sobota, 28 lutego 2015

uśmiech :)

Ostatnio sporo czasu zajmuje mi praca, nie mam zbyt wiele chwil, aby coś - w miarę - mądrego napisać :) Doszłam do wniosku jednak, że prowadzenie bloga jest dla mnie czymś fantastycznym i chcę połączyć pisanie z jeszcze inną pasją... mówieniem. :) Być może więc jutro bądź pojutrze wstawię tutaj filmik, rozpoczynając kolejną przygodę, z video blogiem :) Tych, którzy wierzą, proszę o modlitwę, a tych, którzy są sceptyczni o trzymanie kciuków - bo trochę boję się pokazywać publicznie swoją wystraszoną buźkę :)

W skrócie powiem również - ostatnio jestem bardzo szczęśliwa, tak po prostu. Nie ogarniam tego, co się wokół mnie dzieje i - jak zwykle :) - buntuję się na rzeczywistość, ale szczęście i radość mnie nie opuszczają. Nawet wtedy, kiedy jestem zmęczona, chce mi się - i to jest dziwne! - patrzeć przez "różowe okulary". Niesamowity jest taki stan, w którym wiem, że mogę, ale nie muszę. I tak mam teraz, po zdanych w pierwszych terminach egzaminach i rozpoczęciu kolejnego etapu studiowania.

Zajmuję się też prowadzeniem kolejnego bloga. O dziecku i dzieciństwie. To dopiero początki, ale myślę, że wkręcę się w niego tak jak wkręciła mnie obecna strona :) Czas pokaże :)

Z reguły staram się tutaj nie używać tylu emotikonek, a pisać bardziej "profesjonalnie" :) Ale czy może być coś lepszego od... ludzkiego uśmiechu?


Nie tęsknię za wiosną czy latem. Nasz uśmiech niech przyniesie tę wiosnę :)



sobota, 21 lutego 2015

Tak :)

Były takie chwile w moim życiu, których nie rozumiałam - i często nadal nie rozumiem. Chwile, w których mogłam wołać Abba, Ojcze, Tatusiu!, ale i tak 'nie czułam' Bożej obecności. Momenty, w których wszystko - łącznie z moim własnym życiem - wydawało mi się bezsensowne.

Gdyby nie ludzie - często 'przypadkowi' - nie wiem, co by się ze mną działo...

"Twoja spontaniczność jest inspirująca" - powiedział mi ostatnio jeden znajomy.

Gdy odczytałam tę wiadomość, uśmiechnęłam się w duchu. Spontaniczność? Gdybyś widział, człowieku, jak siedzę w piżamie o godzinie 19 i zajadam chipsy - bo nie chce mi się iść zrobić sobie kolację... Gdybyś widział człowieku...

A potem przyszła refleksja... Może faktycznie coś w tym jest? Może NAPRAWDĘ jestem stworzona do tej radości, którą widać przy pierwszym, drugim, trzecim spotkaniu? Może faktycznie lepiej się śmiać nawet na Mszy świętej - i być może zostać uznanym za dziwaka - niż nie uśmiechać w ogóle?

"Ty naprawdę czytasz książki?" - zapytał mnie dzisiaj kolega w pracy. "Wydawało mi się, że twój uśmiech to efekt tego, że jesteś głupią blondynką, a ty naprawdę jesteś inteligentna" :)

Uśmiechnęłam się. Po raz kolejny.

Św. Paweł, kiedy stanął kiedyś na Areopagu, powiedział o sobie niemal wszystko. Wychowany u stóp Gamaliela, na maksa wykształcony. Atakował chrześcijan nawet do rozlewu krwi. Mordował dzieci i kobiety. Potem, doświadczając Bożej obecności, nawrócił się.

Najpierw Boża obecność, a potem zmiana myślenia i czynów!

Kiedyś byłam osobą mniej spontaniczną. Małym, mocno wystraszonym, ale kochanym i uroczym dzieckiem (jak każde dziecko). Bałam się ludzi, a bliski kontakt zawsze napawał mnie strachem. Myślałam o sobie: jestem kimś gorszym, bo... Pochodzę ze wsi "bez perspektyw". Moi rodzice nie należą do bogaczy - w domu nigdy się nie przelewało. Nie umiem wielu rzeczy. Nie dogaduję się z tatą. Nie... Nie... Nie...

Ale w szesnastym roku życia, w dniu ojca, Pan Bóg mi powiedział: HALLO, JA CIĘ KOCHAM. Przytulił - poprzez męskie ramiona ojca jezuity, który prowadził mnie na rekolekcjach. Uśmiechnął się...

