sobota, 27 grudnia 2014

Końcowo-rocznie

Przy kończącym się roku, niczym stary sentymentalista, patrzę na to, co za mną. Nadziwić się nie mogę, że ten rok minął tak szybko. Pełen burzliwych przeżyć, ale i ciszy dnia codziennego. Wiele zrealizowanych i mniej zrealizowanych postanowień. Porażki, ale i chwile, w których mogłam tylko krzyknąć: jak super, dałam radę! Zakończenie pewnych etapów i rozpoczęcie nowych, wierzę - jeszcze piękniejszych.

I kiedy w domach palą się lampki choinkowe, a my sami ogromnymi haustami jemy to, co przygotowaliśmy na Wigilię (bo zawsze więcej mieć więcej niż nie mieć wcale), ja zastanawiam się, jak rozwinęła się w tym roku moja wiara, o ile stałam się lepsza i - przede wszystkim życiowo - mądrzejsza. Pewnie dopiero po czasie to, o ile to w ogóle możliwe, dostrzegę. Jednak, gdy patrzę na to, co za mną, mogę zdecydowanie powiedzieć: to był dobry czas. 

Mimo że przestałam być osobą mocną religijnie... bo ważniejszy stał się dla mnie człowiek, a nie zasady. Mimo że często uciekałam... i powracałam, gdy było 'po wszystkim', albo po prostu wtedy, kiedy nie widziałam już innego wyjścia. 

Nie jestem jak Abraham, aby 'uwierzyć wbrew nadziei'. Daleko mi do św. Józefa, który dla 'normalnych' ludzi powinien być naiwnym idiotą, a on po prostu wierzył na przepadłe, ufał do końca. Daleko mi do Matki Teresy z Kalkuty - wściekam się, gdy przychodzą ciemne noce i nie jestem cierpliwa w czekaniu na to, co przede mną. Bliżej mi do bycia cholerykiem niczym św. Piotr (akcja - reakcja), choć nie odstaję chyba mocno również od Jana Apostoła, widząc - wydaje się - więcej niż przeciętny Kowalski. 

Jestem Agata. Może jeszcze nie święta... Ale z pragnieniem Nieśmiertelnego.

Zastanawia mnie, dlaczego w dzisiejszej Liturgii Słowa, w Oktawie Bożego Narodzenia, sięgnięto do momentu zmartwychwstania i pójścia do grobu. Jakby nie dało się przemilczeć. Jakby to było naprawdę istotne. Jakby nie dało się po prostu śpiewać kolęd i czytać Ewangelii o narodzeniu Chrystusa, może Jego rodowodzie, albo tę z pierwszego rozdziału Dobrej Nowiny Jana (która zawsze wywołuje mój uśmiech, bo jest niczym słowotok, prawie jak Jola lojalna, Jola nielojalna), że Słowo było na początku, Bogiem było Słowa, a ono było u Boga i Nim było. Jakby się nie dało.

I zajadając kolejny kawałek pysznego makowca, zastanawiam się, czy nie jest to najwspanialsza Nowina? Że ten sam Chrystus, który przyszedł w zimnej grocie, którego nie przyjęli, ten sam, na którego czyhał Herod, mordując wszystkie biedne i nieświadome dzieci, ten sam, dla którego mędrcy przybyli tysiące kilometrów, TEN SAM żył trzydzieści lat jak normalny młodzieniec, a potem mężczyzna, a potem głosił naukę, słuchał pragnień uczniów i realizował wolę Ojca, ostatecznie przyjmując krzyż, a przede wszystkim zmartwychwstając. 

Że TEN SAM Jezus Chrystus przychodzi również i do mojego życia. Nie w postaci wizji, nie. Nigdy nie miałam szczególnych charyzmatów - nie śpiewałam w językach, nie spoczęłam w Duchu Świętym, ani nie prorokowałam. Przychodzi w oczach drugiego człowieka. W cudownym makowcu i w zębach przepełnionych makiem (no bo przecież już dawno mogły mi wypaść). W tym, że wszystko - kiedy patrzę z różnej perspektywy - może być zarówno takie normalne, jak i tak mocno cudowne.

Pamiętam, kiedy z Anetą znalazłyśmy się na stopa w Niemczech. Najpierw stanie na stacji benzynowej z chęcią - bezskuteczną - dostania się do Seelow. Potem podwózka przez Litwina do miejsca, w którym stałyśmy kilka godzin, by potem stwierdzić, że jednak lepiej się przejść... Nadejście deszczu i burzy, szukanie miejsca, w którym mogłybyśmy odpocząć, pozamykane drzwi kościołów i szukanie - bezskuteczne - ratunku u miejscowego pastora. Jeden dzień, który zmienił moje spojrzenie na ludzi (którzy naprawdę są dobrzy!) i rzeczywistość.

