piątek, 29 sierpnia 2014

poprawnie?

Przerażają mnie zamknięte na cztery spusty kościoły. Boli mnie, gdy chcę wejść do świątyni, a mogę tylko pocałować klamkę, ewentualnie wejść do kruchty i spoglądać na Pana przez zamknięte drzwi. Niezależnie od intencji proboszcza czy pana kościelnego - boli mnie to, zwyczajnie boli.

Jednocześnie mocno uderza we mnie świadomość, że świątynia, którą JESTEM, również tak często stoi przed Nim zamknięta. Tak rzadko się przecież modlę... Tak często mówię o Miłości, a nie umiem kochać, a tę Miłość odrzucam, a nie chcę jej dostrzec... Tak często, zbyt często...

Wiem, jestem pustą monstrancją. Choć - jak kobieta - lubię pięknie wyglądać, chcę być podziwiana (również za swój wygląd), uwielbiam komplementy... Ale w środku? Nie ma we mnie Chrystusa. Zachowuję się tak, jakbym Go nie znała. Zapominam, że mam moc ranić, ale i moc wskrzeszać. Zapominam, że jestem Jego dzieckiem. Zapominam wreszcie, że mam stawać się jak Chrystus, ucząc się kochać i działać jak On (choć to może brzmi nieco patetycznie)! By pozyskiwać innych dla Miłości, by drugi człowiek czuł się przeze mnie kochany Bożą mocą, by...

I uciekam!

Ostatnio, mówiąc szczerze, przeżywam ciężki czas. Już tak od kilku miesięcy. Nie chcę się jednak skupiać na problemach swoich czy mojej rodziny, nie! A to wszystko dlatego, że...

Jestem większa niż moje zranienia!
Jestem kimś ważniejszym niż to, co ktoś o mnie myśli!
Nie chcę być pustą - choć piękną i bogatą w zdobienia monstrancją, schowaną bezpiecznie w pustym kościółku na wsi. Wierzę, że nie po to zostałam stworzona, by stać zakurzona i błyszczeć tylko w oczach tych, którzy widzą we mnie wartość.

Czasem mam wrażenie, że to, co piszę i w jaki sposób piszę, jest banalne. Język, którym się posługuję, porównania, których używam...

Taka jednak jestem. Nie umiem inaczej, mimo że się staram, że czasami - choć rzadko - zdarza mi się przeczytać i przeredagować wpis przed jego umieszczeniem.

Wszystkie dni są złe dla nieszczęśliwego, serce szczęśliwe to uczta wieczysta.(Prz 15, 15)

Czy jest pani szczęśliwa? - zapytała mnie kiedyś na ulicy jakaś kobieta. Stałam zdezorientowana. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Właśnie oblałam egzamin z filozofii starożytnej, zerwałam kontakt z ważnym dla mnie człowiekiem, a moje uczucia zdawały się bardziej przeczyć niż potwierdzać tę tezę: tak, jestem szczęśliwa. Mimo że chodziłam do kościoła i starałam się być dobra (!) - jak to praktykująca katoliczka. 

Gdzie był zatem problem?

Zapomniałam, że Chrystus jest WE MNIE. Zapomniałam, że jestem stworzona do radości. Zapomniałam, tak bardzo zapomniałam, że On ma moc TERAZ czynić moje życie szczęśliwym. I wreszcie zapomniałam, że to nie moje uczynki warunkują miłość Bożą do mnie i że nie one nadają mi moją wartość! 

W chrześcijaństwie nie chodzi o to, by chodzić z wiecznym bananem na twarzy. Nie mam stać się klownem, więc nie chcę udawać. Ważne, żeby ufać. Ufać wiarą - wiarą, która nie pyta, co dostanę w zamian za moje uczynki, ale jak mogę stać się coraz bardziej podobna do Chrystusa?

I może kogoś zdziwi, co teraz napiszę - kiedy to odkryłam, również nie umiałam tego przyjąć.

Przez tyle lat starałam się być dobra. Uczyłam się, startowałam w różnych konkursach, byłam w Jednym z dziesięciu, jeździłam na różne rekolekcje, ba - przebywałam w klasztorze i starałam zachowywać się jak poprawna postulantka. Nie byłam jednak szczęśliwa. Często ukrywałam siebie samą.

Nawet na modlitwie starałam się składać ręce i siedzieć poprawnie

Nie byłam szczęśliwa.

Jeden z moich ojców duchowych, na moje słowa, że nie czuję się swobodnie, powiedział mi kiedyś: masz być jak dziecko! I tyle. Nic więcej nie skomentował.

Wtedy jednak zrozumiałam. Mam prawo zadawać pytania! Mam prawo dociekać! Mam prawo tupać nogami! Mam prawo powiedzieć coś tak, a nie inaczej! Nie muszę być zawsze poprawna! Nie muszę uśmiechać się, gdy mi źle i udawać świętą... szczególnie, że idę z tym do ludzi (bo od razu widać, że coś jest nie tak, a ja nie staję się autentyczna!). 

Zrozumiałam, że bycie uczniem Chrystusa nie jest robieniem dobrych uczynków - to byłoby zbyt mało. Nie jest byciem poprawnym - zarówno politycznie, religijnie, uczuciowo czy nawet psychicznie. To przebywanie z Nim, to chęć patrzenia tak jak On patrzył, to coraz mocniejsze upodobnienie się do Niego samego. To coś więcej niż dobre uczynki - które czasem mi się udają, a częściej nie (bo taka już jestem).