To zmieniło nie tylko perspektywę, nie tylko moje myślenie, ale zaczęło przemianę mojego życia, a w końcu - całe dotychczasowe życie.

Jako motto życiowe wzięłam sobie słowa z Pierwszego Listu św. Jana Apostoła, z rozdziału czwartego (stąd nazwa bloga). Nie żyję, nie chcę żyć w strachu. Kocham - może jeszcze niedoskonale, może często zbyt dużo gadam, za mało słucham, ale - wierzę - Pan jest ze mną.

Niejednokrotnie mi to pokazuje - przez ludzi i poprzez sytuacje, te małe cuda, które dzieją się na moich oczach.

Mam na imię Agata. I mogę powiedzieć, że mimo wszystko, jestem osobą szczęśliwą...

pewnie do kolejnego kryzysu... ;) 

środa, 11 lutego 2015

czy naprawdę?

Tam skarb twój, gdzie i serce twoje. Mt 6, 21

Dzisiaj zastanawiałam się, przy czym moje serce stoi, za czym tak mocno tęskni. Czy mam taki swój konik, pasję, która absorbowałaby mnie tak mocno, że mogłabym stracić dla niej wszystko? Która byłaby dla mnie jak ta drogocenna perła, którą ktoś kupił za wszystko, co wcześniej sprzedał...

Oddać życie w czyjeś ręce. Zaufać do końca - nawet za cenę własnych ambicji i celów. Wszystko, bez zastrzeżeń.

Serce człowieka jest dobre, bo Bóg jest dobry. Jeśli wyjdę od tej tezy, wszystko wokół się zmienia. Może sąsiad dalej pozostaje największą wredotą świata, ale moje spojrzenie na niego staje się piękne i - wierzę - Boże. Moje serce jest dobre, jak serce wrednego sąsiada, serce księdza z Koziej Wólki, a nawet tych, którzy najmocniej ranią. Ranią, bo zapomnieli, że mogą kochać. Bo nikt ich tego nie nauczył. Bo ktoś wmówił, że nie warto. Bo woleli stać się, mówiąc kolokwialnie, skurwysynami, niż spojrzeć na człowieka z dobrocią.

Tam skarb twój, gdzie i serce twoje

Moje serce powraca do mojego dzieciństwa. Do nieżyjącej już sąsiadki, której wyjadałam truskawki w ogródku. Do wszystkich wycieczek pieszych i rowerowych nad morze - w końcu to tylko 4 kilometry. Powraca do czasów młodzieńczych. Do pierwszego doświadczenia miłości - zarówno Bożej jak i ludzkiej. Do wszystkich decyzji życiowych - tak mocno odbijających ślady w późniejszym życiu.

Moje serce jest przy przyjaciołach - dzięki którym nie tylko prowadzę tego bloga (bo mam do kogo pisać), ale przede wszystkim, dzięki którym żyję, wierzę, kocham i uczę się przyjmować miłość.

I zadaję sobie jedno, kluczowe pytanie, które chcę sobie zadawać kilka razy każdego dnia: czy w tym momencie jest coś, za co mogłabym umrzeć? 

A czy jeśli odpowiedź będzie negatywna... Czy nie jest tak, że ja naprawdę teraz nie żyję?

sobota, 7 lutego 2015

no tak

Łatwiej mi się uczyć, kiedy pomyślę o dzieciach, które czekają na mnie w przedszkolu; łatwiej mi zrobić obiad, gdy widzę radość i cieknącą ślinę współlokatorów; łatwiej się uśmiechnąć, gdy widzę odzew w postaci śmiejącej się do mnie mordki. 

Najłatwiej jest kochać, jeśli jest się kochanym..., ale nie na tym polega miłość, nie tylko na tym.

"Idźcie i starajcie się raczej zrozumieć, co znaczy: chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników" Mt 9, 13

Łatwiej jest, trudniej... Mogę się spalać w pracy, mogę wylewać pot na uczelni, mogę przekraczać wszystkie granice - fizyczne, umysłowe... zwał jak zwał - ale jeśli nie będzie w tym miłości miłosiernej? Cóż mi po zdanym doktoracie, jeśli obleję egzamin z miłości? Jeśli przeklnę człowieka, którego mam pokochać? Jeśli ochrzanię, zamiast pobłogosławić? Jeśli...?

