sobota, 31 stycznia 2015

chciałabym

Poznałam Ją kiedyś na rekolekcjach. Przyjechała. Widziałam w oczach ogromne pragnienie, ale i strach... Jak go pokonać? Jak przekonać Ją, by zaczęła wierzyć Chrystusowi? Czy mogę Ją "nawrócić"?

Zaczęłyśmy rozmawiać. Minuta za minutą, godzina za godziną... O Bogu. O Jej pragnieniach. O strachu.  O rodzinie. "Boję się, że się nawrócę, bo jeśli - tak jak ty - zostanę zakonnicą?" "Nie rozumiem, jak ty możesz tu żyć, jak w więzieniu; nie wiem właściwie, co ja tu robię" 

Grałyśmy z dziewczynami przedstawienie. Byłam synem marnotrawnym. Widziałam Jej minę. Coś ruszyło. Oglądałam łzę, która spływała po policzku. Potem jeszcze długo rozmawiałyśmy... 

Spotkałyśmy się w kwietniu po raz drugi. Była jakaś 'inna'. Coś się w Niej zmieniło. "Wiesz, że zaczęłam chodzić do kościoła? Jezus naprawdę żyje". Przyjechała po to, by mi to powiedzieć. Minęła prawie całą Polskę - z Małopolski do Poznania jest jednak kawałek drogi. 

"Agatka, dlaczego ty tyle o niej mówisz?" - zapytała mnie kiedyś jedna z sióstr. Bo mi na niej zależy - odpowiedziałam. Tak po prostu mi na niej zależy.

Ostatnio, podczas kazania, starszy celebrujący Mszę kapłan wspomniał o swoim znajomym księdzu. Ów ksiądz przed laty, jeszcze przed swoim nawróceniem, trafił do więzienia na 8 lat. Wyszedł po 7. Po tych kilku latach spędzonych za kratami (w tym czasie spotkał tam Chrystusa) i po kilku latach na wolności, odczuł w sobie głębokie pragnienie kapłaństwa. Jednak żadne seminarium nie chciało go przyjąć. "Z twoją historią życia? Co powiedzą ludzie, gdy się dowiedzą?" - pytali biskupi.

Po którymś razie jeden z biskupów zgodził się go przyjąć. Pod jednym warunkiem: wyjedzie z kraju. Zgodził się. Dziś jest świetnym kapłanem, pracuje za granicą, ma doskonały kontakt ze swoimi parafianami i pomaga takim jak on - więźniom i byłym więźniom - w drodze do spotkania Chrystusa.

Kiedy mówiłam: jadę na Woodstock, nie kłamałam. Nie jechałam na Przystanek Jezus. Nie potrzebowałam koła wzajemnej adoracji. Jasne, że przyznawałam się do Przystanku Jezus, w jego ramieniu jechałam, w Imieniu Jezusa starałam się tam być i służyć. Jednak głównym moim celem było dotarcie do ludzi z Woodstocku. Rozmowa z tymi osobami, modlitwa z nimi... 

Po co? Dlaczego?

Bo mi na nich zależało. Bo zależało mi, by i oni choć trochę doświadczyli tego samego szczęścia, jakiego doświadczyłam pięć i pół roku temu na rekolekcjach ignacjańskich. By i oni doświadczyli Miłości, którą ja otrzymałam. Darmo dostałam, za darmo chciałam oddać.

Do dziś mam przed oczyma wyraz twarzy przystojnego chłopaka. Powiedziałam mu: piękne masz oczy. A on...? Płacz, przytulenie, wzruszenie. "Nikt mi tego wcześniej nie powiedział". Dlaczego? Przecież w tych pięknych, dobrych oczach było naprawdę coś cudownego? Czy tylko ja to widziałam?

Chciałabym powiedzieć, że wszystkie nawrócenia, które się dokonały na moich oczach, były przeze mnie lub dzięki mnie. Skłamałabym. Zbyt wiele "przypadków". Zbyt wiele "przypadkowych" słów czy spotkań. To nie dzięki mnie ci ludzie doświadczyli Chrystusa - bo ja sama pewnie gadałabym tylko głupoty. Wierzę, ba - jestem przekonana, że to Duch Święty. Duch, który nie jest pobożnościowym bożkiem, jakimś duszkiem, ale jest Pokojem serca. 

Nie wiem, jak zdefiniować nawrócenie. Nie wiem nawet, czy warto je definiować. Ale jestem przekonana o jednym: zawsze, kiedy inaczej spojrzę na człowieka obok, zawsze wtedy dokonuje się nawrócenie. Jakaś zmiana - we mnie samej, ale często i drugiej osobie. 

Chciałabym zawsze móc odpowiedzieć na pytanie "dlaczego?" - bo mi na tobie zależy. 

Chciałabym.

A często zwyczajnie się boję.

czwartek, 29 stycznia 2015

światło, tak bardzo

Ostatnio mocno brzmią mi w uszach słowa - świętego już - Jana Pawła II wypowiedziane w 1983 r. na Jasnej Górze: Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali. Dzisiaj pomyślałam sobie, że to wcale nie chodzi o perfekcjonizm, pracoholizm czy inny 'izm'. Nie. Ale o coś trochę innego...

