poniedziałek, 30 marca 2015

pragnę

Siedziała samotnie na dworcu PKP w Gdańsku. Patrzyłam na nią przez dłuższą chwilę - było w jej wzroku coś osobliwego. Jakiś smutek, który przenikał na wskroś, spojrzenie, które mówiło: wydarzyło się coś bardzo trudnego. 
W moim sercu - na pewno nie umyśle - zrodziła się pewna myśl. "Powiedz jej, że Bóg ją kocha". Chciałam ją odrzucić - bo jak tak, niczym Świadkowie Jehowy - zaczepiać ludzi na ulicy i, jak w jakiejś sekcie, bombardować ich słowami o miłości.
Jednak ta myśl nie ustawała, a kobieta stawała się coraz bardziej przerażająco smutna. 
Przepraszam panią bardzo... - powiedziałam nieśmiało - nie wiem dlaczego, raczej nigdy tak nie miałam, ale... ale czuję, że powinnam powiedzieć pani, że Bóg panią kocha. 
Spojrzała na moją wystraszoną twarz i, nie zdradzając emocji, wyksztusiła proste: nikt mi o tym wcześniej nie mówił... Po czym, po raz kolejny, spojrzała wzruszona, mówiąc: tydzień temu straciłam dziecko, zasnęło i nie obudziło się, podobno śmierć łóżeczkowa. 

I tak siedziałam, nic nie mówiąc. Współczuję? Czy mogę, w chwili, gdy wszyscy żyją, powiedzieć, że czuję to, co ona? A może moje milczenie pomogło jej bardziej niż gdybym zapewniała, że WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE (bo czy to nie zbyt banalne w obliczu takiego cierpienia?). Przejechała jedna, druga, trzecia kolejka... Spóźniłam się na Mszę świętą (ostatecznie wybrałam inną godzinę), ale spotkałam Chrystusa! Cierpiącego, smutnego...

"Nikt mi tego wcześniej nie powiedział..."

Nie chcę żyć w Kościele - wyznałam ostatnio mojemu ojcu duchowemu. Ciągle tylko nakazy i zakazy, ciągle jakieś afery, nic nie rozumiem z tego wszystkiego. 
"Ja też nie chcę być w takim Kościele" - odpowiedział.

A ja, coraz mocniej doświadczam ostatnio, czym jest dla mnie Kościół. I jakie jest moje w nim zadanie. Mówić tym, których nikt nie mówi, że są kochani. Przytulać tych, których nikt nie chce nawet dotknąć. Uśmiechnąć się do tych, którzy zapomnieli, że istnieje szczęście.

I pozwolić sobie samej na szaleństwo bycia kochaną. Przyjmować, a nie tylko dawać i dawać tę miłość. Przecież sama również jej potrzebuję. 

I kiedy rozpoczął się już Wielki Tydzień, chciałabym, za Chrystusem Ukrzyżowanym, móc powiedzieć: Pragnę. Chyba nic więcej, od pragnienia, nie potrzeba. 

Pragnę. 

"Kochaj. I rób, co chcesz"


poniedziałek, 9 marca 2015

bezdomni

"Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się jeśli jest głodny." św. br. Albert Chmielowski

Poznałam ich na Woodstocku. Piotrek (zwany Pietrkiem), Gienek i trzeci - niestety, nie pamiętam imienia. Przyszli, zapytali, czy możemy dać im coś do zjedzenia. Potem zaczęliśmy rozmawiać. O problemach rodzinnych. O tym, w jaki sposób trafili na ulicę. O chorej córeczce. O... o... o... 
Pamiętam oczy Pietrka. Pełne tęsknoty. "Moja córka jest chora. Mieszka z matką na Ukrainie. Ja jestem tutaj, ale tęsknię. Pomódlcie się, ona bardzo cierpi z powodu choroby..."
Potem moment modlitwy. Spontanicznej, zakończonej Modlitwą Pańską.  Oni "Ojcze nasz" nawet dobrze nie znali. Nie to było jednak istotne! To pragnienie, ta radość, ten pokój... Tak, tego nie da się tak łatwo zapomnieć. (choć, wiem - nie raz już o tym tutaj pisałam)

Być jak chleb...

W nocy z soboty na niedzielę byłam na czuwaniu w Pieniężnie. Powiem szczerze - gdyby nie myśl, że spotkam tam znajomych, wcale bym nie jechała. Nie miałam jakichś oczekiwań odnośnie modlitwy. Nie nastawiałam się na jakieś szczególnie duchowe uniesienia - czy coś w tym stylu. Cieszyłam się, że spotkam tam Wojtka, Edzię, Klaudynę... 
Czuwanie to, z kilku powodów, było dla mnie trudne. W kilku momentach czułam się jak... bezdomny. Osamotniona, poraniona... I wiem - wcale tak nie jest - jednak 'coś' nie dawało mi spokoju. Coś blokowało. Uwierało. 
Przychodziły myśli o beznadziejności. Beznadziejnie, że przyjechałam. Beznadziejnie... 
Mimo że cieszyłam się obecnością przyjaciół (i wspólnym śpiewem - tak jak na Taize), to jednak... Sytuacja nawet nie do opisania. 

