszystko będzie w moim życiu, po ludzku, dobrze. Nie zawsze będę entuzjastycznie patrzeć na sprawy Boże, nie zawsze będę wierzyć wiarą, która z uśmiechem patrzy do przodu. Niekiedy krzyż może stać się zbyt ciężki, a ja zbyt słaba, by go nieść. Warto mieć jednak przed oczyma Chrystusa, warto przylgnąć do Niego. W końcu On już przeszedł tę drogę, już tego doświadczył. Wierzę, że i mnie czeka perspektywa pustego grobu. 




Ta piosenka towarzyszyła mi przez wszystkie uwielbienia po Komunii świętej na Przystanku Jezus. Nie umiem śpiewać, ale wówczas nie zwracałam na to uwagi - i w ten sposób chwaliłam Pana Boga. Polecam, szczególnie w trudnym i bolesnym czasie, podczas kryzysów. :)

Niech będzie Pan uwielbiony!

piątek, 29 sierpnia 2014

poprawnie?

Przerażają mnie zamknięte na cztery spusty kościoły. Boli mnie, gdy chcę wejść do świątyni, a mogę tylko pocałować klamkę, ewentualnie wejść do kruchty i spoglądać na Pana przez zamknięte drzwi. Niezależnie od intencji proboszcza czy pana kościelnego - boli mnie to, zwyczajnie boli.

Jednocześnie mocno uderza we mnie świadomość, że świątynia, którą JESTEM, również tak często stoi przed Nim zamknięta. Tak rzadko się przecież modlę... Tak często mówię o Miłości, a nie umiem kochać, a tę Miłość odrzucam, a nie chcę jej dostrzec... Tak często, zbyt często...

Wiem, jestem pustą monstrancją. Choć - jak kobieta - lubię pięknie wyglądać, chcę być podziwiana (również za swój wygląd), uwielbiam komplementy... Ale w środku? Nie ma we mnie Chrystusa. Zachowuję się tak, jakbym Go nie znała. Zapominam, że mam moc ranić, ale i moc wskrzeszać. Zapominam, że jestem Jego dzieckiem. Zapominam wreszcie, że mam stawać się jak Chrystus, ucząc się kochać i działać jak On (choć to może brzmi nieco patetycznie)! By pozyskiwać innych dla Miłości, by drugi człowiek czuł się przeze mnie kochany Bożą mocą, by...

I uciekam!

Ostatnio, mówiąc szczerze, przeżywam ciężki czas. Już tak od kilku miesięcy. Nie chcę się jednak skupiać na problemach swoich czy mojej rodziny, nie! A to wszystko dlatego, że...

Jestem większa niż moje zranienia!
Jestem kimś ważniejszym niż to, co ktoś o mnie myśli!
Nie chcę być pustą - choć piękną i bogatą w zdobienia monstrancją, schowaną bezpiecznie w pustym kościółku na wsi. Wierzę, że nie po to zostałam stworzona, by stać zakurzona i błyszczeć tylko w oczach tych, którzy widzą we mnie wartość.

Czasem mam wrażenie, że to, co piszę i w jaki sposób piszę, jest banalne. Język, którym się posługuję, porównania, których używam...

Taka jednak jestem. Nie umiem inaczej, mimo że się staram, że czasami - choć rzadko - zdarza mi się przeczytać i przeredagować wpis przed jego umieszczeniem.

Wszystkie dni są złe dla nieszczęśliwego, serce szczęśliwe to uczta wieczysta.(Prz 15, 15)

Czy jest pani szczęśliwa? - zapytała mnie kiedyś na ulicy jakaś kobieta. Stałam zdezorientowana. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Właśnie oblałam egzamin z filozofii starożytnej, zerwałam kontakt z ważnym dla mnie człowiekiem, a moje uczucia zdawały się bardziej przeczyć niż potwierdzać tę tezę: tak, jestem szczęśliwa. Mimo że chodziłam do kościoła i starałam się być dobra (!) - jak to praktykująca katoliczka. 

Gdzie był zatem problem?

Zapomniałam, że Chrystus jest WE MNIE. Zapomniałam, że jestem stworzona do radości. Zapomniałam, tak bardzo zapomniałam, że On ma moc TERAZ czynić moje życie szczęśliwym. I wreszcie zapomniałam, że to nie moje uczynki warunkują miłość Bożą do mnie i że nie one nadają mi moją wartość! 

W chrześcijaństwie nie chodzi o to, by chodzić z wiecznym bananem na twarzy. Nie mam stać się klownem, więc nie chcę udawać. Ważne, żeby ufać. Ufać wiarą - wiarą, która nie pyta, co dostanę w zamian za moje uczynki, ale jak mogę stać się coraz bardziej podobna do Chrystusa?

I może kogoś zdziwi, co teraz napiszę - kiedy to odkryłam, również nie umiałam tego przyjąć.

Przez tyle lat starałam się być dobra. Uczyłam się, startowałam w różnych konkursach, byłam w Jednym z dziesięciu, jeździłam na różne rekolekcje, ba - przebywałam w klasztorze i starałam zachowywać się jak poprawna postulantka. Nie byłam jednak szczęśliwa. Często ukrywałam siebie samą.

Nawet na modlitwie starałam się składać ręce i siedzieć poprawnie

Nie byłam szczęśliwa.

Jeden z moich ojców duchowych, na moje słowa, że nie czuję się swobodnie, powiedział mi kiedyś: masz być jak dziecko! I tyle. Nic więcej nie skomentował.

Wtedy jednak zrozumiałam. Mam prawo zadawać pytania! Mam prawo dociekać! Mam prawo tupać nogami! Mam prawo powiedzieć coś tak, a nie inaczej! Nie muszę być zawsze poprawna! Nie muszę uśmiechać się, gdy mi źle i udawać świętą... szczególnie, że idę z tym do ludzi (bo od razu widać, że coś jest nie tak, a ja nie staję się autentyczna!). 

Zrozumiałam, że bycie uczniem Chrystusa nie jest robieniem dobrych uczynków - to byłoby zbyt mało. Nie jest byciem poprawnym - zarówno politycznie, religijnie, uczuciowo czy nawet psychicznie. To przebywanie z Nim, to chęć patrzenia tak jak On patrzył, to coraz mocniejsze upodobnienie się do Niego samego. To coś więcej niż dobre uczynki - które czasem mi się udają, a częściej nie (bo taka już jestem).

To nie samodzielna chęć wyzbycia swojej grzesznej natury, ale ukazania siebie taką, jaką jestem (łącznie z tym, co we mnie umiera, gnije, nie daje spokoju...) - by pozwolić Panu Bogu przemieniać moje życie! 

Moja mama opowiadała mi kiedyś, że gdy przyjechała do taty na przysięgę wojskową, ten wybiegł do niej na dworzec z bukietem zerwanych po drodze kwiatów, które związał jakąś wstążeczką... I kiedy zmęczony i zziajany wybiegł jej na spotkanie, kiedy zaczęli się już witać, dostrzegł, że w jego ręku... pozostała tylko ozdoba! Była to dla mamy jedna z najlepszych rzeczy, którą mógł dać (a na pewno zapamięta tę chwilę do końca swojego życia :) )!

Chcę być dobra, chcę być dobra, chcę być dobra!!! Kiedy mi się udaje, cieszę się jak dziecko. Jednak częściej wkrada się moje lenistwo, ślepy upór, wielki smutek i paraliżujący strach... I mówię: ciężko jest wierzyć, albo pytam: czy Pan Bóg o mnie zapomniał?

Czy nie jest znane to również Tobie?

Kiedy przypomniała mi się ta opowiedziana przez mamę sytuacja, pomyślałam: czy człowiek, który kocha, przejmuje się bzdetami? Czy Bóg, który mnie kocha, naprawdę martwi się tym, że przynoszę do Niego jedynie wstążeczkę z bukietu? Tata mógł się wrócić, naprawić błąd i biec od nowa... ale czy czekająca na niego mama nie była dla niego ważniejsza? A może POWINIEN się wstydzić, przecież jako mężczyzna POWINIEN zadbać o wszystko dla swojej kobiety (ach, ta męska przezorność!), może POWINIEN w ogóle nie przychodzić i się nie ośmieszać?

Czy Miłość, która wzywa mnie do tego biegnięcia, Miłość, którą niejednokrotnie doświadczyłam, nie jest ważniejsza od wszystkiego, co wokół?