To był autostop, dzień inny niż zwykle... A codzienność? 

Czy mam ochotę, a może przede wszystkim odwagę, szukać Boga w tym, co przynosi życie?

Przede mną sesja. Już jeden egzamin na mną. Co przede mną? Praca, nauka, praca... czy dam radę? Mam nadzieję. Czy chcę?

Pierwszego dnia po szabacie Maria Magdalena pobiegła i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono. Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył.
(J 20, 2-8)

Widziałam. 
Czy moja wiara - choć odrobinę - jest większa niż rok temu?

NN próbuje sobie przypomnieć słowa modlitwy

Ojcze nasz, któryś jest niemy,
który nie odpowiesz na żadne wołanie,
a tylko rykiem syren co rano dajesz znać,
że świat ciągle jeszcze istnieje,
przemów:
ta dziewczyna jadąca tramwajem do pracy
w tandetnym płaszczu z trzema pierścionkami na palcach,
z resztą snu w zapuchniętych oczach,
musi usłyszeć Twój głos,
musi usłyszeć Twój głos, by się zbudzić
w ten jeszcze jeden świt.

Ojcze nasz, który nic nie wiesz,
który nie patrzysz nawet na tę ziemię,
a tylko codzienną gazetą obwieszczasz, że świat, że nasz świat,
trwa uporządkowany: spójrz,
ten mężczyzna siedzący za stołem, schylony
nad kotletem mielonym, setką wódki, płachtą
popołudniówki tłustą od sosu i druku,
musi wiedzieć, że ty także wiesz,
musi wiedzieć, że wiesz, aby przeżyć
ten jeszcze jeden dzień.

Ojcze nasz, którego nie ma,
Którego imienia nikt nawet nie wzywa
prócz dydaktycznych broszur piszących Cię z małej litery,
bo świat radzi sobie bez Ciebie,
bądź:
ten człowiek, który kładzie się spać i przelicza
wszystkie te dzisiejsze
kłamstwa, lęki, zdrady,
wszystkie hańby konieczne i usprawiedliwione
musi wierzyć, żeś jednak jest,
musi wierzyć, żeś jest, aby przespać
tę jeszcze jedną noc.

/Stanisław Barańczak/


niedziela, 21 grudnia 2014

nie wiem, o czym to w sumie jest

Byłoby łatwiej wierzyć, gdyby ten ksiądz nie przeciągał tak kazań. Gdyby babcia śpiewała, a nie krzyczała do ucha. Gdyby sąsiedzi, chwilę po Mszy świętej, nie darliby na siebie mordy (bo krzykiem tego nazwać nie można). Byłoby łatwiej wierzyć, gdyby ksiądz nie gadał tyle o 'cichej tacy' i nie przeliczał monet zaraz po zebraniu tacy. Gdyby zakonnice nie były takie smętne, a kościelni nie byli alkoholikami. Byłoby łatwiej wierzyć...

byłoby łatwiej wierzyć...

byłoby łatwiej wierzyć W SWOJE WYOBRAŻENIA.

Prowadzeniem blogów zajmuję się od 2007 r., zaczęłam, mając - olaboga! - trzynaście lat. Od początku były to wpisy teologiczno-moralno-niepoprawne. Bo cóż mówić o teologii, jeśli Boga poznało się wówczas tylko z kazań wikariusza z wiejskiej wsi (emerytowanego proboszcza zawsze ciężko mi się słuchało - w sumie nie zapamiętałam żadnej myśli, mimo że był proboszczem przez 2 dekady mojego życia).

Od kiedy pamiętam, zawsze było we mnie pragnienie Nieśmiertelności. Nawet z braćmi odprawialiśmy 'Msze święte' (za chleb służył zwykły chleb, a za wino sok truskawkowy). Oczywiście, była to dla nas tylko zabawa. Choć w sumie, to nie wiem - podobno kazania miałam lepsze niż niejeden polski biskup! Pewnie dlatego, że improwizowane, a nie czytane listy...

