środa, 27 sierpnia 2014

z grobu wyjść.


Coś musi we mnie umrzeć, abym mogła nazwać Pana Boga swoim Ojcem, abym umiała rzucić Mu się w ramiona i jak dziecko zapłakać ze wzruszenia. Coś musi we mnie umrzeć, bym w bezdomnym zobaczyła brata, bym przytuliła opuszczone dziecko, abym pomogła nielubianej sąsiadce. Coś wreszcie musi we mnie umrzeć, abym... abym żyła pełnią Życia. W Chrystusie.

Wiem - po statystykach - że wielu ludzi zagląda na mojego bloga. Być może dowiedzieliście się o nim z Facebooka, powiedziałam Wam o nim w inny sposób, ktoś Wam go polecił lub trafiliście tutaj "przypadkowo". Nie wiem, jak jest - rzadko dostaję komentarze, częściej maile i wiadomości na wspomnianym Facebooku - jednak chciałabym zapytać wprost: czego tutaj szukasz? Czy kieruje Tobą zwykła ciekawość, a może niewyjaśnione pragnienie czegoś więcej, albo faktycznie "przypadek" sprawił, że otworzyła Ci się ta strona?

Kiedyś pewna dziewczyna, kiedy prowadziłam jeszcze bloga na innym portalu, napisała do mnie, że znalazła moją stronę, wpisując w wyszukiwarkę: śmierdziel. Pisałam w notce o bezdomnych, używając tego wyrazu dla podkreślenia wielości niefortunnych określeń używanych w stosunku do ludzi marginesu. Później przez długi czas była moją czytelniczką (a być może dalej tu zaglądasz?), co potwierdzała, wysyłając do mnie kilka wiadomości tygodniowo. Przypadek? Nie wiem, ale jestem pewna, że mogą być różne drogi - nie tylko do bloga tego czy innego - ale Pana Boga przede wszystkim.

Powiedziałam ostatnio pewnemu zakonnikowi, że chyba zbyt dużo czasu poświęcam na ewangelizację internetową. Doskonale wiem, że to, co piszę, dla niektórych może wydawać się nawet zbyt intymne. Istnieje również ryzyko, że nie przez wszystkich zostanę zrozumiana, a nawet, że nikt nie zechce tej notki przeczytać. Bo za długa, zbyt nieskładna, albo po prostu SIĘ NIE CHCE. Pomimo że jestem odpowiedzialna za uczucia, które się w Was rodzą, nie potrafię ich przewidzieć... To jest naprawdę piękne! Przede wszystkim dlatego, że to Pan Bóg - nie ja! - ma stać się reżyserem mojego i Waszego życia. Sama jestem tylko ułomnym, często upadającym narzędziem, mającym swoją historię życia, swoje problemy i radości.

Zaczęłam notkę od umierania. Eschatologicznie, nie? Z mojej perspektywy, perspektywy chrześcijanki, może nawet soteriologicznie... Zbawiennie! Wierzę, że Pan Bóg już teraz może wyciągnąć mnie z mojego osobistego grobu. Już teraz dałby radę zabrać mój egoizm, bezsensowną zazdrość o Drugiego... wszystko co, co w jakiś sposób mnie od Niego odciąga. To w końcu Jego specjalność. Jednak tego nie robi. Może chce mieć przy Sobie człowieka, a nie bezgrzesznego Anioła? Może nie potrzebuje mnie obrośniętej w piórka, idealnej i wszystkowiedzącej Agaty? A może przede wszystkim oczekuje ciągłego potwierdzenia, że może to robić w moim życiu - w końcu wyraził Swoją miłość poprzez to, że dał mi wolność wyboru? Może...

Pamiętam moment, w którym do domu sióstr misjonarek miłości w Katowicach, kiedy byłam na come&see, przyszli bezdomni, cała chmara bezdomnych - zarówno kobiet jak i mężczyzn. Początkowo nie było we mnie strachu czy obrzydzenia, więcej - cieszył mnie ich widok, szczególnie przy podawaniu posiłków (z tak wielką miłością pomagali sobie nawzajem!). Pewnego jednak dnia podszedł do mnie brudny, zawszony, nieumyty człowiek, który swoją głowę drapał aż do krwi. Zapytał, czy mogłabym obciąć mu włosy. Powiedziałam o tym człowieku jednej z sióstr, a ta - nie pytając - wcisnęła mi do ręki maszynkę do golenia i kazała założyć ochronne rękawiczki. Miałam nadzieję, że to tylko żarty, spojrzałam na nią błagalnym wzrokiem... Ale to nie był żart! Dotykałam tego, którego inni się brzydzili (sama na początku również byłam pełna obaw - czy nic na mnie nie przejdzie?). Umyłam i obcięłam te włosy pomimo tego, że chorował na świerzb, zżerały go wszy, a sam nie pachniał żelem pod prysznic. Bo musiałam, bo było mi głupio powiedzieć nie. Po skończonym "zabiegu" mój "pacjent" powiedział krótkie: dziękuję. Zapytał też, czy mogłabym znaleźć dla niego czapkę, bo ludzie mijają go na ulicy, a nie chce straszyć sobą innych. Wtedy - w końcu! - zrozumiałam, do kogo powinnam iść w pierwszej kolejności. Czy to nie ten sam niewidomy pod Jerychem, który krzyczał za Chrystusem, a inni go uciszali? (zob. Łk 18, 35-43) Czy to nie trędowaty poza obozem? (zob. Kpł 13, 1-46) A może Zacheusz z przyczepioną na zawsze etykietką: złodziej i nic nieznaczący celnik? (zob. Łk 19, 1-10) Czy... czy... czy...?