Niedawno pewna osoba zapytała mnie, czy mogłabym ją odwiedzić.Powiedziałam: tak, ale... I tu weszło - praca, studia, egzaminy, zmęczenie, przeziębienie... Codziennie znalazła się kolejna wymówka. A zwyczajnie mi się nie chciało. Nie chciało mi się rozmawiać z 88 letnim Dziadkiem, nie chciało mi się słuchać po raz kolejny tego samego. Prawdą jest, że pracuję i studiuję równocześnie, ale prawdą jest również to, że jeśli chcę, znajduję czas na wszystko. Na WSZYSTKO. 

Wczoraj przyjechałam do Dziadka. Widziałam Jego radość z tego powodu, że mógł mi ugotować pierogi z "Lidla" (chyba, z "Biedronki" wyglądają nieco inaczej). Jak bardzo cieszył się, że spędziłam z nim te kilka godzin. Zrozumiałam też, jak bardzo mi na Nim zależy i ile Mu zawdzięczam - mimo że nie jest moim 'biologicznym' Dziadkiem...


Wymagajcie od siebie... 

Kiedy moje relacje z najbliższymi kuleją. Kiedy nie chce się wstać z łóżka do pracy. Kiedy studia najchętniej rzuciłoby się w cholerę - bo po co uczyć się teorii pedagogicznej, którą - jak powiedziała Lidka - można sobie w buty włożyć. Kiedy żyć się nie chce, a jeszcze 'wypada się' uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry...? 

Nie powiem, że mi się udaje - ci, którzy znają mnie również spoza wirtualnego świata, doskonale o tym wiedzą. Jestem dość wybuchową, powiedziałabym nawet - melancholijną i niecierpliwą osobą. Jednak, wierzę, Pan Bóg - znowu o Nim... - kocha mnie taką, jaką jestem.

I to, szczególnie ostatnio, nie jest sloganem.

Tylko wiara w to, że Bóg mnie wspiera, pozwala mi nie rzucić moich studiów. I to całkiem poważnie. 
Gdyby nie ludzie, których postawił mi na mojej drodze, dawno bym to zrobiła. Gdyby nie ci, którzy mówią dasz radę czy są drugie terminy. Którzy pomagają mi ogarnąć angielski czy wspierają na egzaminie - czy to modlitwą, czy... podpowiedziami (wiem, wiem, to niegrzeczne tak ściągać...). 

Nie wiem, czy studiowanie pedagogiki wczesnej edukacji to 'moja droga'. 
Nie wiem, czy Pan Bóg chce, abym zajmowała się dziećmi. 
Nie wiem nawet - może przez zmęczenie - czy cieszy mnie to, co robię.

Ale jedno mnie cieszy: to, że Pan Bóg jest mimo tego, że ja ZWYCZAJNIE NIE WIEM.


Jezus mówił ludowi: Czy po to wnosi się światło, by je postawić pod korcem lub pod łóżkiem? Czy nie po to, aby je postawić na świeczniku? Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. I mówił im: Uważajcie na to, czego słuchacie. Taką samą miarą, jaką wy mierzycie, odmierzą wam i jeszcze wam dołożą. Bo kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, pozbawią go i tego, co ma. (Mk 4, 21-25)

Ten fragment towarzyszył mi zarówno podczas Przystanku Jezus, ale i w trakcie pobytu na Europejskim Spotkaniu Młodych w Pradze. 

I doskonale mówi mi, kim POWINNAM BYĆ JA! Światłem, które stawia się na wierzchu, solą ziemi... JA. 

Czy może się coś ukryć? Pewnie tak. 
Czy warto?

Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje 'Westerplatte'. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie - jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić - dla siebie i dla innych. - św. Jan Paweł II




poniedziałek, 19 stycznia 2015

o śpiewaniu słów kilka :)

Muzyka w moim życiu duchowym odgrywała zawsze dużą rolę. To jej słuchałam godzinami, dojeżdżając przez 3 lata do liceum, oddalonego 40 km od mojego miejsca zamieszkania. Czasem jednej piosenki słuchałam non stop przez godzinę, innym razem rozkoszowałam się nutami, co jakiś czas przerywając w połowie i szukając czegoś, co bardziej pasowałoby do stanu ducha, w którym się obecnie znajdowałam. 

Jednak jeszcze większą frajdę sprawiało mi zawsze śpiewanie. Co prawda, starałam się nie robić tego publicznie (coby nie drażnić :)), jednak były w moim życiu momenty, w których czułam się na tyle swobodnie, że pozwalałam sobie na takie 'szaleństwo' :) Jednym z takich momentów było Europejskie Spotkanie Młodych w Pradze. 


Chwalę Cię, Panie, całym sercem, 

opowiadam wszystkie cudowne Twe dzieła. 
Cieszyć się będę i radować Tobą, 
psalm będę śpiewać na cześć Twego imienia, o Najwyższy. 