Poznałam ludzi, którzy w Kościele usłyszeli, że się do niego nie nadają. Spotkałam dziewczynę, którą wyrzucono (!) z kościoła, bo zrobiła sobie kilka tatuaży i posiadała kolczyka w nosie. Wiem, że są osoby, którzy nie umieją, nie są w stanie przyjąć tej prawdy: nie możesz zrobić nic, by Pan Bóg kochał Cię bardziej niż teraz! Powtórzę: nie możesz zrobić NIC, by BÓG KOCHAŁ CIĘ BARDZIEJ NIŻ TERAZ! 

Zaczęłam tę notkę, mówiąc, że jestem monstrancją i że przerażają mnie puste kościoły. To prawda. Przeraża mnie to, że tak często chcę schować siebie - swoje talenty, ambicje, marzenia... chcę ukryć je przed sobą, Bogiem i światem. A jeszcze bardziej przeraża mnie ukrywanie moich wad, ograniczeń, różnego rodzaju schorzeń duchowych. Serio. 

Nie chodzi o to, że mam teraz iść i demolować wszystko, co spotkam, gwałcić i zabijać ludzi, w ogóle grzeszyć ile wlezie. Nie! Wierzę, więcej - jestem przekonana, że warto pozwolić Jezusowi, by w tę pustą monstrancję wstawił Siebie. By kochać nie ze strachu przed piekielną karą, ale z wdzięczności za to, co dokonało się 2000 tysiące lat temu poprzez śmierć i zmartwychwstanie, i co dokonuje się w moim życiu każdego dnia. Po to, bym już nie żyła tylko dla siebie, ale dla Tego, który dla mnie umarł i zmartwychwstał! (zob. Ga 2, 15-21)  

Gdy byłam młodsza, z moim starszym o dwa lata bratem i jednym z moich sąsiadów otruliśmy kury strychniną (wtedy jeszcze nie była zakazana). Gdy mama przyjechała, zauważyła niezłe pobojowisko. Nam jednak, na szczęście, nic nie stało, więcej - dopiero po czasie, po wytłumaczeniu przez mamę, zrozumieliśmy, co się wydarzyło.

I tak to (chyba) jest! Wierzę w Boga, który pozwala mi błądzić jak dziecko. Który pozwala mi dokonywać pomyłek - nawet ryzykownych. Który po czasie pokazuje mi, co zrobiłam nie tak - i mam szansę przeprosić i zadośćuczynić (choć nie zawsze wiąże się to z wyrównaniem strat). Który będzie moim Ojcem... pomimo wszystko!

Który najpierw sprawdzi, czy coś mi się nie stało, a dopiero później wytłumaczy, co zrobiłam nie tak. 

Czy już rozumiesz, dlaczego zostałeś stworzony do radości?



Od dłuższego czasu powraca do mnie myśl, by zacząć prowadzić video-bloga. Co prawda, świat filmików - głównie dzięki dwóm nagranym świadectwom (które można znaleźć na youtube) nie jest mi zupełnie obcy, ale proszę o modlitwę. Jeśli tak ma być, to się zgadzam - choć strasznie boję się mówić publicznie. Bym to dobrze odczytała. 



środa, 27 sierpnia 2014

z grobu wyjść.


Coś musi we mnie umrzeć, abym mogła nazwać Pana Boga swoim Ojcem, abym umiała rzucić Mu się w ramiona i jak dziecko zapłakać ze wzruszenia. Coś musi we mnie umrzeć, bym w bezdomnym zobaczyła brata, bym przytuliła opuszczone dziecko, abym pomogła nielubianej sąsiadce. Coś wreszcie musi we mnie umrzeć, abym... abym żyła pełnią Życia. W Chrystusie.

Wiem - po statystykach - że wielu ludzi zagląda na mojego bloga. Być może dowiedzieliście się o nim z Facebooka, powiedziałam Wam o nim w inny sposób, ktoś Wam go polecił lub trafiliście tutaj "przypadkowo". Nie wiem, jak jest - rzadko dostaję komentarze, częściej maile i wiadomości na wspomnianym Facebooku - jednak chciałabym zapytać wprost: czego tutaj szukasz? Czy kieruje Tobą zwykła ciekawość, a może niewyjaśnione pragnienie czegoś więcej, albo faktycznie "przypadek" sprawił, że otworzyła Ci się ta strona?

Kiedyś pewna dziewczyna, kiedy prowadziłam jeszcze bloga na innym portalu, napisała do mnie, że znalazła moją stronę, wpisując w wyszukiwarkę: śmierdziel. Pisałam w notce o bezdomnych, używając tego wyrazu dla podkreślenia wielości niefortunnych określeń używanych w stosunku do ludzi marginesu. Później przez długi czas była moją czytelniczką (a być może dalej tu zaglądasz?), co potwierdzała, wysyłając do mnie kilka wiadomości tygodniowo. Przypadek? Nie wiem, ale jestem pewna, że mogą być różne drogi - nie tylko do bloga tego czy innego - ale Pana Boga przede wszystkim.

Powiedziałam ostatnio pewnemu zakonnikowi, że chyba zbyt dużo czasu poświęcam na ewangelizację internetową. Doskonale wiem, że to, co piszę, dla niektórych może wydawać się nawet zbyt intymne. Istnieje również ryzyko, że nie przez wszystkich zostanę zrozumiana, a nawet, że nikt nie zechce tej notki przeczytać. Bo za długa, zbyt nieskładna, albo po prostu SIĘ NIE CHCE. Pomimo że jestem odpowiedzialna za uczucia, które się w Was rodzą, nie potrafię ich przewidzieć... To jest naprawdę piękne! Przede wszystkim dlatego, że to Pan Bóg - nie ja! - ma stać się reżyserem mojego i Waszego życia. Sama jestem tylko ułomnym, często upadającym narzędziem, mającym swoją historię życia, swoje problemy i radości.

Zaczęłam notkę od umierania. Eschatologicznie, nie? Z mojej perspektywy, perspektywy chrześcijanki, może nawet soteriologicznie... Zbawiennie! Wierzę, że Pan Bóg już teraz może wyciągnąć mnie z mojego osobistego grobu. Już teraz dałby radę zabrać mój egoizm, bezsensowną zazdrość o Drugiego... wszystko co, co w jakiś sposób mnie od Niego odciąga. To w końcu Jego specjalność. Jednak tego nie robi. Może chce mieć przy Sobie człowieka, a nie bezgrzesznego Anioła? Może nie potrzebuje mnie obrośniętej w piórka, idealnej i wszystkowiedzącej Agaty? A może przede wszystkim oczekuje ciągłego potwierdzenia, że może to robić w moim życiu - w końcu wyraził Swoją miłość poprzez to, że dał mi wolność wyboru? Może...

Pamiętam moment, w którym do domu sióstr misjonarek miłości w Katowicach, kiedy byłam na come&see, przyszli bezdomni, cała chmara bezdomnych - zarówno kobiet jak i mężczyzn. Początkowo nie było we mnie strachu czy obrzydzenia, więcej - cieszył mnie ich widok, szczególnie przy podawaniu posiłków (z tak wielką miłością pomagali sobie nawzajem!). Pewnego jednak dnia podszedł do mnie brudny, zawszony, nieumyty człowiek, który swoją głowę drapał aż do krwi. Zapytał, czy mogłabym obciąć mu włosy. Powiedziałam o tym człowieku jednej z sióstr, a ta - nie pytając - wcisnęła mi do ręki maszynkę do golenia i kazała założyć ochronne rękawiczki. Miałam nadzieję, że to tylko żarty, spojrzałam na nią błagalnym wzrokiem... Ale to nie był żart! Dotykałam tego, którego inni się brzydzili (sama na początku również byłam pełna obaw - czy nic na mnie nie przejdzie?). Umyłam i obcięłam te włosy pomimo tego, że chorował na świerzb, zżerały go wszy, a sam nie pachniał żelem pod prysznic. Bo musiałam, bo było mi głupio powiedzieć nie. Po skończonym "zabiegu" mój "pacjent" powiedział krótkie: dziękuję. Zapytał też, czy mogłabym znaleźć dla niego czapkę, bo ludzie mijają go na ulicy, a nie chce straszyć sobą innych. Wtedy - w końcu! - zrozumiałam, do kogo powinnam iść w pierwszej kolejności. Czy to nie ten sam niewidomy pod Jerychem, który krzyczał za Chrystusem, a inni go uciszali? (zob. Łk 18, 35-43) Czy to nie trędowaty poza obozem? (zob. Kpł 13, 1-46) A może Zacheusz z przyczepioną na zawsze etykietką: złodziej i nic nieznaczący celnik? (zob. Łk 19, 1-10) Czy... czy... czy...?