Jestem chrześcijanką. Coraz mocniej przekonuję się, że to nie ja wybrałam Chrystusa, ale to On mnie wybrał. Nie tylko do tego, bym żyła szczęśliwie, w pełni Życia. Ale również do tego, bym wskrzeszała Życie w innych ludziach, bym świadczyła o Miłości, którą spotkałam i której doświadczam na każdym kroku. Nie umiem przestać o tym mówić, zwyczajnie nie umiem.

Nie zawsze udaje mi się świadczyć, nie zawsze moje życie wygląda tak, jak chciałabym by wyglądało... Często coś (lenistwo, ospałość, egoizm, uczucie bezsensu) zwyczajnie mi przeszkadza. Zdaje się niszczyć. Jestem przekonana, że to wspomniane coś musi zostać przeze mnie zauważone i... przyjęte! Powinnam pamiętać, że jestem tylko i aż człowiekiem, by przyjąć siebie i swoje ograniczenia, a potem... oddać to Jezusowi, czyli spojrzeć na Chrystusa, który już to we mnie pokonał - poprzez Swoją śmierć i zmartwychwstanie. Sądzę, że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, by we wszystkim być piękną, cudowną i cycuś glancuś, a jedynie, by pamiętać, że z wszystkiego, co złe, Pan Bóg już dawno wyprowadził dobro... i może to robić ciągle, czyniąc moje życie jeszcze bardziej Swoim!

Często piszę tutaj o swoich niemocach. Nierzadko mówiłam o braku przebaczenia, czasem o egoizmie czy innej słabości, którą chciałabym wyeliminować. Mimo że to dla mnie nierzadko trudne, wiem, że łatwiej zrozumieć mi tych, którzy borykają się z podobnymi problemami. Jak w sobie pragnę szukać Chrystusa, a w moich problemach Jego spojrzenia na rzeczywistość (czyli co Pan Jezus myśli i jak na mnie patrzy, gdy jestem w takim a nie innym stanie), tak i staram się szukać Jego miłości w drugim człowieku. I ją, dzięki Bogu, znajduję - choć nie zawsze o tym mówię i nie zawsze widzę ją od razu (a często, niestety, zwyczajnie ją przegapiam). 

Największą chorobą naszych czasów nie jest trąd czy gruźlica, lecz raczej doświadczenie tego, że się jest nie chcianym, porzuconym, zdradzonym przez wszystkich. Największym złem jest brak miłości i miłosierdzia, okrutna obojętność wobec bliźniego, który wyrzucony został przez margines życia w skutek wyzysku, nędzy, choroby. (bł. Matka Teresa z Kalkuty)

Choroba, która prowadzi do śmierci, która sprawia, że coś w nas umiera. Wiem, jak to boli, gdy inni się z ciebie śmieją - doświadczałam tego przez lata, gdy chodziłam do SP i gimnazjum, i gdy śmiano się ze mnie, bo mam krzywy kręgosłup. Wiem, jak boli zdrada najlepszego przyjaciela, szczególnie gdy jest to ktoś bliski wspólnoty Kościoła, z którą się bezsprzecznie utożsamiam - bo zostałam odrzucona, bo ktoś zerwał kontakt w momencie, kiedy - po ludzku - najbardziej go potrzebowałam. Sama często - być może niefortunnie i w niewłaściwy sposób - żebrzę o tę miłość, której niekiedy nie może mi zaoferować żaden człowiek... i sama się ranię. Wiem, jak to boli. Wiem też, jak mocno boli otwarcie grobu przed drugim człowiekiem, szczególnie gdy zaufanie przychodzi z trudem - bo sama TERAZ tego doświadczam, ciągle od nowa ucząc się otwartości na Drugiego. 

Wiem, wiem, wiem. Mimo że nie chcę bawić się w psychologię, teologię, czy jakąkolwiek dogmatykę. Zwyczajnie doświadczam.

Dlatego prowadzę tego bloga. Dlatego piszę o moich najmniejszych wyjściach z grobu. By nie zapomnieć, że w Chrystusie wszystko jest możliwe. Wszystko jest możliwe, dla tego, kto wierzy (zob. Mk 9, 23).

Chcę wierzyć. Pragnę się dzielić. Wierzę, że staję się coraz piękniejszą kobietą (do tego też niełatwo się przyznać!).

Jestem córką Ojca. Jesteś córką, jesteś księżniczką. Jesteś synem, wybranym do wielkich dzieł. Ta perspektywa zmienia moje (i może zmienić) i Twoje życie. 

Wierzę.

Wystarczy?

1 komentarz:

  1. również Agata28 sierpnia 2014 15:56

    Dlatego nie jestem za ewangelizacją, Odnową, Sne itp., które ograniczają się tylko do głoszenia przez słowa... Dużo ludzi ewangelizuje słownie, pięknie mówi o Jego miłości, dobroci, miłosierdziu, a kiedy trzeba coś zrobić, konkretny czyn miłości, to już te osoby mają problemy. Chodzi mi o takie momenty jak Ty miałaś - że masz np. przed sobą żebraka, bezdomnego i wtedy okazujesz mu pomoc, przez konkretny czyn jak obcięcie włosów - to jest to, czego oczekuje Jezus. Nie głoszenia choćby najwznioślejszych słów o miłości Boga, a CZYNÓW, które o tej miłości świadczą. Czyny to prawdziwe świadectwo a nie słowa.

    OdpowiedzUsuń