Psalm 9, jak i wiele innych fragmentów Słowa, pokazuje, że warto śpiewać! Warto otworzyć usta i chwalić Boga muzyką! Nawet, a może przede wszystkim, gdy tego nie umiemy :) Gdy przysłowiowy słoń nadepnął nam na ucho. Gdy ość utknęła nam w gardle. Gdy ktoś stanął nam na krtani :)

Dotychczas budziłam sąsiadów, śpiewając Mamie o 6:00 rano Mury na konkurs patriotyczny (wtedy sąsiadka zapytała tatę, czy ktoś mnie czasem nie bije :)). Ostatecznie zdobyłam pierwsze miejsce, ale... od końca. :) Na szczęście słuchało mnie tylko jury :) A Mama i tak była dumna (że miałam odwagę wystąpić) :)

Uwielbianie Pana Boga jest jednak czymś większym niż nawet najwybitniejszy konkurs muzyczny. Nie tylko przybliża mnie samą do Stwórcy, ale często bardzo mocno łączy... Przekonałam się o tym, kiedy razem z Przyjaciółmi (nie waham użyć się tego słowa), śpiewaliśmy na stacji metra czy w samym metrze. Kiedy podeszli do nas Portugalczycy - i oni śpiewali w swoim języku albo w języku angielskim, a my tę samą piosenkę po polsku. Albo gdy tańczyliśmy razem z Chinkami "Raduję się dusza ma" :) Albo gdy dołączały się inni Polacy. Albo...

Pamiętam moment, gdy podszedł do mnie jeden Portugalczyk i powiedział: "wysławiajcie, wychwalajcie..." (oczywiście, ze znamiennym akcentem). Kiedy zaczęłam śpiewać tę piosenkę, bardzo mocno się ucieszył. I zaczął klaskać z radości. To było cudowne, wyjątkowe, niezastąpione (również dlatego, że trafiłam w melodię :)). 

Ostatnio muzyka towarzyszy mi na każdym kroku. Wstaję i... od razu przypomina mi się jakaś piosenka, wpasowująca się w to, co czuję w danym momencie. Idę na dworzec i śpiewam pod nosem - ludzie patrzą jak na wariata, a ja dalej to robię. Czasem się nawet cieszę, że mieszkam w mieście. ;)

A tak serio, wiem, że jakkolwiek bym nie śpiewała, to i tak będę to robić! Bo lubię. Bo czuję, że to moja - bardzo niewielka - ale misja. Aby dawać radość innym, a przez to i sobie. Kiedy przypomnę sobie uśmiech Portugalczyka, wiem, że warto!

A przy okazji... wtedy wychodzę z więzienia. Uwalniam się od ludzkich osądów, od nienawiści, od... Jestem jak Paweł z Sylasem. Kajdany opadają, a ja jestem wolna - na dźwięk hymnów i pieśni 'pełnych Ducha' :)

Czy nie wystarczy, aby zacząć śpiewać? I nie kończyć... 





sobota, 17 stycznia 2015

TYLE

"Jak cię widzą, tak cię piszą"?
"Trafiła kosa na kamień"?
"Nadzieja matką głupich"?
"Miłość jest ślepa"?

"Jeśli wpadniesz między wrony, musisz krakać tak jak one"?

I cały stek kolejnych przysłów. A wśród tych przysłów żywy człowiek, który nie jest tak samo schematyczny jak te wszystkie - mniej lub bardziej mądre - zdania.

Jak cię widzą, tak cię...? Naprawdę? Znam osoby, które - za przeproszeniem - obrabiają tyłek, znając kogoś jedynie z historii. Bo powiedział im kolega kolegi, który jest bratem innego kolegi. Znam też takich, którzy myślą o kimś zupełnie inaczej, szanując jego wolność. Takich, którzy nie boją się dostać po pysku, ale też przytulić i być - mimo wszystko. Nie przyklejają gotowych etykietek Taka a taka. Nie mówią o kimś w kategoriach: poraniony, skrzywdzony czy też idiota, bezbożnik, ... .

Trafiła kosa na kamień i... się stępiła? Bo dostała tak samo mocno, jak oddała, tylko z jeszcze większym impetem? A może zamiast kamienia ktoś powinien dać się ściąć - i to wcale nie masochistycznie, ale... Obciąć swoje ideały, wydumane ego i pozwolić komuś, by był sobą.
Z wiarą, że nadzieja wcale nie jest matką głupich. Przecież każdy - w mniejszym lub większym stopniu - ją posiada. Matka wobec narodzonego dziecka (chciałaby, by był KIMŚ [najczęściej nawet nie wie, kim dokładnie]). Wykładowca wobec swoich studentów. Ksiądz (jeśli mu nie jest obojętne), wierzy, że jego parafianie i wszyscy ci, z którymi przebywa, będą zbawieni. Albo chociaż szczęśliwi. Matka głupich?
A bezsens...? Czy to nie on odbiera wigor życiowy? Czy to nie on hamuje radość? Nie wpycha smutek do serca? Stracić nadzieję na lepszy dzień to jak umrzeć, zanim fizycznie odeszło się z tego świata. Wiem, bo ostatnio mocno to przeżywam.

Miłość ślepa? A może ślepa nienawiść? To w jej wyniku ludzie popełniają zbrodnie. To ona odbiera rozum i zmienia punkt widzenia. Już nie dobro drugiego, ani nawet własne, jest najważniejsze. Liczy się zemsta i karmienie negatywnych uczuć.

Czego Jaś się nie nauczy, tego...?

Tego dokształcą go w szkole - chciałabym powiedzieć. Ewentualnie to wcale nie będzie mu potrzebne. Albo inaczej: czego Jaś się nawet nauczy, tego na starość, bardzo często, nie będzie pamiętał. Ot, cała filozofia.