To nie samodzielna chęć wyzbycia swojej grzesznej natury, ale ukazania siebie taką, jaką jestem (łącznie z tym, co we mnie umiera, gnije, nie daje spokoju...) - by pozwolić Panu Bogu przemieniać moje życie! 

Moja mama opowiadała mi kiedyś, że gdy przyjechała do taty na przysięgę wojskową, ten wybiegł do niej na dworzec z bukietem zerwanych po drodze kwiatów, które związał jakąś wstążeczką... I kiedy zmęczony i zziajany wybiegł jej na spotkanie, kiedy zaczęli się już witać, dostrzegł, że w jego ręku... pozostała tylko ozdoba! Była to dla mamy jedna z najlepszych rzeczy, którą mógł dać (a na pewno zapamięta tę chwilę do końca swojego życia :) )!

Chcę być dobra, chcę być dobra, chcę być dobra!!! Kiedy mi się udaje, cieszę się jak dziecko. Jednak częściej wkrada się moje lenistwo, ślepy upór, wielki smutek i paraliżujący strach... I mówię: ciężko jest wierzyć, albo pytam: czy Pan Bóg o mnie zapomniał?

Czy nie jest znane to również Tobie?

Kiedy przypomniała mi się ta opowiedziana przez mamę sytuacja, pomyślałam: czy człowiek, który kocha, przejmuje się bzdetami? Czy Bóg, który mnie kocha, naprawdę martwi się tym, że przynoszę do Niego jedynie wstążeczkę z bukietu? Tata mógł się wrócić, naprawić błąd i biec od nowa... ale czy czekająca na niego mama nie była dla niego ważniejsza? A może POWINIEN się wstydzić, przecież jako mężczyzna POWINIEN zadbać o wszystko dla swojej kobiety (ach, ta męska przezorność!), może POWINIEN w ogóle nie przychodzić i się nie ośmieszać?

Czy Miłość, która wzywa mnie do tego biegnięcia, Miłość, którą niejednokrotnie doświadczyłam, nie jest ważniejsza od wszystkiego, co wokół?

Poznałam ludzi, którzy w Kościele usłyszeli, że się do niego nie nadają. Spotkałam dziewczynę, którą wyrzucono (!) z kościoła, bo zrobiła sobie kilka tatuaży i posiadała kolczyka w nosie. Wiem, że są osoby, którzy nie umieją, nie są w stanie przyjąć tej prawdy: nie możesz zrobić nic, by Pan Bóg kochał Cię bardziej niż teraz! Powtórzę: nie możesz zrobić NIC, by BÓG KOCHAŁ CIĘ BARDZIEJ NIŻ TERAZ! 

Zaczęłam tę notkę, mówiąc, że jestem monstrancją i że przerażają mnie puste kościoły. To prawda. Przeraża mnie to, że tak często chcę schować siebie - swoje talenty, ambicje, marzenia... chcę ukryć je przed sobą, Bogiem i światem. A jeszcze bardziej przeraża mnie ukrywanie moich wad, ograniczeń, różnego rodzaju schorzeń duchowych. Serio. 

Nie chodzi o to, że mam teraz iść i demolować wszystko, co spotkam, gwałcić i zabijać ludzi, w ogóle grzeszyć ile wlezie. Nie! Wierzę, więcej - jestem przekonana, że warto pozwolić Jezusowi, by w tę pustą monstrancję wstawił Siebie. By kochać nie ze strachu przed piekielną karą, ale z wdzięczności za to, co dokonało się 2000 tysiące lat temu poprzez śmierć i zmartwychwstanie, i co dokonuje się w moim życiu każdego dnia. Po to, bym już nie żyła tylko dla siebie, ale dla Tego, który dla mnie umarł i zmartwychwstał! (zob. Ga 2, 15-21)  

Gdy byłam młodsza, z moim starszym o dwa lata bratem i jednym z moich sąsiadów otruliśmy kury strychniną (wtedy jeszcze nie była zakazana). Gdy mama przyjechała, zauważyła niezłe pobojowisko. Nam jednak, na szczęście, nic nie stało, więcej - dopiero po czasie, po wytłumaczeniu przez mamę, zrozumieliśmy, co się wydarzyło.

I tak to (chyba) jest! Wierzę w Boga, który pozwala mi błądzić jak dziecko. Który pozwala mi dokonywać pomyłek - nawet ryzykownych. Który po czasie pokazuje mi, co zrobiłam nie tak - i mam szansę przeprosić i zadośćuczynić (choć nie zawsze wiąże się to z wyrównaniem strat). Który będzie moim Ojcem... pomimo wszystko!

Który najpierw sprawdzi, czy coś mi się nie stało, a dopiero później wytłumaczy, co zrobiłam nie tak. 

Czy już rozumiesz, dlaczego zostałeś stworzony do radości?



Od dłuższego czasu powraca do mnie myśl, by zacząć prowadzić video-bloga. Co prawda, świat filmików - głównie dzięki dwóm nagranym świadectwom (które można znaleźć na youtube) nie jest mi zupełnie obcy, ale proszę o modlitwę. Jeśli tak ma być, to się zgadzam - choć strasznie boję się mówić publicznie. Bym to dobrze odczytała. 



1 komentarz:

  1. Pomysł z videoblogiem jest bardzo ciekawy! Pięknie piszesz, więc filmiki zapewne też byłby świetne.

    OdpowiedzUsuń