sobota, 13 czerwca 2015

bo tak jest, jak jest

Niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Wiem, że miałam zaledwie 3 lata, kiedy starsza siostra nauczyła mnie czytać. Od zawsze lubiłam sięgać po książki, choć szkoła, a raczej polski system edukacji, skutecznie chciał zniszczyć we mnie ten zapał. Mam wiele ulubionych pozycji, ale przez Sienkiewicza czy Orzeszkową nigdy nie przebrnęłam - wstyd przyznać. Oddawałam się z reguły utworom z szeroko pojętej klasyki, pisanej zarówno prozą jak i poezją, sama też coś tam w życiu napisałam [choć jestem zbyt młoda i zbyt jeszcze nie-umiejąca, by można to chociaż postawić obok klasyki]. Gdybym dzisiaj umarła, zostawiłabym po sobie miliony porzuconych, zapomnianych, wpół-pożółkłych kartek i niedokończonych zdań na końcu zeszytów, a także tego bloga i wiele wpisów na Facebooku - mniej lub bardziej mądrych. 
To, co robię dzisiaj, zawdzięczam mocno moim rodzicom, którzy nigdy nie zmuszali mnie do czegokolwiek. Bardziej wskazywali drogę - choć też niekoniecznie. Byli obok, przyglądali się, starali słuchać... może nie zawsze to dostrzegałam (i często do tej pory mam problem), ale teraz, kiedy tak rzadko bywam w domu, widzę, że całe życie mocno się starali. To wielki wyczyn dla mojej Mamy urodzić szóstkę dużych i zdrowych dzieci. To wielki wyczyn chcieć je wychować możliwie jak najlepiej, zapewnić im jak najlepsze warunki rozwoju, być przy każdym z nich, szanować jego wolność i indywidualność... Sześcioro dzieci - sześć różnych charakterów. Nie mam pojęcia, jak moja Mama była to w stanie wszystko zawsze ogarnąć. Jak Tata przez tyle lat (Mama poszła do pracy stosunkowo późno, chodziłam już do szkoły), zdołał to wszystko ogarnąć finansowo, choć łatwo nigdy nie jest i nie było.

Gdy pomyślę o moim dzieciństwie, wspominam te wszystkie rajdy rowerowe (i Mamę, która woziła mnie na bagażniku), podczas których uczyłam się, jak być dobrym człowiekiem. Dość długo miałam problem z utrzymaniem równowagi na rowerze (nauczyłam się jeździć, mając chyba 12 czy 13 lat), ale nigdy nikt nawet nie zaśmiał się ze mnie z tego powodu. W pamięci pozostaje mi moje cudowne (!) uratowanie, gdy brat wciągnął mnie, małą czterolatkę, na pomost, gdy niczego nieświadoma chciałam zanurzyć w wodzie swoje przykrótkie nóżki (do tej pory pozostała blizna na moich plecach, nieumiejętność pływania i strach przed większymi zbiornikami wody). 

Mam świadomość, że to, co piszę, może wydawać się niektórym zbyt intymne. Wiem również, że tę notkę przeczyta najprawdopodobniej moja Mama, która od jakiegoś czasu śledzi regularnie wpisy swoich znajomych na Facebooku. 
Wiem też, że pisałam na blogach wiele - nie zawsze było to, dla mnie samej, łatwe i przyjemne - mimo że z reguły spotkałam się z pozytywnym odbiorem.

Blog w pewien sposób obnażył we mnie moje pragnienia. Dzisiaj nie potrzebuję wielu czytelników (mimo że zawsze miłe jest, gdy ktoś pozostawi po sobie komentarz), a jeszcze dwa lata temu nie mogłabym tak powiedzieć. Jest to dla mnie sposób ewangelizacji. Kiedy prowadziłam bloga na Deonie, mocno tego doświadczyłam - w momencie, kiedy podjęłam decyzję o wstąpieniu do klasztoru i to publicznie opublikowałam. Dziękuję Bogu za ten czas - w ostatnim tygodniu przed wstąpieniem otrzymałam kilkadziesiąt e-maili (na wiele nie zdążyłam odpisać...) z zapewnieniem o modlitwie, ale również z opisem indywidualnych historii życiowych. 

To był dla mnie wielki dar, ale również zadanie... Aby nie polec w walce. Aby być tą osobą, na jaką się kreuję. Czy się udało? - nie wiem. 

Dzisiaj blog nie jest dla mnie tak ważny, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Piszę notki rzadziej, starając się raczej kształtować swoje życie na realnych relacjach. Jednak nie mogłabym powiedzieć, że nie stanowi on ważnego dla mnie etapu, że nie dojrzewał łącznie ze mną... I chociaż poprzednich blogów nie znajdzie się już w eterze, gdyż zostały usunięte (chyba, że ktoś jest informatykiem, to pewnie potrafi :)), to jednak... nigdy nie wymażę swojej historii. 