Ale gdybym powiedziała, że moja wiara od wielu lat wygląda tak samo, musiałabym zainwestować w skarpety rozmiar 48, aby założyć je na wydłużający się nos. Pośród wielu wzlotów i upadków, nowych idei i przemyśleń, kolejnych życiowych porażek i wygranych, pośród doświadczeń - zarówno trudnych jak i dobrych... Wtedy, kiedy wiara w cokolwiek słabła i gdy zdobywała szczyt, doprowadzając niemalże do duchowego orgazmu (a ja unosiłam się niczym bracia Wright na początku XX w.). 

Ci, którzy żyją obok mnie, nie mieli ze mną ostatnio łatwo. Ciągłe zmiany nastrojów, smutek przepleciony z eksplozjami radości, uśmiech przez łzy i płacz w uśmiechu... Padło wiele słów, które może nie powinny się pojawić (ale doskonale mówiły o tym, co we mnie głęboko ukryte).

Ten Adwent jest na pewno dla mnie 'dziwnym' czasem. Może dlatego, że ani razu nie poszłam na roraty. Może dlatego, że dziś się zorientowałam, że już w środę Wigilia Bożego Narodzenia... Może dlatego, że wiele przeżywałam i coś ciągle we mnie umiera(ło). 

Ostatnio bardzo mocno doświadczałam swojej słabości. Tego, że zwyczajnie NIE UMIEM, NIE ROZUMIEM, NIE DAJĘ RADY. Wiele czasu spędziłam, myśląc o tym, co dalej. Co zrobić ze swoim, tak mocno niepoukładanym, sercem? Jak mówić, by nikogo nie skrzywdzić - a przy tym być szczerą z samą sobą i innymi? 

Ostatnio towarzyszy mi bardzo krótka modlitwa. Składa się z jednego zdania: Chryste, trzymaj mnie, bo się przewrócę. W uszach brzmi też mi pieśń, której znam jedynie początki zwrotek... Błogosławcie Pana wszystkie moje rany... I tak chodzę na dworzec SKM, idę do Biedronki i śpiewam pod nosem... A ludzie się patrzą jak na dziwaka, przekrzywiając wargi albo ironicznie się uśmiechając (nie dziwię się, przy tym fałszu). 

Odkryłam też ostatnio, że lubię pisać. Bardzo lubię pisać. To jedyna pasja, która trwa... pomimo tego, że piszę już bardzo wiele lat (w sumie od trzeciego roku życia). I jak to z pasją bywa, nigdy nie dojdzie się do perfekcji... i to jest naprawdę cudowne! Słowo po słowie, gest za gestem, wyraz za wyrazem... 

Lubię pisać, chociaż w szkole podstawowej często dostawałam jedynki za brak pracy domowej z polskiego. Choć moje prace często były obklejone słowami nauczycielki: "zły kontekst, niewłaściwa interpretacja"... Blablablabla... Chociaż w piątej klasie podstawówki odpadłam na konkursie ortograficznym, zajmując w nim czwarte miejsce, gdyż napisałam "wierza" zamiast "wieża" i "króżganek" zamiast "krużganek" (bo skoro "król" i "któż" pisze się przez ó, to dlaczego nie ten wyraz?). 

Moje notki pewnie długością przerażają... 

a i tak nie doszłam jeszcze do sensu tego, co chciałam napisać :)

Bardzo długo wydawało mi się ostatnio, że Boga nie ma, że mnie zostawił, że się mną nie interesuje. Ludzie również zdawali się tacy nieobecni. Żal do Kościoła, do wspólnoty Kościoła, jedynie pogłębiał tę sytuację - tym bardziej, że się tym żalem karmiłam, podkarmiałam i łechtałam swoje własne ego, tak mocno poranione przez niektóre sytuacje z przeszłości.

A Pan Bóg zdawał się, przez usta moich znajomych (nie tylko zdeklarowanych chrześcijan!), mówić mi, jak bardzo Mu na mnie zależy. 

Matka Teresa mówiła: zawsze wtedy, kiedy uśmiechasz się do brata, jest Boże Narodzenie

Dostawałam wiele zapewnień o wsparciu, modlitwie, wiele propozycji rozmowy. Szczerej i otwartej. Ludzie zapraszali mnie w różne miejsca - czy to do siebie, czy na Europejskie Spotkanie Młodych (jadę za tydzień do Pragi - po raz 3 na Taize [a nigdy nie zapłaciłam za wyjazd z własnej kieszeni....]). 

Gdybym powiedziała, że to wszystko 'przypadki', musiałabym być niezłą ignorantką.