Jeśli wpadniesz między...? A może wtedy czas na zmianę poglądów, albo przewartościowanie ich? Może polemika z kimś często od siebie mądrzejszym i doświadczonym, albo chociaż radość ze spotkania? Czy będąc na Woodstocku, muszę być taka jak inni? Nie...

Moja mama mówiła często: rób, jak uważasz, tylko to ty ponosisz konsekwencje. W ogóle słowo "wpadniesz". Wybieramy grupę osób, mniej lub bardziej świadomie. Wpaść...? Czyli można też wypaść?

Niektórzy ludzie są przecież niereformowalni. Jakkolwiek to brzmi. Tylko konformiści lecą z prądem.

W tej notce nie ma ni w ząb, ni w pięć ni w dziesięć, ni cośtamsmośtam odniesienia do Boga. Nie ma, bo nie znam - od "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie" - przysłowia, które traktowałoby o Najwyższym. Choć i to nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Jako chrześcijanka chcę wierzyć w Boga, który jest miłością przekraczającą to, co ludzkie. Nie takiego, który odpłacałby mi za grzech - bo, mówiąc szczerze, nawet On pewnie mógłby się nie wypłacić... Ale Boga miłosierdzia i sprawiedliwości, która nie ma wiele wspólnego z prawem odwetu.

Przypomina mi się scena z Ewangelii św. Jana, kiedy Pan Jezus rozmawiał z Samarytanką przy studni. On wiedział, jak prowadziła się w swoim życiu. Wiedział, że miała pięciu mężów, a z szóstym mężczyzną, z którym mieszkała, nie była zaślubiona. A mimo tego z nią rozmawiał! Nie obiecał jej złotych gór, jak to się potocznie mawia, obiecał jej coś znacznie większego! Czwarty rozdział Ewangelii Janowej doskonale o tym wszystkim opowiada (nie będę więc streszczać, bo i tak byłoby to za długie).

Nie lubię wpychania ludzi w schematy (mimo że czasem, szczególnie w złości, sama to robię). Nie znoszę mówienia: on jest taki, bo... Nie zawsze mamy ogląd na całą sprawę, widzimy efekty, a nie przyczyny. Zresztą... czy człowiek nie powinien robić i myśleć tak, jak uważa (o ile nie robi krzywdy nam czy innym ludziom)? Czy nie powinien mieć poglądów takich, jakie chce mieć - nawet jeśli się z nim nie zgadzamy?

Zresztą... czy dany pogląd na jakąś kwestię oznacza to, czy człowiek jest 'dobry' czy 'zły'? A tak, niestety, zwykło się klasyfikować.

Nie znoszę przysłów. Nie znam chyba żadnego, z którym mogłabym się w pełni zgodzić. Cóż, taka już jestem.

Buntowniczka? Ignorantka? Hipokrytka?

Tak dużo dziś pytań. Niech każdy sam w sobie odnajdzie odpowiedź.

wtorek, 13 stycznia 2015

Chrystus

Spojrzałam na niego z obrzydzeniem. Nerwowo zerkając na Wojtka, pytałam, czy mi się czasem nie wydawało. W powietrzu zapach prażonych kasztanów mieszał się z aromatem kawy i pieczonego mięsa. Jedni ludzie biegli, inni starali się łapać chwile, trzymając w ręce drogie aparaty i pstrykając zdjęcia przydrożnym kamieniczkom. Praga tętniła życiem, głównie przez odbywające się w tym mieście Europejskie Spotkanie Młodych. 

Chwilę wcześniej zjadłam, po raz pierwszy (i pewnie ostatni raz w życiu) upieczone w ogniu kasztany. Nie smakowały mi. Były trochę mdłe, trochę twarde. Potem byliśmy z Wojtkiem w cukierni - kupił na wagę żelki, które jedliśmy, siedząc w hali podczas wydawania kolacji. Zastanawiałam się, czy te 300 czeskich koron wystarczy mi na kilka dni w Pradze... Czy nie będzie zbyt mało? Czy...?

Spojrzałam na niego nie jak na człowieka, ale jak na hienę, pożerającą resztki mięsa wrzucone do śmietnika. Obrzydzenie? Żal? Irytacja? Smutek?

W dobie, w której jadłam kasztany (nie były drogie, ale w Polsce to nigdzie się wcześniej nie spotkałam), w dniu, w którym zastanawialiśmy się, czy kupić takie a nie inne żelki czy kartki pocztowe, człowiek (!) wyjadał resztki z kosza na śmieci. Hiena? Bezdomny zmuszony przez los? Biedak? Chrystus...?

Szybko wyjął swój posiłek i oddalił się spiesznym krokiem. Zamurowało mnie. Ciągle mam ten obraz w pamięci. 

Cichy Chrystus. Bezdomny tułacz. Uciekinier. Ten sam, który przyszedł w zimnej grocie dwa tysiące lat wcześniej. "Który nie ma nawet gdzie głowy złożyć" (Łk 9, 5)

I w głowie brzmią mi słowa, które od wielu lat przypisuje się Piłsudskiemu: naród (świat?) wspaniały, tylko ludzie kur... 

Choć mnie za samą siebie wstyd. 

Codziennie mijam ich na ulicy. Czasem poproszą o dwa złote "na bilet", "na jedzenie" czy "na piwo". Staram się nie dawać pieniędzy, uzasadniając to brakiem zaufania. Mimo wszystko życzą mi szczęścia, czasem miłości, innym razem mówią proste "dobrego dnia". Nigdy nie zdarzyło mi się grubiaństwo czy wyzwiska - choć wiem, że żebracy są różni. 