W chrześcijaństwie, wierzę, nie chodzi o to, by być 'dobrym człowiekiem'. Nie chodzi o to, by nie grzeszyć, by kalać się i chodzić non stop w worze pokutnym, ze spuszczoną głową. Nie chodzi o to, by ciągle pukać się w piersi i krzyczeć: mea culpa, mea maxima culpa. Chodzi o to, by przyjąć, że nic nie jestem w stanie zrobić bez Niego - ale z Nim wszystko jest możliwe. Uwierzyć, że Bóg jest większy niż moja fizyczna, psychiczna czy duchowa słabość. Niż moja nieumiejętność kochania. Niż wszystkie kryzysy egzystencjalne.

Najłatwiej jest kochać, jeśli jest się kochanym. Ale ciężko przyjąć i docenić miłość - szczególnie, jeśli ma się braki, jeśli odczuwa się dyskomfort miłości. Pieprzę, nie? Tak patetycznie... 

Przez lata nie wiedziałam, co znaczy miłość. Przytulić się? Nigdy! Przecież w domu tak rzadko mnie przytulano. Czasem mama przykryła kołdrą przed snem, dała buziaka w policzek, ale.. ale tata? Uwierzyć w Boga Ojca? Uwierzyć, że Bóg jest bliski? Żadną miarą!

Ojciec, który mieszkał pod jednym dachem, a był tak daleko... Bóg, który był blisko, który dawał znaki Swojej obecności, ale się Go nie widziało.

Kryzysy. Zarówno w rodzinie, jak i w wierze. 
Pan Bóg, który czuwał, by to wszystko nie runęło. 

Miałabym w sobie sporo pychy, gdybym powiedziała, że nie przeżywam wątpliwości. Wątpię, często szczególnie w tę podstawową prawdę, zawartą głównie w Listach i Ewangelii św. Jana: Bóg jest Miłością

Bo kiedy widzę ten świat, ciężko uwierzyć. Kiedy patrzę na to, co dzieje się na Ukrainie. Kiedy słyszę o zagłodzonych dzieciach w Somalii. Kiedy kolejne trzęsienie ziemi zabrało ludziom nie tylko dach nad głową, ale również ukochane osoby. Kiedy dziecko umiera na raka, a lekarze beznadziejnie rozpościerają ręce - i nie mają odwagi wznieść ich do góry w geście uwielbienia. 

Wtedy, gdy Bóg zdaje się opuścić. Zostawić na pastwę losu. 

Wątpię. Buntuję się. Wierzę?

Ostatnio na wykładzie z filozofii pan doktor powiedział, że "chrześcijaństwo tylko z pozoru daje ludziom wolną wolę, gdyż nawet za myślenie grozi kara boska". Sprzeciwiłam się. Zapytałam, co z ks. Tischnerem czy Wojtyłą - którzy przecież, mimo chrześcijaństwa, zadawali filozoficzne pytania, którzy wychodzili 'ponad' to wszystko. Dostałam zaproszenie na konsultacje. Zwyciężyłam - przynajmniej mentalnie, na początku. Cieszyłam się, pokonałam ateistycznego doktorka (jak sam o sobie powiedział "jestem dumny z tego, że jestem ateistą"). Ale czy na pewno? Czy zależało mi, by go pokochać, czy może spierać się o słuszność poglądów? Czy było to święte oburzenie? Polemizowałabym... Bardzo bym polemizowała.

W chrześcijaństwie - dalej - wierzę, że nie chodzi o wymianę poglądów. Nie chodzi o dojście do władzy tego, czy innego prawicowego polityka. Nie chodzi nawet o chodzenie do kościoła i śpiewanie nabożnych pieśni. 

Ale o relację z Bogiem i drugim człowiekiem. O słuchanie tego, co ma do powiedzenia w Słowie, wspólnocie, przez inne osoby. O miłosierdzie ponad podziałami. O radość ponad depresją. O zmartwychwstanie ponad mękę krzyżową.

Pod krzyżem zostało z Jezusem tylko kilka osób z najbliższego grona. W tym Maria Magdalena - przez wieki utożsamiana z kobietą cudzołożną.

My spieramy się często o poglądy. O to, kto ma zasiąść w sejmie, a kto nie. O to, z kim się zadawać, a z kim nie. A nawet o to, kto powinien być zbawiony, a kto nie (wystarczy wspomnieć demonstracje na pogrzebie Wojciecha Jaruzelskiego). 

I widzę ten obrazek: Maria Magdalena przy krzyżu, a potem w grobie Jezusa Chrystusa. Niosąca mu olejki do namaszczenia ciała. Ta, która dla wielu powinna umrzeć przy kamienowaniu. Ta, którą w dzisiejszych czasach nazwano by dziwką - i znalazłyby się jeszcze gorsze określenia, które można byłoby do niej zastosować...