Niewiele pamiętam z wczesnego dzieciństwa - tak zaczęłam swoją notkę. To prawda. 

Jednak dzisiaj jestem pewna, że Ten sam Bóg, który pozwolił mi się urodzić w tej a nie innej rodzinie, Ten sam Bóg, który był, chociaż ja miałam ochotę odejść, Ten sam Bóg mówi dzisiaj do mnie przez usta Ozeasza:

Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem,
i syna swego wezwałem z Egiptu.
Im bardziej ich wzywałem,
tym dalej odchodzili ode Mnie,
a składali ofiary Baalom
i bożkom palili kadzidła.
A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami,
a były to więzy miłości.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi
do swego policzka niemowlę -
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go.
Oz 11, 1-4 

Czy kiedyś będę umiała Mu do końca zaufać?

Przywróć mi wiary.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ducha radości

Nie wiem, czy mieliście kiedyś tak, że bardzo chcieliście coś zrobić, coś powiedzieć, wykonać pewną rzecz, ale tak mocno brakowało Wam odwagi? Gdy mieliście ochotę się przytulić, ale wewnętrzny dorosły mówił: "jesteś niepoważny" albo, co gorsza, "nie masz prawa okazywać swoich uczuć"? Gdy w sercu pojawił się moment niesamowitej radości - że gdybyś mógł, to zaśmiałbyś się w głos na cały świat, ale... ale "coś" ci mówiło, że nie wypada, bo co powiedzą inni...?  

Jeśli nigdy tak nie miałeś, mogę Ci powiedzieć, że podziwiam. Naprawdę podziwiam. To oznacza, że kompletnie nie przejmujesz się opinią innych osób, jesteś zawsze i wszędzie sobą, żyjesz jedynie tak, jak chcesz - wolny od jakichkolwiek lęków i myśli "co powiedzą inni".

Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Boga. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, aby się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możecie wołać: "Abba, Ojcze". (Rz 8, 14-15)

Dość często słyszę ostatnio, że jestem takim "dużym dzieckiem". Przyznam, że jest to dla mnie największy komplement! Wiem, że niektórym osobom moje zachowanie może wydawać się "niepoważne", a przytulanie być oznaką dziecinności. Oczywiście, nie przytulam każdego i w każdym miejscu (nie wyobrażam sobie wtulić się w ramię pani profesor po zdanym egzaminie z teoretycznych podstaw edukacji - choć pewnie miałabym na to ochotę). I nie chodzi mi wcale o to, że mi "nie wypada" (bo tak naprawdę, co lub ktoś przesądza, że coś 'wypada' albo nie?), ale szczególnie o tę drugą osobę. Czuję się wolna w okazywaniu swoich emocji, ale czy Drugi też to tak odbiera? Czy nie jest to zagrożenie jego sfery komfortu? 

A może... on też czeka, aby go przytulić? Aby mu powiedzieć: jesteś dla mnie ważny lub zależy mi na tobie?

Wczoraj napisałam Przyjaciółce, że bardzo mocno potrzebuję obecności drugiego człowieka. Ostatnio widzę to coraz mocniej. Źle mi, gdy muszę przebywać sama w pokoju. Źle mi, gdy nie ma blisko mnie kogoś, na kim mi zależy. Gdy nie mogę kogoś przytulić, spojrzeć w oczy, uśmiechnąć się, objąć ramieniem. Zwyczajnie mi źle. 

Tu wcale nie chodzi o wielkie rzeczy, ale o świadomość bycia przy. Jestem dla kogoś, a Drugi jest dla mnie. Tak po prostu. Możemy jeść razem obiad (oj, jak lubię wspólne gotowanie!), ale możemy też pograć w ping-ponga czy porobić krzyżówki. Pouśmiechać się, powspominać, po... Nic wielkiego, nic spektakularnego.

Mam wrażenie, że niektórzy myślą, że miłość to coś oszałamiającego. Coraz mocniej dla mnie drugim jej imieniem jest Codzienność. Pani Codzienność, która notorycznie pokazuje, jak najlepiej przeżyć swoje życie.

Bo warto przeżyć je jak najlepiej. 

Parafrazując: nie otrzymałeś ducha niewoli, aby się znów pogrążyć w lęku, ale otrzymałeś ducha, w którym zostałeś dzieckiem Boga, do którego możesz krzyczeć: Ojcze, Tatusiu! 

Skoro tak, czy zawsze muszę być poważną panią Agatą? 

On zna moje serce i nie odwraca się, gdy wzywam Go,
kocha mnie pomimo tego że tak niewiele mogę Mu dać....