Chrystus - i nie waham się użyć tego słowa - spotkany w Pradze, nie prosił o nic. Wbił wzrok w ziemię, jak gdyby bał się spojrzeć ludziom w oczy (bezpodstawnie?) i odszedł tak szybko, jak się tam znalazł. Krótka chwila minięcia się wzrokiem... 

Każde słowo w takiej sytuacji może brzmieć górnolotnie. Spotkałam Chrystusa. Żebraka, który przypomniał mi bardziej sępa od... Wstyd mi. Wstyd, że teraz, po dwóch tygodniach nazywam go Chrystusem, a wcześniej ciężko było mi znaleźć cokolwiek z człowieka. Raczej jakąś kreaturę...

Ostatni wpis o Owsiaku i Woodstocku bardzo mi to uświadomił, szczególnie po odzewie jednej z moich znajomych. Miała rację. Tak wiele mówię o tym, co przeżyłam w Kostrzynie, a tak słabo, ciągle zbyt słabo kocham tych, których mam obok siebie. Tyle piszę o miłości Boga, a tak mało kocham człowieka.

Chciałabym na koniec powtórzyć pytanie, które usłyszałam kiedyś w jednym czeskim filmie: czy Chrystus, wracając na ziemię, spotka na niej choć jednego człowieka? 

Czy będę miała wrażliwe serce, zdolne do kochania?

A jeśli... jeśli On już jest, już przyszedł, tylko nie chcę, ciągle nie chcę Go widzieć?

Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, abym głosił dobrą nowinę ubogim, bym opatrywał rany serc złamanych, żebym zapowiadał wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; abym obwieszczał rok łaski Pańskiej i dzień pomsty naszego Boga; abym pocieszał wszystkich zasmuconych, bym rozweselił płaczących na Syjonie, abym im wieniec dał zamiast popiołu, olejek radości zamiast szaty smutku, pieśń chwały zamiast przygnębienia na duchu. (Iz 61, 1-3)

niedziela, 11 stycznia 2015

Woodstock

Dzisiaj minęłam kilkakrotnie młodzież, idącą z puszkami Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I kiedy moi 'prawicowi' koledzy zdają się wylewać jad na Owsiaka (co widzę mocno, czytając niektóre posty na facebooku), sama chciałabym skupić się na czymś innym, choć mam świadomość, że może być to przysłowiowym dolaniem oliwy do ognia. 

Wśród wszystkich żalów i zarzutów wobec Jurka, słyszę i czytam, że za pieniądze fundacji stworzony został Woodstock - jako inicjatywa, która ma za zadanie podziękować darczyńcom za ich wsparcie na rzecz chorujących dzieci. 

Powiem szczerze, kiedyś byłam bardziej sceptyczna do Woodstocku (mimo że rokrocznie, od szesnastego roku życia, prosiłam Mamę, abym mogła tam pojechać). Kiedy jednak w ubiegłym roku zjawiłam się w Kostrzynie, moje obawy co do tego festiwalu zostały rozwiane. Całkiem serio.

Wiem, wiem. Wiele tam alkoholu, zdarzają się narkotyki i inne używki. Prawda, prawda, prawda. Od 2005 do 2011 r. jeździłam również na Lednicę i... tam często wcale, szczególnie w okolicznym lesie, nie było lepiej! Serio. A na Mszy nawet klerycy nie umieli się zachować, zachowując się jak małpa w cyrku. 

Nie chcę gloryfikować spotkania Woodstock, jednak nie zamierzam również nadmiernie krytykować. Z jednego prostego powodu: przyjeżdżają na nie LUDZIE. L-U-D-Z-I-E. Niby proste i banalne. Przyjeżdżają osoby, często mocno poranione, ale niejednokrotnie zupełnie normalne, bez większych emocjonalnych 'odchyłów'. Są na polu woodstockowym z różnych powodów: aby zobaczyć, jak jest, aby się pobawić, aby spotkać znajomych... Nie piją alkoholu i mimo wszystko dobrze się bawią. Albo piją, ale w umiarkowanych ilościach, co przecież nie można nazwać niczym złym.

Można zastanawiać się, ile tysięcy idzie na chore dzieci, a ile zostaje wydane w inny sposób... Można zmieszać Jurka z błotem - bo jest w inny sposób charyzmatyczny, bo wyznaje często inne poglądy, bo... Sama staram się pomagać w inny sposób niż wrzucając raz na rok 2 złote do puszki. 

Pamiętam jednak batalię o życie mojego przyjaciela. Oddałabym wówczas wszystko, aby mógł przeżyć. WSZYSTKO. Czy umiałabym powiedzieć rodzicom małej dziewczynki, że nie ma dla niej ratunku, bo...? 

A powracając do Woodstocku. 

Można krzyczeć, że dzieją się tam 'cuda wianki'. Że ludzie chodzą pijani. Że w ogóle powinni to wszystko zamknąć w cholerę. 
Dla mnie samej jednak był to jeden z ważniejszych momentów minionego roku. Kiedy widziałam łzy smakujące jak szczęście. Gdy 'synowie marnotrawni' wracali z długiej podróży, a dziewczyny po wielu latach 'tułaczki' trafiały na księży, którzy nie wykrzywiali z grymasem twarzy, ale przyjęli je takie, jakimi są, z ich historią życia. 
Widziałam, jak pole woodstockowe sprzyjało pytaniom: dlaczego tak, a nie inaczej?
Dlaczego 'w normalnych warunkach' księża są tacy oschli? - pytano. Dlaczego wywalili mnie z kościoła, za tatuaże? - słyszałam ból w głosie.