Jestem chrześcijanką. Coraz mocniej przekonuję się, że to nie ja wybrałam Chrystusa, ale to On mnie wybrał. Nie tylko do tego, bym żyła szczęśliwie, w pełni Życia. Ale również do tego, bym wskrzeszała Życie w innych ludziach, bym świadczyła o Miłości, którą spotkałam i której doświadczam na każdym kroku. Nie umiem przestać o tym mówić, zwyczajnie nie umiem.

Nie zawsze udaje mi się świadczyć, nie zawsze moje życie wygląda tak, jak chciałabym by wyglądało... Często coś (lenistwo, ospałość, egoizm, uczucie bezsensu) zwyczajnie mi przeszkadza. Zdaje się niszczyć. Jestem przekonana, że to wspomniane coś musi zostać przeze mnie zauważone i... przyjęte! Powinnam pamiętać, że jestem tylko i aż człowiekiem, by przyjąć siebie i swoje ograniczenia, a potem... oddać to Jezusowi, czyli spojrzeć na Chrystusa, który już to we mnie pokonał - poprzez Swoją śmierć i zmartwychwstanie. Sądzę, że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, by we wszystkim być piękną, cudowną i cycuś glancuś, a jedynie, by pamiętać, że z wszystkiego, co złe, Pan Bóg już dawno wyprowadził dobro... i może to robić ciągle, czyniąc moje życie jeszcze bardziej Swoim!

Często piszę tutaj o swoich niemocach. Nierzadko mówiłam o braku przebaczenia, czasem o egoizmie czy innej słabości, którą chciałabym wyeliminować. Mimo że to dla mnie nierzadko trudne, wiem, że łatwiej zrozumieć mi tych, którzy borykają się z podobnymi problemami. Jak w sobie pragnę szukać Chrystusa, a w moich problemach Jego spojrzenia na rzeczywistość (czyli co Pan Jezus myśli i jak na mnie patrzy, gdy jestem w takim a nie innym stanie), tak i staram się szukać Jego miłości w drugim człowieku. I ją, dzięki Bogu, znajduję - choć nie zawsze o tym mówię i nie zawsze widzę ją od razu (a często, niestety, zwyczajnie ją przegapiam). 

Największą chorobą naszych czasów nie jest trąd czy gruźlica, lecz raczej doświadczenie tego, że się jest nie chcianym, porzuconym, zdradzonym przez wszystkich. Największym złem jest brak miłości i miłosierdzia, okrutna obojętność wobec bliźniego, który wyrzucony został przez margines życia w skutek wyzysku, nędzy, choroby. (bł. Matka Teresa z Kalkuty)

Choroba, która prowadzi do śmierci, która sprawia, że coś w nas umiera. Wiem, jak to boli, gdy inni się z ciebie śmieją - doświadczałam tego przez lata, gdy chodziłam do SP i gimnazjum, i gdy śmiano się ze mnie, bo mam krzywy kręgosłup. Wiem, jak boli zdrada najlepszego przyjaciela, szczególnie gdy jest to ktoś bliski wspólnoty Kościoła, z którą się bezsprzecznie utożsamiam - bo zostałam odrzucona, bo ktoś zerwał kontakt w momencie, kiedy - po ludzku - najbardziej go potrzebowałam. Sama często - być może niefortunnie i w niewłaściwy sposób - żebrzę o tę miłość, której niekiedy nie może mi zaoferować żaden człowiek... i sama się ranię. Wiem, jak to boli. Wiem też, jak mocno boli otwarcie grobu przed drugim człowiekiem, szczególnie gdy zaufanie przychodzi z trudem - bo sama TERAZ tego doświadczam, ciągle od nowa ucząc się otwartości na Drugiego. 

Wiem, wiem, wiem. Mimo że nie chcę bawić się w psychologię, teologię, czy jakąkolwiek dogmatykę. Zwyczajnie doświadczam.

Dlatego prowadzę tego bloga. Dlatego piszę o moich najmniejszych wyjściach z grobu. By nie zapomnieć, że w Chrystusie wszystko jest możliwe. Wszystko jest możliwe, dla tego, kto wierzy (zob. Mk 9, 23).

Chcę wierzyć. Pragnę się dzielić. Wierzę, że staję się coraz piękniejszą kobietą (do tego też niełatwo się przyznać!).

Jestem córką Ojca. Jesteś córką, jesteś księżniczką. Jesteś synem, wybranym do wielkich dzieł. Ta perspektywa zmienia moje (i może zmienić) i Twoje życie. 

Wierzę.

Wystarczy?

niedziela, 24 sierpnia 2014

kalokagatia


Moje imię - po grecku -znaczy tyle, co dobra. Wierzę, że jestem, że staję się, niczym platońska definicja kalokagatii. Czyli kimś pięknym na zewnątrz, a dobrym w środku. W końcu jestem córką Ojca. Bet-abbas. :)

Można znaleźć sporo cytatów o radości, miłości czy przyjaźni, choćby w sieci. Nie moim zadaniem jest definiować szczęście czy dobro. Nie jest to zresztą potrzebne. Choć, w zgodzie ze swoją filozoficzną naturą, wiele myślę, mówiąc kolokwialnie rozkminiam, nie lubię różnego rodzaju formuł, reguł czy prawideł. Nie wszystko można w nich ująć. Nie na wszystko odnaleźć odpowiedź. Niejednokrotnie sypie się w nich banałami, maksymalnie upraszczając. Wymyśl definicję miłości - niektórzy powiedzą, że to troska, inni użyją określenia seks, a jeszcze inni powiedzą, że coś takiego nie istnieje. Każdy według swoich myśli, niejednokrotnie poprzedzonych latami doświadczeń. 

Jestem dobra. Czasami mówią o mnie, że naiwna. Wierzę w Boga i człowieka - serio. Wybieram nocne pociągi, rozmawiam ze Świadkami Jehowy, ostatnio pojechałam autostopem z Krakowa do Kostrzyna nad Odrą, lubię poznawać ludzi - i pomimo że jestem sangwinikiem, uwielbiam słuchać (choć czasem tego nie widać :-)). Sporo obserwuję, to fakt. Moim marzeniem jest, by ktoś, patrząc na moje życie, stał się choć odrobinę świętszy i radośniejszy. Czasem się nawet udaje, a czasem nie. 

Piszę poprawnie po polsku i staram się wymagać od Drugiego, by robił podobnie. Nigdy nie byłam kujonem i chociaż wiem, że mam sporą wiedzę, szczególnie z religii (nie tylko chrześcijańskiej), wiem też, że nie mogę zawdzięczać tego tylko sobie. Nie lubię fizyki i języka niemieckiego - choć z tego drugiego zdawałam nawet maturę. We wszystkim staram się być tylko i aż CZŁOWIEKIEM.

Z czterech wiatrów przybądź, duchu, i powiej na tych pobitych, aby ożyli! (Ez 37, 9).

Często, gdy słyszę opowieści osób zakochanych, pojawia się we mnie pytanie, czy naprawdę jest ono potrzebne. Nie chodzi mi o radosne uniesienie, o płonące policzki i głębokie, piękne oczy, które błyszczą bardziej niż wcześniej. Chodzi mi o tę postawę, o to: potrzebuję cię. Ja, ja, ja! Często ślepe, często widzące tylko własny interes. Taki etap, zapewne potrzebny. 

Nie raz i nie dwa, w momencie modlitwy pojawia(ło) się u mnie pytanie: a co w zamian? W końcu klęczenie boli, tyle spraw męczy, a sam Pan Bóg zdaje się milczeć. Po co to wszystko? Tym bardziej, że nie jestem idealna, że upadam, że zwyczajnie w wielu kwestiach nie daję rady... A przecież MA mnie ona UŚWIĘCIĆ! 

Agatka, nie martw się, ty wiesz, jaka byś była, gdybyś nie wierzyła? - zapytał mnie na Woodstocku pewien ksiądz. Odpowiedziałam pół-żartem pół-serio, że byłoby pewnie TAK SAMO, tylko mniej ciekawie. Uśmiechnął się. No właśnie... ciekawie. Nigdy nie strać tej ciekawości, szukaj

Zaczęłam od dobroci, poprzez krótkie streszczenie mojej osoby, a kończę na ciekawości? Coś tu nie gra... Nieskładne aż oczy bolą.