Być jak chleb... 

Kiedyś, gdy jeszcze byłam w postulacie, na dworcu PKP w Wejherowie podszedł do mnie pewien bezdomny. Spojrzał w oczy, uśmiechnął się. Wcisnął dwa złote i powiedział "siostrzyczko, niech siostra weźmie, bo jest siostra zapewne biedniejsza ode mnie" :) I sobie poszedł... Zdziwiłam się, że wiedział o moim pobycie w klasztorze, że zwrócił uwagę na strój (nie miałam welonu, a spod płaszcza wystawał kawałek postulanckiej sukienki). A najmocniej zdziwiło mnie, że był to właśnie bezdomny... Przecież mógł wziąć te pieniądze na alkohol, wydać na papierosy albo... Tak pokazują media, mówią stereotypy... Mam jednak, na szczęście, również i inne doświadczenia...

I te doświadczenia chciałabym zachować. Choć serce często mówi mi: to bez sensu. Choć w głowie myśli cholernie się plączą. Mimo tego, że buntuję się jak nastolatka. Mimo... 

Byłam dzisiaj na spektaklu "Brat naszego Boga" w Wejherowskim Centrum Kultury. Piękne dzieło! Życie br. Alberta Chmielowskiego, tak często mocno mi bliskie... Podobne doświadczenia, podobne spojrzenie na rzeczywistość. Szaleństwo miłości.

Mimo że mam dwie nogi i nie walczyłam w żadnym powstaniu, a zamiast malować, rysuję patyczaki...

- Czy ty się nigdy nie nudzisz tymi bezdomnymi? Czy ty się ich nie boisz? - zapytał mnie kiedyś wujek Mirek, gdy po raz kolejny jechałam 150 km PKS-ami, by przywieźć brata taty na święta Bożego Narodzenia.
- Wujek, a czy ty bałbyś się osób, które kochasz?

I tak, wiem, że moje słowa może nie zawsze są zgodne z rzeczywistością. Nie z wszystkimi bezdomnymi rozmawiam, niektórych omijam, brzydzę się, wstydzę, boję... Czasem obojętność - która jest chyba gorsza od nienawiści - wkrada się niczym złodziej do mojego serca, zabijając wrażliwość. 

Ale wtedy przychodzi kolejne doświadczenie... mojej własnej niemocy. Poczucie samotności i bezdomności, obcości od świata, który jest tak 'inny' od tego, w jakim chciałabym żyć, a jednocześnie na tyle bliski, bym była - starała się być - 'tu' i 'teraz'.

Czy mi się to udaje? Ciężko powiedzieć. Pewnie i tak czas pokaże...


czwartek, 5 marca 2015

po prostu

Ostatnio kilka osób zapytało mnie Jak wierzyć, skąd brać tę wiarę? Czasem pytanie było dosłowne, innym razem przebijało się przez kilka innych. Jak wierzyć, gdy życie przygniata? Jak wierzyć, kiedy ludzie wokoło umierają? Jak doświadczyć działania Boga - przecież obiecał, że nie zostawi nas 'sierotami'? Jak, jak, jak?

Szukałam odpowiedzi na te pytania i... nie znalazłam. A Pan - wierzę - przyszedł. Właśnie w tych pytaniach. W tęsknocie. W buncie. W nic nierozumieniu. 
W książkach, które obecnie czytam, i spotykanych ludziach, których poznaję na nowo :)