Można skupiać się na negatywnych aspektach i linczować Owsiaka i wszystko, co robi, łącznie ze styczniową kwestą na rzecz biednych dzieci. 

Ale można zapytać, za Abrahamem: 'czy przez wzgląd na tych dziesięciu sprawiedliwych zniszczysz to miasto?' (zob. Księga Rodzaju).

Czy przez wzgląd na tych, którzy faktycznie spotkali tam Jezusa Chrystusa, Woodstock nie powinien się ostać? 

Nawet na bagnie mogą wyrosnąć lilie, powiedziała do mnie kiedyś pewna siostra zakonna. Nawet tam, gdzie wszystko wydaje się bezsensowne, może przyjść Chrystus. 

Nie spotkałam na Woodstocku ludzi, którzy byliby mi nieuprzejmi - choć, oczywiście, zdarzyli się 'krzykacze', krytykujący Kościół z góry do dołu. I, przykro stwierdzić, często niebezpodstawnie. 

To nie Woodstock jest zły, bo tworzą go ludzie - często nie mniej poranieni od kombatantów wojennych, ale - wierzę - z wielkim pragnieniem bycia kochanym. Widziałam. Doświadczyłam.
Chciałabym pojechać również w tym roku. 

Myślę, że gorsze od Woodstocku jest skupianie się na tym, co złe. Bolesne uogólnianie i szukanie dziury w całym.

I choć może będzie to jak kamień w bucie dla moich 'prawicowych' (niebezpodstawnie ujmuję to w cudzysłowie) przyjaciół, bardzo cenię i szanuję Jurka. Za tę jego charyzmę i ogarnięcie wszystkiego (naprawdę trzeba mieć do tego talent). Więcej, wierzę w jego dobre serce i szlachetne intencje, mimo wszystko. Choć z wieloma jego poglądami zwyczajnie się nie zgadzam. 

Jestem naiwna. I, co gorsze, dobrze mi z tym.

czwartek, 8 stycznia 2015

szczęśliwi?

Podano Mu księgę proroka Izajasza. Rozwinąwszy księgę, natrafił na miejsce, gdzie było napisane: Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi, abym obwoływał rok łaski od Pana. (Łk 4,17-19)

W moim życiu było co najmniej kilka momentów, w których Pan Jezus pokazał mi, jakie jest moje zadanie. Szczęśliwi - mówił dwa tysiące lat wcześniej - którzy są miłosierni, szczęśliwi, którzy się smucą (ale smutek dla smutku, czy ten przeżywany z kimś innym?), szczęśliwi ubodzy w duchu. może, mówiąc kolokwialnie, dostaną po mordzie?). Szczęśliwi, którzy przeprowadzą niewidomego przez ulice i staną się jego oczami, którzy porozmawiają z tym, który nie ma już nadziei i...?

Jezus Chrystus obiecał, że po Jego odejściu będziemy mogli dokonywać jeszcze większych rzeczy od Niego, jeśli tylko w Niego uwierzymy (zob. J 14, 12). 

Żaden jednak dar, wierzę, nie jest dla mojego własnego pożytku. Jeśli jestem wesoła, dobrze, jeżeli wykorzystam moją radość dla budowania dobrych, świętych relacji. A jeśli jestem melancholikiem? Kiedy widzę więcej niż przeciętny Kowalski? A może cholerykiem, zawzięcie walczącym o swoje ideały (niczym Szaweł chwilę przed nawróceniem). 

Odnoszę ten fragment do siebie samej. 

Pan posyła mnie. Mnie? Zwykłą młodą dziewczynę ze wsi? Która do niedawna zadawała sobie pytanie, czy ktoś ją w ogóle kocha i rozumie? 
Abym ubogim głosił dobrą nowinę. Czyli mówił innym nie to, co chcą słyszeć, ale głosił Chrystusa, który dla człowieka umarł i zmartwychwstał. Nie tylko słowem mam głosić, ale przede wszystkim czynami pełnymi miłosierdzia i współczucia. Trudne zadanie.
Więźniom głosił wolność. Ciężkie, bo do więzienia mnie nie wpuszczą? A powiedz swojej matce, że ją kochasz. Powiedz swojemu ojcu, że ci na nim zależy, pomimo że po raz kolejny uderzył cię w twarz. Powiedz wrogowi, że mu przebaczasz. Przytul bezdomnego. Otrzyj łzę kobiecie, która dokonała aborcji...  
Niewidomym głosić przejrzenie.
Uciśnionych odsyłać wolnymi.
Obwoływać rok łaski u Pana.

Bo wszystko z łaski, a nie z własnych chęci. Coraz mocniej tego doświadczam, kiedy ręka świerzbi, aby komuś dowalić, ale tylko wzgląd na to, że mi wiele przebaczono, pozwala spojrzeć na tę osobę innym wzrokiem.
I, co dziwne (?), sama staję się przez to spokojniejsza, bardziej swobodna i, w rezultacie, wolna.
Zwyciężam. 