Wiesz, jaka byś była, gdybyś nie wierzyła? 

Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. 

Dobrze, że Pan Bóg wierzy w człowieka. I wie dlaczego.

Być dobry jak... Chleb? 

Chciałabym stać się Słowem, tym ożywiającym, pełnym ciepła i dobroci. Chciałabym być Chlebem, z którego każdy mógłby ułamać po kawałku. Chciałabym być jak Chrystus, który ożywia, a nie rani, który słyszy, zanim wypowiem. 

Jestem Agata. Dobra Agata. Kalokagatia!

Człowiek. Tylko człowiek. Aż człowiek! 

Kim jest Pan Bóg, kiedy nie wierzę, że Mu na mnie zależy i ciągle we mnie wierzy? Jaki jest?








niedziela, 17 sierpnia 2014

po ludzku to dziwne jest, ale to Boża logika

Kiedy otworzyłam ostatnio swoje Pismo święte, zobaczyłam w nim kilkadziesiąt obrazków z Jezusem Miłosiernym. Pomyślałam, że to nie tylko piękna pamiątka po wspólnej ewangelizacji na Polu Woodstockowym, ale przede wszystkim przypomnienie - mnie samej - co warto byłoby robić, żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do Ojca. Wskazówki znajdują się nie tylko w Dzienniczku siostry Faustyny, ale - może przede wszystkim - przebitym sercu Chrystusa, podziurawionych od gwoździ rękach i nogach, a także w zdartej do bólu szacie...

Jezu, ufam Tobie!

Nawet, gdy inni myślą, że nie zasługujesz. Nawet, gdy porównują Cię do psa, nazywają kurwą bądź przyczepiają inne etykietki. Wtedy, gdy nie masz dobrego kontaktu z rodzicami - choć może bardzo byś chciała... Wtedy może najbardziej pamiętaj, że Twoje serce jest ważne i piękne, Twoje serce ma prawo, by być blisko Boga!

Staram się nie pisać w II osobie liczby pojedynczej. Najpierw JA, potem TY czy ONI, MOJE doświadczenie i świadectwo przed JEJ przeżyciami i ICH słabością. Jednak piszę do konkretnego człowieka, do Ciebie, która/który właśnie to czytasz. Odważyłam się tak zbudować poprzedni akapit.

Proszę księdza, tak bardzo chciałabym usłyszeć, że mój tata mnie kocha - wyznałam kiedyś na pielgrzymce jednemu z księży. Teoretycznie wiem, że tak jest, ale w praktyce... nigdy mi tego nie powiedział.

Tak mocno chciałam to usłyszeć! Tak bardzo chciałam, aby mnie przytulił... Choć raz! Mieszkałam z nim pod jednym dachem, a właściwie nie wiedziałam nic... o moim tacie! Modliłam się o tę relację, aby Pan Bóg pozwolił mu zrozumieć, jak jest dla mnie ważny, ale NIC się nie zmieniało. Do czasu, kiedy oznajmiłam - a właściwie "przypadkiem" wyszło - decyzję wstąpienia do klasztoru. W ubiegłym roku. Tata podszedł do mnie i ze łzami w oczach powiedział: pamiętaj, że zawsze możesz wrócić, cieszy mnie twoja decyzja, naprawdę... Widziałam, jak walczył. Przez ten ostatni tydzień, który pozostał mi do wyjazdu, nie odezwał się do mnie ani słowem... Bolało, ale nie miałam mu tego za złe - pomimo że, jak powiedzieli z mamą, spodziewali się tej decyzji, musiał mocno ją przeżywać.

Odeszłam z klasztoru w kwietniu. Nie mówię o powodzie odejścia, bo nie jest on dzisiaj taki ważny. Nie o to mi chodzi. Chcę powiedzieć jedynie, że moja relacja z tatą zmieniła się bardzo mocno, że ogromnie doświadczyłam jego miłości do mnie. Darmowej i kompletnie niezasłużonej.

Pan Bóg prowadzi różnymi drogami. Kiedy pięć lat temu, w dniu ojca!, doświadczyłam Jego czułej miłości, zrozumiałam też, ile żalu we mnie drzemie... żalu, że tata nie jest taki, jakiego chciałabym mieć. Tak, nie jest idealnym ojcem, a ja często nie zachowuję się jak idealna córka. Wiem jednak, że mnie kocha.

Trzy lata temu, miesiąc po pielgrzymce do Częstochowy, odnalazł się mój wujek. Człowiek bezdomny. Mogłabym powiedzieć, że drań sam sobie jest winien, że nikomu nie powinno być go szkoda, że... W noc sylwestrową trzymałam go jednak za rękę, gdy - płacząc - opowiedział mi całe swoje życie. Wcześniej, w wigilię Bożego Narodzenia, składając życzenia, dzieliliśmy się opłatkiem. Zdrowia, szczęścia... Standard! Moja osiemnasta wigilia w domu, a jego pierwsza... od szesnastu lat! Kiedy "przypadkowo" dowiedzieliśmy się, że wujek żyje (przez wiele lat nie dawał znaku życia), widziałam, jak mój tato mocno to przeżywał. Dostrzegłam łzy, których wcześniej nigdy nie pokazał. Martwił się bardziej niż kiedykolwiek, a potem - kiedy tylko znalazł tę możliwość - pojechał się z nim zobaczyć, zaprosił na święta... Był przede wszystkim bratem i CZŁOWIEKIEM, przypominając mi o mojej własnej wrażliwości.

W tamtym też czasie sama pokochałam osoby bezdomne, chore i opuszczone - które teoretycznie nic nie mają, ale tak bardzo uczą mnie, co to znaczy prawdziwie kochać. Niekiedy nawet do bólu.

Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida!

Przez wiele lat, jak napisałam, błagałam o to, by doświadczyć miłości ze strony taty. Prosiłam, by się zmienił, by zaczął inaczej mnie traktować... Ale sama nigdy nie powiedziałam mu: kocham cię. Oboje wypowiedzieliśmy to sobie rok temu, trzymając się w objęciach po mojej rozmowie z matką generalną. On skończył w tym dniu pięćdziesiąt lat, a ja - kilka miesięcy później - obchodziłam swoje dwudzieste urodziny. Późno? Prosiłam o takie doświadczenie od pamiętnego roku 2009, od dnia ojca - dnia, w którym moje życie zmieniło się radykalnie. Tak, mój tato już wcześniej, szczególnie po wypiciu alkoholu, mówił mi, że jestem dla niego kimś ważnym, ale tego dnia, jak wtedy, już nigdy nie zapomnę!

Czekałam na niego tyle lat. Tyle długich lat. A Pan Bóg tak bardzo zdawał się tego nie widzieć. Dzisiaj wydaje mi się, że wiem, dlaczego to zrobił: po prostu przygotowywał moje serce, abym umiała teraz mówić opuszczonym dziewczynom i poranionym chłopakom - Pan Bóg jest twoim Ojcem, On chce i może przemieniać relacje, jeśli  zaufasz, kiedy uwierzysz... 

Jestem przekonana, że większość ran, które w sobie nosimy, zadane zostało przez rodziców i rodzeństwo. One bolą najbardziej. Niekiedy zatruwają życie na długie lata. Jednak Pan Bóg - do Ciebie i do mnie - chce, wierzę, powiedzieć dzisiaj te słowa: Niech ci się stanie, jak chcesz! 

Chociaż moje serce potrzebuje jeszcze sporo czasu, by zostać w pełni uzdrowione, ufam. Pragnę ufać.

Pan Bóg nigdy mnie nie zawiódł. Trzymam Go więc za słowo (za Słowo).




Albowiem wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: "Abba, Ojcze!" Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale.Rz 8, 14-17

Deus providebit!

piątek, 15 sierpnia 2014

czy jesteś?

Gdybym miała ręce zawsze gotowe do działania... i uszy, które słyszałyby szept każdego opuszczonego dziecka, ubogiego staruszka, starszej pani z balkonikiem na przejściu dla pieszych...A moje oczy, gdyby patrzyły na to, co piękne i dobre, a nie tylko to, co się im podoba... A stopy? Niech idą, niech biegną, niech spieszą na spotkanie, a nie tylko twardo stoją na ziemi! Gdyby moje ciało zawsze robiło to, co święte, pewnie zostałabym wzięta razem z nim do nieba. A tymczasem musicie się męczyć ze mną tutaj, na ziemi. I to jest piękne!