Tomas Halik, w książce Chcę, abyś był, napisał: 
"Si comprehendis, non est Deus - jeśli o czymś myślisz, że to znasz, bądź pewien, że to nie Bóg - napisał św. Augustyn. Dotyczy to także zmartwychwstałego Chrystusa, lubiącego zaskakiwać; jeśli myślisz, że nie musisz Go szukać i odkrywać, to się z Nim nie spotkasz. Nieprzypadkowo apostoł Paweł na ateńskim Areopagu jako odpowiednie miejsce swego kazania o zmartwychwstaniu wybrał obraz Nieznanego Boga. (por Dz 17, 23) 
My także Go nie poznamy, jeśli na pytanie, które nam stawia, na pytanie, którym jest On sam, nie będziemy umieli odpowiedzieć z głębi serca, tak jak odpowiedział mu Piotr: Panie, Ty wiesz, że Cię kocham! Jezus nie wymaga od swoich uczniów znajomości teorii o zmartwychwstaniu, ale tego, by również oni 'wstali z martwych' i już teraz 'wkroczyli w nowe życie' (por. Rz 6, 4) - a nowość tego życia polega na miłości 'w stylu Jezusa' do innych ludzi, do świata, do życia, do Boga.
'Jezus jest odpowiedzią!' - czytamy na transparentach ewangelikalnych charyzmatyków. Tak, ale jest też druga odpowiedź; dopiero ten Jezus przeszedł przez milczenie śmierci, będące pierwszą odpowiedzią na rozdzierające pytanie z krzyża, może stać się odpowiedzią na pytanie tych, którzy dotknęli ciemności Wielkiego Piątku."

'Rozdzierające pytanie z krzyża'?
Czy nie właśnie to: Boże mój, dlaczego mnie opuściłeś?, które - 'dziwnym trafem' - pokazuje cały absurd i komizm sytuacyjny, gdy sam Chrystus staje się... ateistą? Gdy Bóg-Człowiek nie doświadcza obecności Tego, który u Izajasza powiedział, że nigdy nie opuści (nawet gdyby matka to zrobiła)?

Powiedziałam dzisiaj na wykładzie, że nawet profesor filozofii, z którym mieliśmy zajęcia, jawi się dla mnie ostatnio jako bardziej wierzący niż 'przeciętny katolik'. Chociaż publicznie powiedział, że jest ateistą i w Boga nie wierzy, ale... Ale wkurzała go instytucja Kościoła. Ale denerwowali Go księża (choć cenił Tischnera - podobnie jak ja...). Ale...

Profesor, który początkowo mnie irytował, potem było mi go szkoda, a dzisiaj... dzisiaj z chęcią umówiłabym się z nim na kawę i 'przybiła piątkę'. Oboje szukamy szczęścia, spełnienia, radości... Boga? Mówi, że nie wierzy, ale... no właśnie... czy mam prawo oceniać tę jego niewiarę? A może raczej... pobłogosławić ten jego święty czas, tę jego świętą i powtarzalną historię, ten moment poszukiwania i zadawania pytań, szukania na nie odpowiedzi...?

Pytania, pytania, pytania. 

Czy Chrystus, jeśli przyszedłby dzisiaj, znalazłby we mnie człowieka kochającego? 

Ubi caritas et amor, Deus ibi est... 

Kochać? Czy ja jeszcze umiem kochać?



Ks. Jan Twardowski "Nic więcej"

Napisał "MÓJ Bóg" ale przekreślił, bo przecież pomyślał
o tyle mój, o ile jestem sobkiem
napisał "Bóg ludzkości" ale się ugryzł w język, bo przypomniał
sobie jeszcze aniołów i kamienie podobne w śniegu do królików
wreszcie napisał tylko "Bóg". Nic więcej
Jeszcze za dużo napisał




niedziela, 1 marca 2015

czy...?

Czy moja duszę też sprzedacie za 5 zł? - z nienawiścią w głosie zapytał młody chłopak na Woodstocku. Wystraszyłam się trochę. A jednocześnie przyszło mi wówczas pytanie: czy ci, którzy nazywają się ateistami, czy oni mogą być zbawieni? I kolejne: czy ci, którzy przeklinają, którzy złorzeczą - co z nimi się stanie?

Od razu powiem, że to, co piszę, może być teologicznie niepoprawne. Piszę w większości o własnym doświadczeniu, o tym, co ja - Agata Krukowska - sama (często tylko trochę) zrozumiałam, zauważyłam...

Większość tych, których spotkałam, dążyli do szczęścia. Inni mniej, inni bardziej się z tym obnosili. Szukali prawdy, zadawali pytania... Żyli. Poszukiwali. Błądzili. Odnajdywali i gubili sens wszystkiego. 

Mi dana została łaska wiary. Nikt nie kazał mi - dzięki Bogu - wierzyć. Nikt nie zmuszał do chodzenia do kościółka (pewnie gdyby tak było, omijałabym go szerokim torem). Nikt też raczej zbytnio nie zachęcał... jakoś tak sama chciałam, a przypadek (?) sprawił, że trafiałam na podobnych do siebie ludzi, ludzi z pasją poznawania Boga.

Nie mogę powiedzieć, że moja wiara jest na wysokim poziomie. Bo cóż to za 'poziom', co on określa? Ilość klepanych modlitw? A może długość wysłuchanego w internecie kazania? Wiedza teologiczna, biblijna...? Nie wiem, czy w chwili największego kryzysu, po raz kolejny nie powiem: nie chcę, już nie daję rady. I odejdę. 