Dzisiaj, wychodząc z kościoła, dostałam od księdza kartkę - życzenia Bożonarodzeniowe. Wśród nich znalazły się słowa, które szczególnie mnie uderzyły. Chciałabym nimi zakończyć ten wpis.

Papież Franciszek zachęca nas do odwagi wiary, byśmy nie bali się w naszym życiu przyjąć Chrystusa. Mówi: Nie lękajcie się! Nasz Ojciec jest cierpliwy, kocha nas, daje nam Jezusa, aby prowadzić nas na drodze do ziemi obiecanej. On jest światłem, które rozświetla mroki, On jest naszym pokojem.

Odwagi! Dla mnie i dla ciebie.

piątek, 19 grudnia 2014

co chcesz?

Po raz pierwszy pojechałam do Poznania, na Europejskie Spotkanie Młodych, w 2009 r. Po licznych przebojach z pociągami (ech, bycie sangwinikiem nie zawsze jest korzystne), dojechałam wreszcie do tego miasta - historycznie pierwszego biskupstwa w Polsce. Miałam wtedy 16 lat, niewiele pamiętam z tego, co się działo... Ale utkwiły mi w pamięci pewne epizody.

Wiele czasu spędzałam w sali Silence. Czasami nawet całe dnie. Pamiętam moment, że zmożona snem, zasnęłam. Obudziłam się, a obok mnie leżeli 'przybysze' z Włoch. Młody chłopak, z pięknym uśmiechem na ustach, powiedział do mnie: dzień dobry, z właściwym sobie południowym akcentem. I poszedł spać. Wówczas otworzyłam Pismo święte na 'przypadkowym' fragmencie. Jak się okazało, ten urywek towarzyszył mi później przez kilka następnych lat. Zresztą do dziś jest mi bardzo bliski.


Tak przyszli do Jerycha. Gdy wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Jezus przystanął i rzekł: "Zawołajcie go!" I przywołali niewidomego, mówiąc mu: "Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię". On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Powiedział Mu niewidomy: "Rabbuni, żebym przejrzał". Jezus mu rzekł: "Idź, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10, 46-52)


Bartymeusz, jak ta ostatnia trąba jerychońska, zdaje się nie tracić siły. Krzyczy. Fizycznie nie widzi, ale w sercu odczuwa - doświadcza - że idzie Ten, który jest Mesjaszem. 

Pamiętam moje doświadczenie z osobami niewidomymi. Pierwszy raz z Bronkiem. Przyszedł kiedyś na spotkanie wspólnoty. Zaśpiewał jakąś piosenkę. Cieszył się życiem, światem, którego nigdy fizycznie nie zobaczył. Wrażliwiec. Pamiętam, jak razem z jednym chłopakiem - obecnym mężem mojej siostry - odprowadziliśmy go na autobus. Opowiadał o Jezusie Chrystusie, o Tym, którego doświadczył, którego spotkał w swoim życiu. Nie było to dla niego łatwe, ale z pewnością żywe i obecne w jego sercu. Nie żalił się - a przecież miał prawo. Nie przeklinał. Nie czuł się kimś gorszym. 

Razem z misjonarkami miłości odwiedziłam dom dla osób niewidomych, Śpiewałam tam nawet psalm. A oni mi przygrywali - raz lepiej, raz gorzej, wpasowując się w mój tembr głosu, Ciężko było się skupić, bo rządziła tym spontaniczność. Było to jednak coś niesamowitego! Ta radość służenia... Ta chęć pomocy... Oni widzieli więcej niż mi się nawet wówczas wydawało!

Niewidomy usłyszał, że Chrystus przechodzi. Mnie samej wiele osób opowiadało o Chrystusie. Moje doświadczenia wskazywały, że tylko Ten Niemożliwy Do Ogarnięcia mógł to tak wszystko wykonać. Serio. Bo nie uwierzę, że normalnym jest, aby miesiąc po pielgrzymce odnalazł się niewidziany przez 16 lat wujek - a szłam w jego intencji! Nie uwierzę, że przypadkiem jest, że tylko mój tato się nim zajął, widząc w nim nie tylko bezdomnego, ale przede wszystkim człowieka. Nie uwierzę, że przypadkiem jest, że trafiłam w tym roku na Przystanek Jezus - i nie wierzę, że te wszystkie spotkania były przypadkowe. 

Widziałam Chrystusa. Choć czasem daję się porwać zwątpieniu, tym wewnętrznym i zewnętrznym głosom zarazem: Boga nie ma, Bóg się tobą nie interesuje, więc zamknij gębę i siedź cicho.