Ona uwierzyła w miłosierdzie. Uwierzyła, że może być powołana, by głosić Jego miłość. Najpierw wśród swoich. Pobiegła do Apostołów z krzykiem: Jezus ŻYJE!, chodźcie ze mną do grobu, zobaczcie!

Miłosierdzie ponad ofiarę. Nic z siebie, wszystko dzięki Niemu. 

I kiedy toczę walkę z samą sobą, chcąc zaliczyć sesję w terminie, przez usta przechodzą mi słowa... Święty, potężny jesteś Panie nasz, przed Tobą dziś możemy stać, dzięki łasce... nie dzięki nam samym. 

Wątpliwości wątpliwościami. Niewiara niewiarą. Beznadzieja beznadzieją.

Ale czy rozpoznam Chrystusa, gdy przyjdzie po raz kolejny?

piątek, 6 lutego 2015

po prostu :) :)

Pan Bóg uzdrawia osobę, która bardzo przejmuje się opinią innych ludzi. - powiedziała podczas Adoracji Mariola. W tym momencie przeszyło mnie niewyobrażalne ciepło. Nie było to pewnie nic mistycznego, jednak doświadczyłam czegoś, czego nie umiem nawet opisać. A potem...

potem wyszłam powiedzieć świadectwo. O tym, jak Pan Bóg działał przez ostatnie kilka lat mojego życia. O tym, co zmieniło się w relacji z moim tatą. Nie było to łatwe, mocno się stresowałam - szczególnie, że w kościele przebywała moja siostra, ale... ale wiem, że sama bym nie wyszła. Ostatnio nie lubię wychodzić i mówić coś publicznie (zdecydowanie łatwiej mi się śpiewa :)). 

Zauważyłam, że mam wokół siebie ludzi, którzy sprawiają, że mój dzień dobrze wygląda. W środę spotkałam się z Bliźniaczkami. Poznałyśmy się półtora roku temu, na pielgrzymce do Częstochowy. Potem nie miałyśmy ze sobą większego kontaktu... co jakiś czas jedno-dwa zdania na Facebooku, jakieś tam polubienie posta... Spotkałyśmy się. Kilka chwil w McDonalds'ie, potem Msza i Adoracja... Więcej chwil spędziłyśmy w kościele... Jednak to spotkanie należało do tych, które zdecydowanie mogę nazwać 'udanym'. Śpiewanie na dworcu i w drodze do kościoła? A jakże! Spontaniczność? Dlaczego by nie? 
W drodze powrotnej dołączył się Wojtek. Mój Brat. Kochany człowiek. Krótki spacer, wygadanie... Zapewnienie o modlitwie... Radość spotkania... Frytki :)

Potem kilka chwil u Dziadka, wiele godzin w pracy... Uśmiech dnia codziennego. Szara codzienność? Niekoniecznie. Mimo że dzień niewiele różni się od kolejnego, coraz bardziej widzę, jak mocno chcę cieszyć się życiem. Mimo kryzysów i przeciwności. 

"Przypadki" sprawiają, że już nie umiem powiedzieć: Boga nie ma. Serio. Bóg o mnie zapomniał? Nie zapomniał! Czasem po prostu, jak dobry ojciec, pozwala mi robić to, co chcę. I stoi z boku, patrząc, jak dobrze mi idzie (lub podnosi z kolan, gdy upadnę). 

Chciałabym kiedyś śpiewać w zespole rockowym i nauczyć się grać na gitarze, niekoniecznie elektrycznej (na początku wystarczyłby mi akustyk) :) Moje marzenia... Czy kiedyś się spełnią? Bardzo bym chciała. Choć nie do końca jestem pewna, czy umiem śpiewać - różni ludzie mówią mi w bardzo różny sposób, a ja sama, choć siebie słyszę, nie umiem siebie ocenić :)

Ale jedno jest pewne! Nigdy nie przestanę tego robić! Śpiewanie, jak pisałam kiedyś wcześniej, stało się nieodłączną częścią mojej modlitwy. Tak jak i spotkanie z drugim człowiekiem. 

Cieszę się tym wszystkim. Naprawdę, bardzo się cieszę :) 

PS. Pozdrawiam serdecznie Misię i Martę - jesteście super :)


niedziela, 1 lutego 2015

prorocy

Dzisiaj podczas Mszy świętej ojciec Tomasz poruszył bardzo ważną kwestię - słuchania proroków. Prorok to nie tylko ten Izajasz ze Starego Testamentu, ale to "każdy, kto słucha Słowa Boga". Słowa, które Pan mówi w Piśmie świętym, ale i drugim człowieku i wydarzeniach, które były naszym udziałem.

