niedziela, 1 marca 2015

czy...?

Czy moja duszę też sprzedacie za 5 zł? - z nienawiścią w głosie zapytał młody chłopak na Woodstocku. Wystraszyłam się trochę. A jednocześnie przyszło mi wówczas pytanie: czy ci, którzy nazywają się ateistami, czy oni mogą być zbawieni? I kolejne: czy ci, którzy przeklinają, którzy złorzeczą - co z nimi się stanie?

Od razu powiem, że to, co piszę, może być teologicznie niepoprawne. Piszę w większości o własnym doświadczeniu, o tym, co ja - Agata Krukowska - sama (często tylko trochę) zrozumiałam, zauważyłam...

Większość tych, których spotkałam, dążyli do szczęścia. Inni mniej, inni bardziej się z tym obnosili. Szukali prawdy, zadawali pytania... Żyli. Poszukiwali. Błądzili. Odnajdywali i gubili sens wszystkiego. 

Mi dana została łaska wiary. Nikt nie kazał mi - dzięki Bogu - wierzyć. Nikt nie zmuszał do chodzenia do kościółka (pewnie gdyby tak było, omijałabym go szerokim torem). Nikt też raczej zbytnio nie zachęcał... jakoś tak sama chciałam, a przypadek (?) sprawił, że trafiałam na podobnych do siebie ludzi, ludzi z pasją poznawania Boga.

Nie mogę powiedzieć, że moja wiara jest na wysokim poziomie. Bo cóż to za 'poziom', co on określa? Ilość klepanych modlitw? A może długość wysłuchanego w internecie kazania? Wiedza teologiczna, biblijna...? Nie wiem, czy w chwili największego kryzysu, po raz kolejny nie powiem: nie chcę, już nie daję rady. I odejdę. 

Moja wiara nie raz przeżywała kryzys. Przyjaciele doskonale o tym wiedzą. Ciężko do mnie wówczas podejść, świat wydaje mi się bezcelowy, a Bóg jest odległym tyranem, który właściwie się mną nie interesuje. Tak, są i takie momenty, nie powiem, że nie. 

I właśnie dzięki tym chwilom wiem, że nie mam prawa powiedzieć: niewierzący pójdą do piekła. Bo nie wiem, co sprawiło, że oni przestali wierzyć. Nie wiem, w jaki sposób Bóg do nich przyszedł - czy w chwili "lekkiego powiewu", czy burzy emocjonalnej, albo może śmierci najbliższych, których oni nie umieją przyjąć. 

W niektórych momentach mam ochotę krzyknąć za Nietzschem: Bóg umarł. I w to uwierzyć. Serio. Niech umrze bóg, jeśli ma być tylko tanim obserwatorem, zasadami moralnymi i dogmatami. Niech umrze bóg, jeśli miałby mi zabierać moich najbliższych... bo co to za bóg? 

"Zabiliśmy go, ty i ja" - pisze Nietzsche w książce Wiedza radosna. "Czyliż zaginął? Czyż zabłąkał się? Czy się ukrywa?" Nie, ZABILIŚMY GO. 

Zabijajmy go, tego boga - nieprzypadkowo pisanego przeze mnie małą literą. Bo jeśli bóg ma mi zabrać moich najbliższych, to ja nie chcę takiego boga! Niech nikt mi nie mówi, że to "jego wola", "zrządzenie losu" czy cokolwiek innego. Niech nikt mi tego nie mówi! Nie chcę boga-tyrana, nieczułego na krzywdę dzieci. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę!

Zaczęłam tę notkę od słów chłopaka na Woodstocku. Przypuszczam, że ma on więcej wiary niż ja sama. On wierzy w duszę, sama często o niej zapominam. Nie umiem kochać. A bóg, a Bóg? Odległy. Paciorek przed snem i... koniec? Relacja? Zaufanie? 

Kiedy życie idzie 'dobrym' torem, kiedy wszystko układa się po mojej myśli, mówić o wierze jest łatwo. Studia, praca, szczęśliwa rodzina, Bóg, który uczy przebaczenia, uśmiechnięte zdrowe dzieci... 

"Ja wierzę, że Bóg jest, ale nikt mi nigdy wcześniej nie powiedział, że On mnie kocha" - usłyszałam, również na Woodstocku. Jak ten sam Bóg może ją kochać, skoro jest ona z nieślubnego łoża? Jak może kochać ją, tę wytatuowaną dziewczynę z milionem kolczyków wbitych w ciało? Ją? A do kościoła nie chodzi, sakramentów nie przyjmuje... 

Wiem, że wielu się ze mną nie zgodzi. Wiem o tym. Ale bliżej mi sercem do 'dziwki', która w dzień opłakuje swoje ciało, a w nocy dalej idzie się oddać mężczyźnie niż księdzu, który chodzi wyprostowany, z głową wzniesioną ku niebu, który mówi piękne kazania o miłości, a nie znajduje minuty, by wysłuchać. Nie mam nikogo konkretnego na myśli, a ten "ksiądz" jest tylko przykładem. Łatwiej mi przyjąć Marmieładowa ze "Zbrodni i kary", który doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej niedorzecznej ułomności, który kocha córkę, a mimo tego wysyła ją do prostytucji "aby mógł w spokoju pić"... niż katolika, który poza Kościołem nie widzi świata, któremu dogmaty i kościelne struktury przysłaniają miłość i zrozumienie drugiego.

Wielu ludzi już dawno straciło wiarę - zarówno w Boga, jak i Kościół - a tkwią w nim jedynie z przyzwyczajenia, strachu przed karą i niechęcią do przekroczenia struktur.

Kiedyś starałam się "nawrócić" swoich znajomych. Dziś już tego nie robię. Z jednej prostej przyczyny: nie mogę nakazać komuś kochać, mogę im co najwyżej pokazać swoją miłość (której zresztą ciągle się uczę). Brzmi jak Paulo Coehlo, mam tę świadomość. 

Życie wszystko zweryfikuje.

Czy ci, którzy nazywają się ateistami, mogą być zbawieni? Po raz kolejny powtórzę zadane pytanie...

I zadam kolejne: co robią ci, którzy nazywają się praktykującymi wierzącymi, by tym 'spoza granic' pokazać, że warto inaczej? 

Najpierw ja, potem inni. 

Życie wszystko zweryfikuje. Czas wypić kawę.

2 komentarze:

  1. Zaglądam na prowadzonego przez Panią bloga być może dlatego, że tęsknię za takim Kościołem, który Pani reprezentuje - straciłem wiarę i przestały już na mnie działać nawet "przyzwyczajenie, strach przed karą i niechęć do przekroczenia struktur". Dziękuję za ten wpis.

    OdpowiedzUsuń
  2. DZIĘKI A. Dzięki takim Ludziom jak Ty daje się żyć. :) Dziękuję ZA SŁOWO. E.

    OdpowiedzUsuń