Czasem zachowuję się tak, jakby coś mnie paraliżowało. Nie umiem cieszyć się światem. Nie widzę piękna ani w sobie, ani w drugim człowieku. Nie dostrzegam niczego pozytywnego. Demon przeszłości wydaje się być większy od tego, co teraz i minutę przede mną. 

Pan Bóg pyta: co chcesz, abym ci uczynił? A ja Mu na to: nic nie jesteś w stanie zrobić, do you understand? 

A tak naprawdę chciałabym, aby mnie przytulił. Aby dał mi kolejny znak Swojej obecności. Aby znaleźli się ludzie, którzy zwyczajnie usiądą, wypiją piwo, przytulą, czasem pocieszą, czasem powkurzają...

To, co zadziwia mnie jeszcze w historii Bartymeusza, to postawa uczniów i tłumu. Najpierw chcą, by się uciszył, a potem pocieszają: bądź dobrej myśli... W jak szybkim tempie mogą zmienić swoje spojrzenie na rzeczywistość! Może i ich urzekło to dobro w oczach Chrystusa? Może i oni pojęli, że nie warto patrzeć na to, co na zewnątrz, ale na wnętrze człowieka?

Co chcesz, abym ci uczynił? Chryste, abym przejrzała, abym wreszcie przejrzała...

czwartek, 18 grudnia 2014

tak.

Kiedyś miałam tendencję, by pisać wielkie morały, mądre słówka, pouczające i krzepiące. Wiem, że ludziom się podobało - a ja rosłam w pychę, dostając wiele pozytywnych maili. Dzisiaj nie mam czasu pisać tak wiele jak kiedyś, a i to, co tworzę, nasączone jest większym doświadczeniem życiowym niż wcześniej. I dobrze. Mimo że nie wszystko jest dla mnie łatwe. Też dobrze.

Pamiętam jeden z wykładów - z Nowego Testamentu. Proszę ojca - zapytałam - właściwie to dlaczego Barabasz posiada takie imię? Ojcze, dlaczego możemy to tłumaczyć jako 'syn ojca'? 

Ojciec Edward, patrząc na mnie spod swoich okularów, odpowiedział z uśmiechem: jest siostra bardzo wymagająca... Nigdy nie zwróciłem na to uwagi, choć czytałem ten fragment wielokrotnie. (Warto dodać, że o. Edward jest jednym z tłumaczy Biblii Tysiąclecia). 

Kiedy słyszę Barabasz, włącza mi się czerwona lampka: TO TEN ŁOTR MIAŁ ZAWISNĄĆ NA KRZYŻU! To wszystko przez niego... To jego mieli ukrzyżować... To on na to zasłużył!

A potem...

Tyle razy, kiedy krzywo spojrzałam na bezdomnego, ukrzyżowałam w Nim Chrystusa. 
Tyle razy, kiedy zamiast dobrego słowa, na usta wchodziło mi przekleństwo, ukrzyżowałam Go.

Tyle razy...

I nie będę mówić, że tego ciągle nie robię. Nieustannie zmierzam się z grzechami. Nieustannie krzyżuję Chrystusa... Który we mnie żyje. Chce żyć. Zmartwychwstał!

Smutno mi, kiedy widzę zamknięte kościoły. Kiedy przyjeżdżam do domu rodzinnego i spotykam opór ze strony księży... Ale też kiedy sama odchodzę, upadam, grzeszę.

Smutno mi.

Tyle rzeczy do zrobienia, a tak mało rąk... A tak niewiele zapału... A tak sporo pokus...

A Chrystus zmartwychwstał.

Nawet sam Józef pewnie wyrywa włosy z głowy, dziwiąc się, jak tak wszystko może być...

Syn ojca. Wybrany. Też miał swoją misję. Może spojrzał oko w oko z Tym, którego ukrzyżowano. Ujrzał i uwierzył? Nie wiem. 

Został uwolniony.

Też czekam. 
Chciałabym.

Przyjdź Panie Jezu. Marana tha.

Przyjdź.

czwartek, 11 grudnia 2014

życie.

Niekiedy ciężko jest wierzyć - szczególnie wtedy, kiedy życie zdaje się przytłaczać. Niekiedy kolana same się zginają - i to nie od modlitwy, ale ciężaru, który nosimy na plecach. A czasem zwyczajnie wszystko wydaje się takie bezsensowne, że właściwie nawet żyć się nie chce.

I wtedy najlepiej zamknąć się w sobie i przestać oddychać.