Agatka, co ty myślisz o aborcji? - zadała mi pytanie jedna z moich znajomych. Wiem, że jesteś chrześcijanką, ale co wtedy, gdy dziecko jest chore, gdy wiadomo, że umrze kilka dni po porodzie?

Coraz częściej ktoś zadaje mi to pytanie - głównie za sprawą profesora Chazana, tak nagłośnioną w polskich mediach.

Dzisiaj pomyślałam: Maryja, po ludzku, miała prawo zabić Syna, ale wiedziała, że On nie należy do niej, ale do Ojca. Miała prawo! Te cudowne narodziny, bez fizycznego kontaktu z mężczyzną, ukazują piękno jej kobiecości i prawdziwej dobroci. To były naprawdę trudne czasy - przecież mogła zostać skazana na ukamienowanie! Kilka chwil w Betlejem i trzeba uciekać do Egiptu. Potem dowiaduje się, że jej duszę przeszyje miecz boleści. A gdy Jezus "gubi się" w świątyni, gdy po trzech dniach odnajdują Go w Jerozolimie, słyszy: czemu mnie szukałaś, czy nie wiesz, że należę do Ojca...? Maryja miała prawo poczuć się zraniona, w końcu - jak podaje Ewangelista - nie rozumiała tego, co się dzieje (zob. Łk 2, 50).

Podziwiam dzisiaj odwagę i zaufanie Matki Bożej. Sama często boję się podejmować decyzje, a Ona jest taka... radykalna! Chciałabym choć trochę jak Ona... Serio.

Biegła do Elżbiety, kiedy była w ciąży. Przytulała rękoma nagie ciało Swojego Syna. Pewnie wiele nasłuchała się na Swój temat. I widziała więcej niż przeciętna Matka (patrz: wesele w Kanie Galilejskiej). Nie dziwię się, że została wzięta do Nieba. Z ciałem.
-----------------------------------------------------------
Może ten wiersz jest o mojej (i do mojej) rodzonej mamy, ale wkleję - bo mi się podoba. :) Pisany "na kolanach".

Taka ona


pytania zabrzmiały ciszą
radość robi koktajl ze smutkiem
matka całuje dziecko
jedyna która pamięta

zaplotła warkocze
podniosła plecak zakładając na plecy
(i trzymając, by nie złamał kręgosłup)

taka ona
bohaterka
czasem można zapomnieć
że jest
bo to takie
normalne?
-----------------------------------------------------------
O Maryi też łatwiej pamiętać w maju i październiku, i podczas pielgrzymek. Na co dzień nie jest to zapewne tak proste.

Agatka, czy jesteś za aborcją?

Czy chciałbyś zabić Chrystusa, gdybyś był na miejscu Maryi? A może On nie należy do ciebie?

środa, 13 sierpnia 2014

post-Woodstock

- Pietrek jestem - przedstawił się młody, wytatuowany, niemal bezzębny mężczyzna. - Jestem Pietrek z Ukrainy.
To pierwsza osoba, która podeszła do nas - ewangelizujących na Polu Woodstokowym. Papieros między dwoma palcami, w drugiej dłoni puszka piwa - można byłoby powiedzieć, że jakoś szczególnie nie wyróżniał się w tłumie...
Chwilę później za Pietrkiem, w naszym kierunku, ruszyło jeszcze dwóch mężczyzn. Jeśli spojrzałabym na nich 2-3 lata temu, powiedziałabym: typowi menele. Przyznali, że stali się bezdomnymi, jeden z nich zapytał nawet, czy ktoś mógłby go nakarmić, bo od kilku dni nic nie jadł. Uderzyła mnie szczerość do bólu, otwartość i...
Zapytaliśmy Piotra, czy moglibyśmy się za niego pomodlić. Zaczął płakać: jasne, pomódlcie się też za moją chorą córeczkę, jest teraz na Ukrainie, ma ADHD i jeszcze kilka innych chorób... To nie był zwykły płacz "brudasa" w stanie upojenia alkoholowego, przypomniał mi raczej o ogromnej wierze Jaira w uleczenie umierającego dziecka! Nigdy nie zapomnę oczu Piotrka - przepełnionych nadzieją i pragnieniem, a także ufnością, że dla Pana Boga wszystko jest możliwe. Pomodliliśmy się wstawienniczo za niego i jego rodzinę.
- Pietrek, zechcesz się z nami pomodlić również za tego pana? - zapytałam, wskazując na jednego z meneli.
Nie było nawet momentu zawahania! I chociaż żaden z nich nie potrafił dobrze wypowiedzieć Modlitwy Pańskiej, doświadczyłam, że o nic (O NIC!) nie muszą się już bać, przecież jest NASZYM Ojcem!
- Za Gienka też się pomódlmy! - oczy Pietrka, przepełnione radością spotkania z Żywym, skierowały swój wzrok na trzeciego z mężczyzn. - Aby mu się dobrze powodziło.

Ojcze nasz, któryś jest w Niebie... Zaczęliśmy... Święć się Imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... jako i my odpuszczamy... Amen!

 Gdy spoglądałam im w oczy, zrozumiałam wreszcie, po co i dla Kogo jestem. Był to dla mnie moment wielkiej próby, ogromnego zetknięcia nie tylko z ludzką biedą, ale przede wszystkim ze wspaniałą miłością Tego, który połączył nas w JEDNO. Diakona Pawła, kleryka Janka, Pietrka, Gienka i jego (anonimowego) kolegę, no i mnie, chwilę wcześniej niepewną i wystraszoną.

Zrozumiałam wreszcie prawdziwość błogosławieństw... Szczęśliwi to ci, którzy chodzą smutni... gdy JA przyjdę ich pocieszyć. Żyją w radości ci, którzy są głodni, bo JA mam ich nakarmić... Tak! Szczególnie uwierzyłam w to kilka dni później, podczas spowiedzi - przebaczono mi tak wiele... dlaczego miałabym nie rozdawać tego samego? Za darmo...

- Masz piękne oczy, takie dobre - powiedziałam dwudziestokilkuletniemu chłopakowi, który podszedł do nas razem ze swoim nieco starszym kolegą.
Naprawdę mi się podobały. Mocno brązowe, szczere i radosne, choć trochę przytłumione wcześniej wypitym alkoholem.
- Serio? Ej, słuchaj, ona mówi, że mam piękne oczy! Zobacz, serio? - patrzył na kompana, jak gdyby nie wierząc w to, co powiedziałam. - A jakie on ma? - zapytał, kierując palcem w stronę kolegi. - Jego też ci się podobają?
- Też, ale - mówiąc szczerze - twoje bardziej.
Zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim i o niczym. Trochę o rodzinie i znajomych, o relacjach z rodzicami, o tym, co robimy na co dzień. Niby zwykła rozmowa... Niby...
- Dobra, my spadamy, a wy dalej się bawcie! - powiedział ten starszy.
- Ale muszę cię jeszcze, Agata, przytulić. Nikt mi wcześniej nie powiedział żadnego dobrego słowa. Mogę cię pocałować? - zapytał. - Tylko w policzek...
- Jak w policzek - zaśmiałam się - to nie tylko możesz, ale musisz!
Widziałam, jak mocno zmieniła go prawda, którą usłyszał. Masz dobre oczy = możesz czynić dobre rzeczy! Być może dalej nie chciał w to wierzyć, ale to przytulenie, ten pocałunek... wszystko zdradzało, że coś dobrego wydarzyło się w jego życiu.
Dla takich chwil cieszę się, że często jestem niepoprawna i nieszablonowa. Cieszę się, że Pan Bóg stworzył mnie sangwinikiem, że - pomimo licznych zranień - mam odwagę, a przede wszystkim ochotę, by móc przytulić tych, których nikt wcześniej nie tulił, że dostrzegam to coś w oczach Drugiego. Nie ma nic piękniejszego niż spontaniczna modlitwa wdzięczności, nic cudowniejszego od szczerego uśmiechu, a nawet pocałunku, który... który mówił więcej niż dziesięciominutowa rozmowa o poglądach religijnych!

Jeśli nie staniecie się jak dzieci...  Pietrek i jego koledzy nie znali nawet dobrze Ojcze nasz. Chłopak od pięknych oczu cieszył się jak pięciolatek, który dostał od ojca nowy model samochodziku. Jak mocno nauczyli mnie pokory!