Mocno dotknęła mnie ta homilia. Ilu ludzi mogłam ominąć? Ilu proroków mogłabym nie zauważyć? Ile razy przechodziłam obok Chrystusa i Go nie zauważyłam?

"Jestem z ciebie dumny!" - powiedział do mnie dzisiaj mój ojciec duchowy. Nie pierwszy raz. Cieszą mnie te słowa, choć często nie umiem ich przyjąć i zastanawiam się: dlaczego ma być ze mnie dumny, skoro...? Skoro na uczelni różnie idzie. Skoro wie o moich powtarzających się stanach duchowych. Skoro zdaje sobie sprawę z tego, co przeżywam, znając mnie już dość dobrze. 

Takie słowa mocno budują, ale doskonale wiem też, że sama sobie na to nie zasłużyłam. Owszem, mogę być wzorową studentką, wzorową nastolatką, wzorową..., ale zawsze jest coś, co należy poprawić, grzech, który dobrze byłoby oddać Bogu... Nie jestem ideałem, wzorem, autorytetem... nawet nie staram się być, to byłoby ponad moje siły. Ciężko jest być zawsze w centrum uwagi. Ciężko udawać herosa, kiedy wszyscy widzą, że tak naprawdę jesteś słaby. Wiem, przez lata chciałam tak żyć. Żyć tak, żeby wszyscy mnie lubili, kochali, podziwiali... i żyłam w iluzji o świecie, sama nie umiejąc pokochać nawet tych, którzy są obok mnie.

W moim życiu pojawiło się wielu 'proroków'. Paradoksalnie, nie wszyscy byli nawet katolikami, nie wszyscy przyznawali się do Kościoła. Nie musieli. Ci ludzie uczyli mnie miłości, pokory czy akceptacji mojej 'inności' i indywidualizmu. Oni widzieli we mnie dobro, którego ja nie widziałam. I pokazywali, z miłością, co muszę w sobie zmienić, by być piękniejszym człowiekiem. Nie zawsze byli 'łatwi'. Niekiedy ciężko było mi ich przyjąć, zrozumieć, a nawet dostrzec.



Prorok pomaga rozeznawać wolę Bożą!

Pamiętam, że kiedy miałam kilka lat, uwielbiałam przebywać z moją sąsiadką. Gdyby żyła, miałaby pewnie dziś ponad sto lat. Wyjadałam jej truskawki (do tego stopnia, że kiedyś wdało mi się jakieś zakażenie), rozmawiałam z nią siedząc na dwóch schodkach, prowadzących do jej domu, śpiewałam jej dziecięce piosenki i słuchałam opowieści o wojnie i o dobrych smurfach, uciekających przed Gargamelem. Z panią Małgorzatą posiadałam również tajemnice (które ona zabrała ze sobą do grobu, a ja już nawet nie pamiętam, o co już w nich chodziło).

Kiedy wspominam dziś tę kobietę, przypomina mi się jedno: od maleńkości lubiłam obecność osób starszych. To one często były dla mnie prorokami. Ci, z którymi nikt nie lubi rozmawiać, bo smęcą i denerwują samą swoją obecnością.

To nie jest żadna moja zasługa, po prostu tak jest. Uwielbiam osoby starsze, choć często zwyczajnie mnie męczą. Uwielbiam słuchać opowieści o wojnie. Uwielbiam ich przytulać - i widzieć uśmiech na pomarszczonych twarzach.

Prorok pomaga rozeznawać wolę Bożą!

Często tymi prorokami są ci, których najmniej się spodziewamy. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.

Myślę, że od czasu do czasu warto spojrzeć w przeszłość. Przypomnieć sobie twarze wszystkich tych, którzy mieli w naszym życiu jakiś wpływ. Którzy może uśmiechnęli się w autobusie w taki sposób, że dzień nie był już tak smutny jak poprzedni. Którzy wzięli na stopa czy pożyczyli długopis w kolejce w Urzędzie Skarbowym.

Dzisiaj chciałabym mieć przed oczyma tych wszystkich, którzy są i byli obecni w moim życiu. Nie da się, niestety się nie da. Za wiele osób, wydarzeń, spotkań... Mam dwadzieścia dwa lata... jeszcze tyle - ufam - przede mną!

Na koniec piosenka. Tak mocno oddaje to, co teraz przeżywam. Mówię o tej pierwszej z nich.