Są we mnie pragnienia, aby dawać innym Tego Chrystusa, którego co dzień doświadczam. Dlatego też, między innymi, prowadzę tego bloga. Ostatnio jednak nie wystarcza mi on. W sercu czuję wielkie pragnienie, choć boję się, w pewien sposób, je zrealizować.
Proszę o modlitwę, bym odpowiednio je odczytała i - jeśli taka Jego wola - za tym pragnieniem poszła.
Na szczęście, Pan jest ze mną, pomimo wszystko.

Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. A gdy pora była już późna, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: Miejsce jest puste, a pora już późna. Odpraw ich. Niech idą do okolicznych osiedli i wsi, a kupią sobie coś do jedzenia. Lecz On im odpowiedział: Wy dajcie im jeść! Rzekli Mu: Mamy pójść i za dwieście denarów kupić chleba, żeby im dać jeść? On ich spytał: Ile macie chlebów? Idźcie, zobaczcie! Gdy się upewnili, rzekli: Pięć i dwie ryby. Wtedy polecił im wszystkim usiąść gromadami na zielonej trawie. I rozłożyli się, gromada przy gromadzie, po stu i po pięćdziesięciu. A wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo, połamał chleby i dawał uczniom, by kładli przed nimi; także dwie ryby rozdzielił między wszystkich. Jedli wszyscy do sytości. i zebrali jeszcze dwanaście pełnych koszów ułomków i ostatków z ryb. A tych, którzy jedli chleby, było pięć tysięcy mężczyzn. (Mk 6, 34-44)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

o wdzięczności słów kilka

Czy miałabym za co dziękować, gdybym zachorowała na raka, opuściliby mnie przyjaciele, a rodzina odwróciła na piętach? Gdyby mój ojciec zachlał się na śmierć, a brat wparował pod jadący pociąg? Gdyby jedyne, co zostało w portfelu, to stos rachunków do zapłacenia i awiza, wciśnięte przez listonosza w drzwi wejściowe (zamykane w strachu przed komornikiem)? Gdyby mąż okazał się idiotą, który po kilku latach małżeństwa zostawia z najlepszą przyjaciółką? Albo gdybym nie została obdarzona ani zbytnią urodą (no, nie oszukujmy się...), ani inteligencją, co tylko doprowadzałoby do szaleństwa, aktów desperacji i myśli samobójczych?
Czy miałabym za co?

Pobyt w Pradze na Europejskim Spotkaniu Młodych uświadomił mi jedną ważną rzecz: aby być szczęśliwą, muszę stawać się wdzięczna za wszystko, co posiadam. Niezależnie od tego, czy to z pozoru dobre, czy złe. Czy przynosi mi uczucie pocieszenia, czy głębokiego smutku. W Pierwszym Liście św. Pawła do Tesaloniczan czytamy: "Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie! W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Chrystusie Jezusie względem was" (zob. 1 Tes 5, 16-17)

Przyznam, że przez wiele lat nie rozumiałam tego fragmentu. Więcej, jestem pewna, że wtedy, kiedy po raz kolejny przyjdzie ciężki czas, trudno będzie mi o nim pamiętać, albo - co gorsza - zacznę podważać to Słowo, sądząc, że kompletnie do mnie nie pasuje. Tak już, niestety (?), mam.

Czy Paweł z Sylasem wyszliby z więzienia, gdyby nie wielbili Ojca, śpiewając radosne hymny (zob. Dz 16, 25-40)? A Hiob? Czy on mógłby przyjąć na siebie to całe cierpienie, gdyby nie świadomość, że Pan jest blisko, nawet - a może przede wszystkim - w tym, co trudne?

W ostatnim roku byłam świadkiem kilku wielkich nawróceń. Widziałam, jak Pan Bóg przemieniał serce Madzi, jak dotykał bawiących się na Woodstocku, ale również jak zmieniał mnie samą (co potwierdzał mi przez moich bliskich znajomych). Nie były to często spektakularne doświadczenia, nie! Niekiedy trudności zdawały się nawet przytłumiać tę Jego obecność, przy nich wydawał się taki mały... 

Działał ze Swoją wielką mocą, choć często w ukryciu. Najpierw podsycając pragnienie, a potem proponując: jeśli chcesz... Czy mogłabym nie przyjąć propozycji człowieka, proponującego mi milion złotych kompletnie za darmo? Dlaczego więc tak często nie umiem przyjąć zbawienia?

Kiedyś modliłam się o to, bym była wytrwała. Oczywiście, po kilku miesiącach po raz kolejny zmieniłam diametralnie swoje życie, rzucając to, do czego w danym momencie czułam się wezwana. Nie dałam rady. Potem prosiłam Ojca o wiarę. A On mi pokazał, jak ciężko przychodzi mi modlitwa i jak wiele muszę jeszcze przebaczyć, abym umiała spojrzeć Mu w oczy. Prosiłam o cierpliwość w znoszeniu samej siebie, przyszły wówczas takie trudności, że gdyby nie przyjaciele, nie wiem, czy miałabym siłę, aby to udźwignąć. Podczas autostopu prosiłyśmy o wodę. Nie dostałyśmy jej przez kilka godzin. Musiałyśmy wypocić wszystko, aby potem jeszcze bardziej cieszyć się z tego, co się otrzymało...