Kiedyś myślałam, że Pan Bóg może przyjść do mnie tylko wtedy, gdy będę grzeczna i ułożona, a moja pamięć stanie się przesiąknięta cytatami z Pisma świętego i wiedzą dogmatyczną o Bogu i Kościele. Na Woodstocku, w dwudziestym pierwszym roku życia zrozumiałam wreszcie, że to NIE JA, nie własna siła, nawet nie to, co powiem i w jaki sposób wymodeluję głos mogą przemienić ludzkie życie, ale łaska Boża, która często posługuje się "przypadkami". Wiele razy rozmowa zaczęła się od zwykłego "przybicia piątki", innym razem rozwinęła się po stekach przekleństw i wyzwisk (a skończyła na modlitwie i błogosławieństwie), jeszcze innym razem usłyszeliśmy "my po obrazek DLA BABCI".

Pan Bóg pokazał mi, że dla Niego nie ma ograniczeń czasowych czy ekonomicznych. Nie jest tylko MOIM Ojcem, dlatego nie mam prawa zamykać Go w sztucznych schematach. Przychodzi... tak do starego, jak i młodego, do bogatego i menela. Proponuje: jeśli chcesz, chodź za Mną...

Chodź i zobacz...Pan ucztę NAM przygotował.

Ojcze NASZ... niech się święci Twoje Imię!

Amen.










poniedziałek, 11 sierpnia 2014

wiadomość w butelce

Gdy byłam małą dziewczynką, marzyłam o tym, by znaleźć kiedyś list w butelce - jakąś pamiątkę, że istnieją dobrzy mężczyźni, może nawet rycerze, którzy - myśląc o swoich żonach - wrzucą wiadomość do wody, w nadziei, że ukochana odczyta, nie zapomni i będzie czekać, stojąc i wypatrując w oknie... Wierzyłam w tę wielką miłość od pierwszego wrażenia, miłość czułą i delikatną, która nie zazdrości i nie szuka uznania, jest cierpliwa, silniejsza od śmierci. Przemierzałam plażę w poszukiwaniu zdobyczy, z pełnym podnieceniem przeszukując puste butelki po piwach czy trunkach wysokoprocentowych. Chociaż listu nigdy nie znalazłam, nie przestałam wierzyć w tę MIŁOŚĆ, mimo że zmienił się obiekt moich westchnień, i sama nie szukam już butelek z wiadomościami, mając świadomość, że nie w nich odnajdę odpowiedzi na pytania: czy ten Jedyny jeszcze żyje, czy faktycznie się o mnie troszczy, czy...? Znalazłam inny punkt zaczepienia, choć pragnienie kochania i bycia kochaną tak samo żywe jak piętnaście lat temu...

Czasami wydaje mi się, że wiara jest jakimś oczekiwaniem na cud. Chodzę, szukam, robię wiele... byle tylko odnaleźć list, potwierdzenie, że ktoś na mnie czeka, kocha i tęskni. Niekiedy w tych poszukiwaniach błądzę. Innym razem przechylam niewłaściwą butelkę, oblewając się trującymi środkami - szukając szczęścia w niewłaściwym miejscu. Pragnienie żywego spotkania, na szczęście, okazuje się silniejsze od tego, co mnie spotyka. Staram się nie zrażać niepowodzeniami, choć może czasem marudzę, bo taka moja kobieca natura. Uczę się tego, by nie uciekać, ale ufać. Odbieram wiadomości z otoczenia, choć - mam nadzieję - przede wszystkim z własnego serca. Ono już poznało tę Miłość, szczególnie w dniu ojca 2009 r., gdy po raz pierwszy namacalnie doświadczyłam Bożej miłości. Gdy ktoś mówi: On cię nie kocha, On o tobie zapomniał, przypominam sobie wszystkie chwile, kiedy był obok, kiedy czule do mnie mówił, kiedy... Wcale nie było ich tak mało. O niektórych napisałam już tu, na blogu, inne skrzętnie zapisuję w pamięci. Wracam do nich, gdy ciężko, gdy nie daję rady, gdy zwyczajnie wysiadam.

Otwieram Pismo Święte. Odczytuję wiadomości. Słucham miłosnego szeptu, szukam Miłości, stałej i niezmiennej od wieków.

Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim dziecku? - pyta. A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę...

Serce drży. Tak bardzo to wszystko aktualne. Tak mocno na czasie.

Ja jestem z wami po wszystkie dni... Nie bój się, mała trzódko, bo spodobało się OJCU waszemu dać wam królestwo... Kto trwa w miłości, trwa w Bogu... Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia... 

Kolejne listy, które porywają serce do jeszcze większego pragnienia.

Ktoś kiedyś powiedział, że Pan Bóg nie dlatego milczy, że o nas zapomniał, ale dlatego zdaje się nie mówić, gdyż pozwala nam przetrawić to wszystko, co już o Sobie powiedział.

Szukam, słucham, pragnę... Wołam, poszukuję, błądzę... I czekam na kolejne wiadomości. Wiem, że je odnajdę. Obiecał, że nie zapomni. Wierzę? Pragnę. Wystarczy (?).

=================================================
Mam 21 lat, no prawie. Przeżyłam wiele - łącznie z rozczarowaniem, porażką, budowaniem życia od nowa, rozwijaniem pasji, ekscytacją i poczuciem wygranej... Cieszę się, że pomimo wszystko, a może ponad wszystko dalej wierzę w tę Miłość. Wierzę, bo pozwoliłam Mu w siebie uwierzyć. Przyjęłam - i ciągle uczę się przyjmować - tę Miłość, którą żywi do mnie Ten, który wyrył mnie na Swoich własnych dłoniach i przybił je - dla mnie - na krzyżu.

To nie banał, choć może mój język brzmi poetycko (albo mi się tak wydaje?). To moje życie, życie, które może czasem zdaje się mnie samą przytłaczać. Na szczęście, na szczęście (!) pragnienie nie gaśnie. Więcej, rośnie - z każdym większym porywem serca, z każdym podmuchem Ducha Świętego, z każdym "przypadkowym" spotkaniem, z każdym uśmiechem nawróconego człowieka. Wiem, że warto. Wiem.
=================================================
W wierze nie ma czarnych flag wywieszanych po to, by ukochana zobaczyła, że nie musi już czekać, gdyż mężczyzna zginął na wojnie. Pismo święte, tak aktualne kilkanaście tysięcy lat temu, ciągle żywe i... ożywiające! Nie piszę tego na prochach, nie piszę z jakiegokolwiek fizycznego czy psychicznego przymusu, piszę dlatego, gdyż wiem, że warto. Warto pozwolić sobie uwierzyć w Miłość, warto przylgnąć do Miłości, warto mieć pragnienia większe niż jedzenie czy nocleg.

Bo królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. (Rz 14, 17)

=================================================
Jestem teraz na takim etapie w swoim życiu, że niewiele rozumiem z tego, co się dzieje. Proszę o modlitwę. Bym w drodze nie ustała.
Wspierajmy się wzajemnie!
=================================================
Wiadomość, którą trawię od kilku dni:
Ufaj, córko, Pan nieba obdarzy cię radością w miejsce twego smutku, ufaj córko! (zob. Tb 7, 17)

Czy możliwa jest ufność... pomimo wszystko? Zupełna, bezgraniczna, dziecięca...?

Pragnę (choć to może nawet niedzisiejsze).
Wystarczy?

czwartek, 7 sierpnia 2014

za kogo? za... mnie?

Panie, daj, abym wzrastał i obfitował w miłości dla wszystkich (1 Tes 3, 12)

Kiedy szłam w poniedziałek zrobić zakupy, zaczepiły mnie w Gdyni dwie starsze panie.
- Czy szuka pani prawdy?
- Już ją odnalazłam, teraz nie chcę jej utracić.
Spojrzały się na siebie. Do teraz zastanawiam się, co mogły wówczas o mnie pomyśleć. Oszalała? Spadło jej coś na głowę? Chora psychicznie? A może... może...
- To co jest dla pani prawdą? - zapytała mnie, dociekając, staruszka.
- Jezus Chrystus.
Jeszcze większa konsternacja. Zmieszanie.
- To tu ma pani ulotkę - wcisnęła mi w rękę żółto-czarną kartkę oblepioną cytatami z Pisma świętego - tu ma pani adres internetowy, może pani więcej poczytać. Może w końcu pozna pani prawdę. Do widzenia.
Odeszły szybkim krokiem. Nie chciały mnie nawracać. Szkoda, naprawdę!, szkoda.


Za kogo uważają Mnie ludzie?