Moja wiara nie raz przeżywała kryzys. Przyjaciele doskonale o tym wiedzą. Ciężko do mnie wówczas podejść, świat wydaje mi się bezcelowy, a Bóg jest odległym tyranem, który właściwie się mną nie interesuje. Tak, są i takie momenty, nie powiem, że nie. 

I właśnie dzięki tym chwilom wiem, że nie mam prawa powiedzieć: niewierzący pójdą do piekła. Bo nie wiem, co sprawiło, że oni przestali wierzyć. Nie wiem, w jaki sposób Bóg do nich przyszedł - czy w chwili "lekkiego powiewu", czy burzy emocjonalnej, albo może śmierci najbliższych, których oni nie umieją przyjąć. 

W niektórych momentach mam ochotę krzyknąć za Nietzschem: Bóg umarł. I w to uwierzyć. Serio. Niech umrze bóg, jeśli ma być tylko tanim obserwatorem, zasadami moralnymi i dogmatami. Niech umrze bóg, jeśli miałby mi zabierać moich najbliższych... bo co to za bóg? 

"Zabiliśmy go, ty i ja" - pisze Nietzsche w książce Wiedza radosna. "Czyliż zaginął? Czyż zabłąkał się? Czy się ukrywa?" Nie, ZABILIŚMY GO. 

Zabijajmy go, tego boga - nieprzypadkowo pisanego przeze mnie małą literą. Bo jeśli bóg ma mi zabrać moich najbliższych, to ja nie chcę takiego boga! Niech nikt mi nie mówi, że to "jego wola", "zrządzenie losu" czy cokolwiek innego. Niech nikt mi tego nie mówi! Nie chcę boga-tyrana, nieczułego na krzywdę dzieci. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę!

Zaczęłam tę notkę od słów chłopaka na Woodstocku. Przypuszczam, że ma on więcej wiary niż ja sama. On wierzy w duszę, sama często o niej zapominam. Nie umiem kochać. A bóg, a Bóg? Odległy. Paciorek przed snem i... koniec? Relacja? Zaufanie? 

Kiedy życie idzie 'dobrym' torem, kiedy wszystko układa się po mojej myśli, mówić o wierze jest łatwo. Studia, praca, szczęśliwa rodzina, Bóg, który uczy przebaczenia, uśmiechnięte zdrowe dzieci... 

"Ja wierzę, że Bóg jest, ale nikt mi nigdy wcześniej nie powiedział, że On mnie kocha" - usłyszałam, również na Woodstocku. Jak ten sam Bóg może ją kochać, skoro jest ona z nieślubnego łoża? Jak może kochać ją, tę wytatuowaną dziewczynę z milionem kolczyków wbitych w ciało? Ją? A do kościoła nie chodzi, sakramentów nie przyjmuje... 

Wiem, że wielu się ze mną nie zgodzi. Wiem o tym. Ale bliżej mi sercem do 'dziwki', która w dzień opłakuje swoje ciało, a w nocy dalej idzie się oddać mężczyźnie niż księdzu, który chodzi wyprostowany, z głową wzniesioną ku niebu, który mówi piękne kazania o miłości, a nie znajduje minuty, by wysłuchać. Nie mam nikogo konkretnego na myśli, a ten "ksiądz" jest tylko przykładem. Łatwiej mi przyjąć Marmieładowa ze "Zbrodni i kary", który doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej niedorzecznej ułomności, który kocha córkę, a mimo tego wysyła ją do prostytucji "aby mógł w spokoju pić"... niż katolika, który poza Kościołem nie widzi świata, któremu dogmaty i kościelne struktury przysłaniają miłość i zrozumienie drugiego.

Wielu ludzi już dawno straciło wiarę - zarówno w Boga, jak i Kościół - a tkwią w nim jedynie z przyzwyczajenia, strachu przed karą i niechęcią do przekroczenia struktur.

Kiedyś starałam się "nawrócić" swoich znajomych. Dziś już tego nie robię. Z jednej prostej przyczyny: nie mogę nakazać komuś kochać, mogę im co najwyżej pokazać swoją miłość (której zresztą ciągle się uczę). Brzmi jak Paulo Coehlo, mam tę świadomość. 

Życie wszystko zweryfikuje.

Czy ci, którzy nazywają się ateistami, mogą być zbawieni? Po raz kolejny powtórzę zadane pytanie...

I zadam kolejne: co robią ci, którzy nazywają się praktykującymi wierzącymi, by tym 'spoza granic' pokazać, że warto inaczej? 

Najpierw ja, potem inni. 

Życie wszystko zweryfikuje. Czas wypić kawę.