Pamiętam taki moment podczas mojego pobytu na Woodstocku, że nic mi się już nie chciało. Ani modlić, ani tym bardziej wychodzić na pole, by mówić innym o Jezusie Zmartwychwstałym i Żyjącym. Usiadłam wtedy pod namiotem. Siedziałam i patrzyłam. Widziałam, jak ludzie odchodzili odmienieni. I marzyłam, by i we mnie coś zadrgało...
- Czy masz trochę wolnego  czasu? - podeszła do mnie siostra dominikanka.
- Yyy... Właściwie to aż nadto. Teraz siedzę, odpoczywam... Wie siostra, nic mi się nie chce.
- A wiesz. Bo widzę tu dwoje ludzi. Myślałam, że razem podejdziemy... Bardzo chciałabym z tobą.
- Ale siostro, ja dzisiaj...
- Dobra, idziemy.
Zrezygnowana, nieco wkurzona, podeszłam z siostrą dominikanką do tej pary. Młoda, piękna dziewczyna, może siedemnastoletnia. Zadbany, przystojny chłopak o pięknych, kręconych włosach. Wśród tych wszystkich dziewcząt dziewczyna wyglądała naprawdę jak anioł. Skromna biała sukienka, blond włosy... I pragnienie, że chce żyć piękniej i bardziej, ale nie potrafi. Pytała, jak się modlić, co to w ogóle Adoracja, gdzie spotkać Chrystusa, o którym tyle już słyszała na religii.
Potem modlitwa wstawiennicza. Chłopak trzymał swoją dłoń na jej ramieniu. Leciały mu łzy.
Potem jej spowiedź.

Wróciła odmieniona. Szczęśliwsza?

Miałam ostatnio takie chwile, że było mi zwyczajnie ciężko. Wolałam się nie odzywać, a jak już mówiłam cokolwiek, to zdawkowo. Odsuwałam się od ludzi - szczególnie mi najbliższych. Modlitwa szła mi jak woda z cieknącego zardzewiałego kranu - zalewała wszystko, nie będąc zdatną do spożycia.

Dostawałam wiadomości. Pomódl się za mnie czy jesteś dla mnie ważna. Pisałam z kilkoma osobami o moim stanie - wiedziałam, że mnie zrozumieją. Rozmawiałam ze współlokatorką i ojcem duchowym.

Stan nie minął. Dalej jest mi ciężko. Mój angielski leży i kwiczy - choć poprawa chyba 300% ponad normę. Coraz bardziej jednak przekonuję się, że nawet bardziej chcę niż muszę.

Bo nie muszę. Nic nie muszę.

Jesteście bowiem ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa. (1 P 1, 23)

Słowo Boże, które trwa. Które raz zasiane, kiełkuje i niszczeje, umierając po to, by narodzić się na nowo. Żyje. 

Powołanie do życia. Coś pięknego?

Spotkałam w swoim życiu dwudziestolatków, którzy zdawali się tracić sens i cel życia. Pogrążali się w beznadziei. Widziałam ten smutek, ale jednocześnie pragnienie... aby kochać i być kochanym. Oni często nie mówili o niczym innym - tylko o tym, by był ktoś, kto przytuli, wesprze...

Widziałam osoby bezdomne, które lgnęły do mnie jak mucha do lepu. Tylko dlatego, że lubię się uśmiechać. Że czasem powiem coś - może nawet głupiego - ale bezpośrednio do nich. Przecież tak wielu ludzi mija ich na ulicy - z grymasem na twarzy.

Spotkałam ludzi, którzy tętnili życiem. Od nich biło coś niewyobrażalnego. Jakaś siła, która nie pozwalała przejść obojętnie.

Widziałam. To wykonalne.

Ostatnio coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem większa niż moje zranienia. Bliska osoba, na pytanie, dlaczego tak o mnie zabiega, powiedziała: bo jesteś warta, bo mi na tobie zależy. Wierzę. Nieraz widziałam tę troskę.

Chciałam krótko dzisiaj, ale znów wyszło jak wyszło.

Nie wiem, z jaką częstotliwością będę tu pisać, pewnie tylko wtedy, kiedy coś mi 'wpadnie'. 

Ale blog to również spora część mojego życia. W końcu prowadzę je od 2007 r... 8 lat. Teraz mam 21. Masakra :)

Proszę o modlitwę. Bym w drodze nie ustała.

A na koniec piosenka. Moja modlitwa tego tygodnia, miesiąca, może nawet roku i życia...