Poznałam chłopaka, który nie nazywał Boga Jezusem, ale nadał mu piękne imię... Andrzej. Rozmawia z Nim - ze swoim Andrzejem, kłóci się, przeprasza i dziękuje, często prosi o coś dla siebie i swojej dziewczyny. Powiedziałam mu, że wolę, jak ktoś spersonifikuje swojego Boga, niż nazwie Go Bozia i myśli, że fruwa gdzieś w chmurach. Serio. Choć może i to jest niepoprawne religijnie.

Za kogo uważają Mnie ludzie? 

Chciałabym móc powiedzieć, że Jezus Chrystus jest moim jedynym zbawcą, że ufam Mu nade wszystko, że tylko w Nim pokładam swoją nadzieję. Wiem jednak, że często to tylko teoria, bo moje życie wskazuje na coś zupełnie innego - szukam W SOBIE zaspokojenia, W SOBIE SAMEJ poczucia bliskości, a INNYCH LUDZI stawiam ponad Nim. Pewnie do końca życia będę mieć z tym problem.

Wydaje mi się, że głównym problemem młodych nie jest brak wiary w Boga, ale brak zaufania Jemu.

Ja to właściwie wierzę, że Jezus jest, ale nikt mi nigdy wcześniej nie powiedział, że On mnie kocha - wyznała na Woodstocku dwudziestokilkuletnia dziewczyna.

Za kogo uważają Mnie ludzie?

Przez większą część mojego życia chodziłam do kościoła, czytałam pobożne książki, czasem nawet modliłam się na różańcu, ale moje życie było... smutne? jałowe? bez większego celu? Gdy w 2009 r. poznałam Jego miłość, kiedy doświadczyłam Jego dotknięcia, dopiero wtedy zrozumiałam: chcę iść tam, gdzie nikt nie szedł, chcę mówić o tym, jak On kocha, chcę! Dlatego, że doświadczyłam.

Nie własnymi siłami, nie przez te kilkugodzinne modlitwy, nie... ale w ciszy rekolekcji, "przypadkach", w oczach dobrego kapłana.

Wiem, że często to, co piszę, może wydawać się nawet zbyt intymne. Ja bym tak nie umiał... - wyznał mi ostatnio pewien człowiek.

Jestem sangwiniko-melancholikiem, a ponadto uwielbiam pisać. Dlatego dzielę się tak, a nie inaczej.

Choć staram się, by głównym moim apostolatem był... UŚMIECH.

Za kogo uzna mnie Pan Bóg, gdy przyjdzie?
Czy znajdzie we mnie... człowieka?

wtorek, 5 sierpnia 2014

"przypadki" chodzą po ludziach :)

Pan skierował do mnie następujące słowo: "Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię, prorokiem dla narodów ustanowiłem cię". I rzekłem: "Ach Panie, przecież nie umiem mówić, bo jestem młodzieńcem!" Pan zaś odpowiedział mi: "Nie mów: jestem młodzieńcem, gdyż pójdziesz, do kogokolwiek cię poślę, i będziesz mówił, cokolwiek tobie polecę. Nie lękaj się ich, bo jestem z tobą, by cię chronić" - wyrocznia Pana. I wyciągnąwszy rękę, dotknął Pan moich ust i rzekł mi: Oto kładę Moje słowa w twoje usta. Spójrz, daję ci dzisiaj władzę nad narodami i nad królestwami, byś wyrywał i obalał, byś niszczył i burzył, byś budował i sadził"
Jr 1, 4-10

- Nie przyjechałam tylko na Przystanek Jezus, przyjechałam do tych ludzi na Woodstock, myślę, że oni mnie mocniej potrzebują - wyznała siedząca obok mnie dziewczyna. 

Wymiana spojrzeń. Tak mocno zgadzałam się z nią w tym momencie. Przyjechałam na WOODSTOCK, by - w imieniu Pana Jezusa - głosić kerygmat, podnosić z kolan, przytulać i błogosławić. Młoda dla młodych. Ta, która doświadczyła działania Pana Boga w swoim życiu do tych, którzy jeszcze nie poznali, którzy nie mają odwagi zaufać, bądź przez różne sytuacje życiowe zdają się tracić wiarę. 

Skłamałabym, mówiąc, że wyjazd do Kostrzyna niewiele mnie kosztował. Nie chodzi o kwestie finansowe, chociaż one są również bardzo ważne, raczej o to, co mocno rozgrywało się w moim sercu. Strach, przerażenie, a zarazem ciekawość i pytanie: jak będzie? 

Gdy zapisałam się na Przystanek Jezus, przez kilka dni nie dostawałam odpowiedzi. Wysłałam zatem maila, by utwierdzić się, czy w ogóle mogę pojechać, czy też nie. Nazajutrz zadzwonił do mnie ks. Artur Godnarski - organizator, mówiąc że nie mogą mnie przyjąć, bo nie posiadam wspólnoty... Pomyślałam: o kurka... No tak... Nie mam... Fakt... Tłumaczyłam jednak, że byłam we wspólnocie zakonnej do kwietnia, że teraz - z powodów komunikacyjnych i logistycznych - nie mam możliwości uczestniczenia w życiu żadnej grupy. Po kilku minutach dialogu, usłyszałam: dobrze, zapisuję cię, zaraz wyślę ci maila z potwierdzeniem. Czy się ucieszyłam? Owszem. Chociaż razem z radością rosło we mnie przerażenie. Autentycznie bałam się tego, co może mnie spotkać. Nie miałam też pieniędzy, by w kilka dni opłacić zaliczkę. 

Na pomoc przyszła mi Martyna - moja Przyjaciółka (której z tego miejsca pragnę serdecznie podziękować!). Choć mój strach zdawał się rosnąć, a nie maleć, dojrzewało we mnie jeszcze większe przeczucie, że jestem w dobrych, bo Bożych rękach!

26 lipca, dzień przed oficjalnym rozpoczęciem Przystanku Jezus, wyruszyłam razem ze znajomą autostopem z Krakowa do Kostrzyna. Dla mnie samej było to pierwsze autostopowanie na taką odległość. Jednak stosunkowo szybko utwierdziłam się w tym, że ludzie są piękni i dobrzy, a także, że warto ryzykować i spełniać marzenia.

Najpierw pojechałyśmy z młodą parą (która udzieli sobie w środę sakramentu małżeństwa!) do Katowic, następnie z zapalonymi autostopowiczami wylądowałyśmy za bramką na autostradzie nieopodal Gliwic. Minęła minuta, może dwie i... pojawił się ON - Pan Andrzej, kierowca pustego autokaru, zmierzający do Berlina. 
- Dokąd chcecie jechać? 
- Yyyy... do Wrocławia?
- Wsiadajcie.

Muszę dodać, że jednym z marzeń mojej kompanki podróży było, by złapać w końcu autokar na stopa. Wypowiedziała to podczas naszej krótkiej porannej modlitwy.

Gdy zatrzymałyśmy się na stacji paliw, zaczęłyśmy się zastanawiać, gdzie przenocujemy... Nie czułam jakiejś mocnej presji. Wiedząc, że mamy podpisy duszpasterzy, liczyłyśmy na nocleg na plebanii. Padła jednak propozycja, by zapytać pana Andrzeja, czy nie mógłby przenocować nas w swoim autokarze...

Nie musiałyśmy wcale prosić! Sam to radośnie zaproponował! Zaczęłam się śmiać, że Pan Bóg musi mieć naprawdę mocne poczucie humoru. Troszczy się nie tylko o nasze dusze, działa nie tylko w wieczności, ale CHCE być ze mną tu i teraz, dając mi to, czego najbardziej potrzebuję w danym momencie. Daje nawet takie proste rzeczy, jak pokarm czy nocleg.

Po kilkugodzinnym śnie wyruszyłyśmy w dalszą podróż. Miałyśmy zatrzymać się w Słubicach, stamtąd miałybyśmy ok. 35 km do Kostrzyna. Jednak, przez naszą nieuwagę, wylądowałyśmy na stacji benzynowej w... Niemczech! Przejechałyśmy polską granicę! 

Kończyła się nam woda, już o 8:00 rano był niesamowity upał... Dodatkowo znałyśmy języki obce na żenująco niskim poziomie. Nie miałyśmy też - rzecz jasna - Euro, więc ciężko byłoby nam coś kupić, zresztą obie nie wzięłyśmy z sobą zbyt wiele pieniędzy (w końcu jechałyśmy autostopem!). 

