czwartek, 11 grudnia 2014

życie.

Niekiedy ciężko jest wierzyć - szczególnie wtedy, kiedy życie zdaje się przytłaczać. Niekiedy kolana same się zginają - i to nie od modlitwy, ale ciężaru, który nosimy na plecach. A czasem zwyczajnie wszystko wydaje się takie bezsensowne, że właściwie nawet żyć się nie chce.

I wtedy najlepiej zamknąć się w sobie i przestać oddychać.

Pamiętam taki moment podczas mojego pobytu na Woodstocku, że nic mi się już nie chciało. Ani modlić, ani tym bardziej wychodzić na pole, by mówić innym o Jezusie Zmartwychwstałym i Żyjącym. Usiadłam wtedy pod namiotem. Siedziałam i patrzyłam. Widziałam, jak ludzie odchodzili odmienieni. I marzyłam, by i we mnie coś zadrgało...
- Czy masz trochę wolnego  czasu? - podeszła do mnie siostra dominikanka.
- Yyy... Właściwie to aż nadto. Teraz siedzę, odpoczywam... Wie siostra, nic mi się nie chce.
- A wiesz. Bo widzę tu dwoje ludzi. Myślałam, że razem podejdziemy... Bardzo chciałabym z tobą.
- Ale siostro, ja dzisiaj...
- Dobra, idziemy.
Zrezygnowana, nieco wkurzona, podeszłam z siostrą dominikanką do tej pary. Młoda, piękna dziewczyna, może siedemnastoletnia. Zadbany, przystojny chłopak o pięknych, kręconych włosach. Wśród tych wszystkich dziewcząt dziewczyna wyglądała naprawdę jak anioł. Skromna biała sukienka, blond włosy... I pragnienie, że chce żyć piękniej i bardziej, ale nie potrafi. Pytała, jak się modlić, co to w ogóle Adoracja, gdzie spotkać Chrystusa, o którym tyle już słyszała na religii.
Potem modlitwa wstawiennicza. Chłopak trzymał swoją dłoń na jej ramieniu. Leciały mu łzy.
Potem jej spowiedź.

Wróciła odmieniona. Szczęśliwsza?

Miałam ostatnio takie chwile, że było mi zwyczajnie ciężko. Wolałam się nie odzywać, a jak już mówiłam cokolwiek, to zdawkowo. Odsuwałam się od ludzi - szczególnie mi najbliższych. Modlitwa szła mi jak woda z cieknącego zardzewiałego kranu - zalewała wszystko, nie będąc zdatną do spożycia.

Dostawałam wiadomości. Pomódl się za mnie czy jesteś dla mnie ważna. Pisałam z kilkoma osobami o moim stanie - wiedziałam, że mnie zrozumieją. Rozmawiałam ze współlokatorką i ojcem duchowym.

Stan nie minął. Dalej jest mi ciężko. Mój angielski leży i kwiczy - choć poprawa chyba 300% ponad normę. Coraz bardziej jednak przekonuję się, że nawet bardziej chcę niż muszę.

Bo nie muszę. Nic nie muszę.

Jesteście bowiem ponownie do życia powołani nie z ginącego nasienia, ale z niezniszczalnego, dzięki słowu Boga, które jest żywe i trwa. (1 P 1, 23)

Słowo Boże, które trwa. Które raz zasiane, kiełkuje i niszczeje, umierając po to, by narodzić się na nowo. Żyje. 

Powołanie do życia. Coś pięknego?

Spotkałam w swoim życiu dwudziestolatków, którzy zdawali się tracić sens i cel życia. Pogrążali się w beznadziei. Widziałam ten smutek, ale jednocześnie pragnienie... aby kochać i być kochanym. Oni często nie mówili o niczym innym - tylko o tym, by był ktoś, kto przytuli, wesprze...

Widziałam osoby bezdomne, które lgnęły do mnie jak mucha do lepu. Tylko dlatego, że lubię się uśmiechać. Że czasem powiem coś - może nawet głupiego - ale bezpośrednio do nich. Przecież tak wielu ludzi mija ich na ulicy - z grymasem na twarzy.

Spotkałam ludzi, którzy tętnili życiem. Od nich biło coś niewyobrażalnego. Jakaś siła, która nie pozwalała przejść obojętnie.

Widziałam. To wykonalne.

Ostatnio coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że jestem większa niż moje zranienia. Bliska osoba, na pytanie, dlaczego tak o mnie zabiega, powiedziała: bo jesteś warta, bo mi na tobie zależy. Wierzę. Nieraz widziałam tę troskę.

Chciałam krótko dzisiaj, ale znów wyszło jak wyszło.

Nie wiem, z jaką częstotliwością będę tu pisać, pewnie tylko wtedy, kiedy coś mi 'wpadnie'. 

Ale blog to również spora część mojego życia. W końcu prowadzę je od 2007 r... 8 lat. Teraz mam 21. Masakra :)

Proszę o modlitwę. Bym w drodze nie ustała.

A na koniec piosenka. Moja modlitwa tego tygodnia, miesiąca, może nawet roku i życia...


1 komentarz: