sobota, 21 lutego 2015

Tak :)

Były takie chwile w moim życiu, których nie rozumiałam - i często nadal nie rozumiem. Chwile, w których mogłam wołać Abba, Ojcze, Tatusiu!, ale i tak 'nie czułam' Bożej obecności. Momenty, w których wszystko - łącznie z moim własnym życiem - wydawało mi się bezsensowne.

Gdyby nie ludzie - często 'przypadkowi' - nie wiem, co by się ze mną działo...

"Twoja spontaniczność jest inspirująca" - powiedział mi ostatnio jeden znajomy.

Gdy odczytałam tę wiadomość, uśmiechnęłam się w duchu. Spontaniczność? Gdybyś widział, człowieku, jak siedzę w piżamie o godzinie 19 i zajadam chipsy - bo nie chce mi się iść zrobić sobie kolację... Gdybyś widział człowieku...

A potem przyszła refleksja... Może faktycznie coś w tym jest? Może NAPRAWDĘ jestem stworzona do tej radości, którą widać przy pierwszym, drugim, trzecim spotkaniu? Może faktycznie lepiej się śmiać nawet na Mszy świętej - i być może zostać uznanym za dziwaka - niż nie uśmiechać w ogóle?

"Ty naprawdę czytasz książki?" - zapytał mnie dzisiaj kolega w pracy. "Wydawało mi się, że twój uśmiech to efekt tego, że jesteś głupią blondynką, a ty naprawdę jesteś inteligentna" :)

Uśmiechnęłam się. Po raz kolejny.

Św. Paweł, kiedy stanął kiedyś na Areopagu, powiedział o sobie niemal wszystko. Wychowany u stóp Gamaliela, na maksa wykształcony. Atakował chrześcijan nawet do rozlewu krwi. Mordował dzieci i kobiety. Potem, doświadczając Bożej obecności, nawrócił się.

Najpierw Boża obecność, a potem zmiana myślenia i czynów!

Kiedyś byłam osobą mniej spontaniczną. Małym, mocno wystraszonym, ale kochanym i uroczym dzieckiem (jak każde dziecko). Bałam się ludzi, a bliski kontakt zawsze napawał mnie strachem. Myślałam o sobie: jestem kimś gorszym, bo... Pochodzę ze wsi "bez perspektyw". Moi rodzice nie należą do bogaczy - w domu nigdy się nie przelewało. Nie umiem wielu rzeczy. Nie dogaduję się z tatą. Nie... Nie... Nie...

Ale w szesnastym roku życia, w dniu ojca, Pan Bóg mi powiedział: HALLO, JA CIĘ KOCHAM. Przytulił - poprzez męskie ramiona ojca jezuity, który prowadził mnie na rekolekcjach. Uśmiechnął się...

To zmieniło nie tylko perspektywę, nie tylko moje myślenie, ale zaczęło przemianę mojego życia, a w końcu - całe dotychczasowe życie.

Jako motto życiowe wzięłam sobie słowa z Pierwszego Listu św. Jana Apostoła, z rozdziału czwartego (stąd nazwa bloga). Nie żyję, nie chcę żyć w strachu. Kocham - może jeszcze niedoskonale, może często zbyt dużo gadam, za mało słucham, ale - wierzę - Pan jest ze mną.

Niejednokrotnie mi to pokazuje - przez ludzi i poprzez sytuacje, te małe cuda, które dzieją się na moich oczach.

Mam na imię Agata. I mogę powiedzieć, że mimo wszystko, jestem osobą szczęśliwą...

pewnie do kolejnego kryzysu... ;) 

2 komentarze:

  1. Podoba mi się wpis. A propo śmiania się na mszy to nie na wszystkich śmiech może zostać uznany za oznakę dziwactwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Agatko, przeczytałam kilka wpisów, odsłuchałam kilku piosenek i bardzo mnie to wszystko poruszyło. Sama nie potrafię ubrać w słowa tego co czułam czytając teksty- jakaś tęsknota? Ale za czym?
    Trzymaj tak dalej, bądź spontaniczna, bo rzeczywiście (jak powiedział Twój kolega) inspirujesz tym innych :)

    OdpowiedzUsuń