Początkowo zaczepiałyśmy ludzi na stacji. Na tabliczce miałyśmy napis Seelow - tak brzmiała miejscowość, z której miałyśmy szybko wydostać się do Polski. Bezskutecznie. Albo zapełnione auta, albo niezrozumienie naszej sytuacji, albo... Po jakimś czasie zatrzymał się Litwin, który podwiózł nas kilka kilometrów - do miejsca bardziej przybliżonego z polską granicą.

Tam zostaliśmy również wylegitymowani przez niemieckich Polizei (wtedy zrozumiałam, że można się dogadać, znając trochę niemieckiego i angielskiego, i migowego). Panowie byli uprzejmi i - jak obie stwierdziłyśmy - bardzo przystojni. :)

Tutaj rozpoczęła się przygoda dnia, przygoda, którą zapewne będę opowiadać również moim dzieciom. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu na podwózkę, zupełnym braku wody i podczas zmęczenia, które zaczęło opanowywać nasze ciała, zauważyłyśmy, że kilkaset metrów dalej są jakieś domy. 
- Idziemy?
- Może tam ktoś naleje wody? 
- Może podwiozą nas chociaż do Frankfurtu? 

Pytania przepełnione nadzieją zdawały się nie mieć końca. Weszłyśmy do Jacobsdorf, stamtąd - wcześniej trochę pobłądziwszy - doszłyśmy przez okoliczny las do Pillgram... Jesteśmy na szlaku św. Jakuba nad Odrą! Przypadek? Dzień wcześniej obchodziliśmy jego wspomnienie, prosząc go o pomyślność podczas naszej pielgrzymki autostopowej. W sumie przeszłyśmy tą drogą jakieś 15-20 km, niosąc na plecach nie tylko kilkunasto- (kilkudziesięcio-?) kilogramowe plecaki turystyczne, ale również wszystkie intencje, z którymi pielgrzymowałyśmy.

Wody brakowało, ciągle brakowało. Podeszłam do pani Niemki, która stała przy płocie obok swojego domu. Wasser, please? Spojrzałam na nią z miną zbitego niedawno psa. Das ist Kneipe! - odpowiedziała. Jej mina pokazywała, że nie jest w stanie, że nie chce nam pomóc... Panie Boże, jeśli mam umrzeć, niech nie będzie to śmierć z wycieńczenia - pomyślałam... I tutaj, ku mojemu WIELKIEMU zdziwieniu, otworzyło się okno samochodu, stojącego nieopodal przy przejściu dla pieszych. Miła i uśmiechnięta, około trzydziestoletnia kobieta, zapytała czy potrzebujemy wody i z radością wyciągnęła ją z tylnego siedzenia swojego samochodu! Nasza modlitwa została wysłuchana! Bezinteresowność drugiego człowieka nie zna granic! Kto prosi, ten otrzyma! 

Wielka lekcja pokory i zaufania. Ogromna lekcja. Potem było ich jeszcze co najmniej kilka...

Najbardziej bolało mnie to, że jesteśmy tak blisko, a jednocześnie tak daleko miejsca docelowego. Dzieliło nas jakieś 50 km od Kostrzyna, 15 km od granicy... Z odsieczą przyjechał pan - uśmiechnięty Niemiec. Kompletnie nie rozumiałam, o co mu chodzi, ale śmiałam się razem z nim :) Podwiózł nas do Słubic, już za granicę niemiecką, wyściskał i... wrócił do siebie! Z rozmowy wywnioskowałam, że nie jest chrześcijaninem. Urzekł mnie jego uśmiech, chowam go ciągle w mojej pamięci. Bezinteresowność!

Byłyśmy w Słubicach około godziny 17:40. Msza święta miała rozpocząć się o 18:30, żywiłyśmy nadzieję, że się na niej znajdziemy... Po sprawdzeniu odjazdu busów, okazało się, że nie dojedziemy w ten sposób... Wybiła godzina 18:00. Wypatrzyłyśmy kościół, a nawet plebanię, nie mogłyśmy jednak dodzwonić się do żadnego z mieszkających tam księży. Stanęłyśmy przy jakimś przystanku. Kilkanaście minut. JEST! Pan, jak powiedział, z ciekawości, wziął nas, aby poznać intencje, z którymi jedziemy na pole Woodstockowe. Cieszył się, że wyruszyłyśmy w ramach Przystanku Jezus - sam zresztą podzielił się z nami swoją wiarą.

Było już po godzinie 19:00. Dzisiaj będziemy bez Mszy świętej - pomyślałam. Jak mocno się myliłam! Pan Bóg i o to się zatroszczył! Eucharystia rozpoczęła się z opóźnieniem, byłyśmy 10 minut przed nią na bazie Przystanku Jezus! Przypadek?

==============================================
Na samym Przystanku Jezus, a potem na Woodstocku... Wielość rozmów, spotkań, uśmiechu... Radości przeplatanej z bólem i cierpieniem, niekiedy wypowiedzianym po wielu latach... Tęsknota.

Nie zapomnę... 

Nie zapomnę twarzy Oli i jej chłopaka, którzy podeszli do nas - ewangelizatorów, mówiąc: my po obrazek dla babci, bo ona się lubi modlić. Jedna z dłuższych rozmów, w których utwierdziłam się, że Bóg naprawdę żyje, kocha, chce przemieniać i uzdrawiać człowieka! Nie zapomnę wypowiedzianego przez Olkę żalu - w gimnazjum została - przez kolczyk w nosie - wyrzucona z religii, krzyczano też na nią, że bardziej niż do kościoła, powinna iść do piekła... Przez kolczyk w nosie - wyraz buntu, chęć pokazania swojego bólu, jaki nosiła podczas przejść z ojcem-alkoholikiem. Duch Święty - wierzę - podsunął mi słowa: przepraszam Cię za to, co wycierpiałaś, wiem, co czujesz, wiem, bo sama to przeżyłam. Płakałam wraz z płaczącą, wzruszył się również diakon, który był z nami. NIE WIERZĘ, ŻE SAMA BYM TO WYPOWIEDZIAŁA! Był to moment mojej przemiany... kolejnego przełomu w moim własnym życiu...! Dotknęłam tematu, który bolał MNIE samą!

Były też momenty trudne. Pytanie rozwścieczonego chłopaka: czy moją duszę też sprzedacie za 1000 zł? Żołnierz, który przeżywał dylematy wewnętrzne - wrażliwiec, który nie skrzywdziłby muchy, a musi walczyć z człowiekiem... Eks-klerycy... Chłopak z bliznami na nogach, jak sam mówi - ateista, pół-sierota, proszący o modlitwę za swoją ciężko chorą mamę (tylko ona mu pozostała...). 

Niektóre spotkania również radosne - czyli ci, których się nie spodziewałam, którzy wyhaczyli mnie "przypadkowo" (jak s. Ania, której bloga czytam od kilku lat, a nigdy wcześniej nie widziałyśmy się w realu). 

To wszystko utwierdziło mnie w tym, że Pan Bóg JEST, czuwa, kocha, działa! I troszczy się nie tylko o wieczność, ale chce przemieniać moje życie już TERAZ.

Już rozumiem, dlaczego żyłam w kryzysie od początku do końca spotkania. Musiałam w końcu zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że nie żyję tylko dla siebie, a wszystko, co mnie spotyka nie jest w ogóle moją zasługą.

Rzadko mówiłam podczas ewangelizacji. W tym czasie się modliłam. I nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć, ale pragnęłam przede wszystkim, by nie był to czas przeze mnie przegadany, ale moment, w którym ci, których spotkam, NAMACALNIE doświadczą - jak i ja - działania Tego, dla którego przecież przyjechałam!

==============================================

Nieprzypadkowo ten fragment Pisma rozpoczyna moje świadectwo, które - w sumie - mogłoby być jeszcze dłuższe... 

Pan Bóg uczynił ze mnie takiego Jeremiasza... Jeremiasza, który bał się wyruszyć, który bał się swojej misji. A Pan pokazał mi - jak i prorokowi - że warto! Warto zaufać!

W ostateczności przecież tylko On się liczy. Nie pieniądze - bo ich nie posiadam. Nie telefon - leżał rozładowany przez te kilka dni. Nawet nie moje rany - choć i one mogą zajść jak bielmo, zakrywając Jego miłość.

Modlitwa i głoszenie Słowa, które prowadzi do spotkania z Żyjącym. Serio, nie ma niczego piękniejszego! Wiem! Doświadczyłam!

Nie tylko zresztą ja...

Wierzę.

==============================================

"Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących. Tak więc, gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi"
1 Kor 1, 21-25