Modlę się o przebaczenie. Ale ci ludzie, którzy są mi gwoździem w stopie, wcale się nie zmieniają... 
Modlę się o miłość. I widzę, jak bardzo ranię innych obojętnością...
Modlę się o... I...

I mimo wszystko wierzę, że to, co powinnam robić, to być wdzięczną i szczęśliwą, gdyż Pan jest ze mną. 

Czy miałabym za co dziękować, gdyby wszystko układało się po mojej myśli? Gdyby wszyscy w domu byli zdrowi? Gdyby nikt nigdy nie umierał, a pieniądze nie ubywały, a mnożyły się w zawrotnym tempie? Gdybym znalazła wspaniałego męża, z którym nie przeżyłabym ani jednej, nawet najmniejszej, kłótni? Gdyby wszystko było takie idealne, wręcz groteskowo idealne? Gdyby...?

Tylko czy Bóg byłby wówczas Bogiem, czy ja sama stałabym się Tym, w którego wierzę?

Ufam, że Bóg ma nawet plan w tym, że Czechy stały się jednym z najbardziej laickich krajów na świecie. I, mimo zniechęcenia, pragnę uwielbiać Go za to, co się w tym kraju dzieje. Wcale nie oznacza, że misjonarze nie są potrzebni, a zamknięte kościoły są tym, czego najbardziej w życiu oczekuję, nie. To raczej, pewnie nieco ślepa, wiara w to, że Pan Bóg jest w stanie poradzić sobie i z tą sytuacją. Dlatego, że do niej dopuścił.
Abrahama nie usprawiedliwiły jego uczynki, ale wiara. Za uczynki wielu 'prawicowców' mogłoby skazać go na piekło (no bo jak tak mógł sprzedać Sarę na dworze faraona za te dobra, które miał w zamian dostać, nazywając ją swoją siostrą?). A Mojżesz, morderca Egipcjanina? A Piotr, niby przyjaciel, a co zrobił...? A Dawid, cudzołożący z Batszebą (i mordujący jej męża)?

Ich wszystkich łączyło w życiu to, że zgrzeszyli, ale również spotkali Boga. I poszli za Nim.

Wierzę, że jest nadzieja również dla Czech, dla każdego mieszkańca po kolei. Było nas w Pradze 30 tysięcy osób, a 'gdzie dwaj lub trzej...'. Wierzę. I chcę być wdzięczna za to, że są też te momenty posuchy, momenty, w których jeszcze bardziej widzę, jak wielkim szczęściem jest dla mnie to, że jestem chrześcijanką. Wcale na to przecież w żaden sposób nie zasłużyłam.

Błogosławcie, ludy, naszemu Bogu
i rozgłaszajcie Jego chwałę,
bo On obdarzył życiem naszą duszę,
a nodze naszej nie dał się potknąć.
Albowiem Tyś, Boże, nas doświadczył;
badałeś nas ogniem, jak się bada srebro.
Pozwoliłeś nam wejść w pułapkę,
włożyłeś na nasz grzbiet ciężar;
kazałeś ludziom deptać nam po głowach,
przeszliśmy przez ogień i wodę:
ale wyprowadziłeś nas na wolność. (Ps 66, 8-12) 

niedziela, 4 stycznia 2015

Taize :) część 1 :)

Gdyby ktoś mi powiedział, że Pan Bóg przyjdzie do mnie w tak mocny sposób, uderzyłabym się w czoło i powiedziała: żeś głupi. Spotkałam Go. W oczach zakonnicy, która przeżywa problemy podobne do moich sprzed kilku miesięcy. Jej energia, promieniujący uśmiech... spotkałam Chrystusa. Widziałam Go. Przytulił mnie w uścisku Wojtka. Bo wtedy, kiedy rozum chce, by serce zamilkło, oczy zdradzają prawdę. Przyszedł też w zakonniku, w Spowiedzi świętej. W tym, co było dla mnie trudne i dotychczas niezrozumiałe, a teraz wydaje się odrobinę jaśniejsze... W śpiewie, tańcach i hulańcach na dworcu, ale i pięknych kanonach w kaplicach (zwanych bliżej halami targowymi). 

Na Taizé przyjechałam trzeci raz - wcześniej uczestniczyłam w ESM w Poznaniu i Rzymie. Każde spotkanie przeżyłam inaczej - przez wzgląd na kolejne doświadczenia, ale przede wszystkim na Pana Boga, który działa, często niekoniecznie tak, jak bym oczekiwała i chciała...

Nie rozumiem, dlaczego miałam taką odwagę, by śpiewać na głos - w końcu nigdy tego nie robię. Nie rozumiem, dlaczego przychodził do mnie przez te wszystkie osoby... przecież wielu z nich nawet nie znałam. I dlaczego, pomimo niemożności odpisywania na SMS-y, spotkałam się niemal z wszystkimi, z którymi chciałam się zobaczyć. "Przypadkowo".

- Agatka, czy ty wierzysz, że Bóg cię kocha?
- Nie wiem, ale chyba bym chciała...

I chociaż moja wiara nie przeżyła jakiegoś wzlotu (a raczej kolejny zwrot), chociaż nie fruwam w powietrzu z zachwytu nad Jego Boskością, ani nie mam przeżyć niczym Jan od Krzyża... choć nawet nie chcę reformować Kościoła, co mi się naprawdę rzadko zdarza... wiem, że był to dobry czas.

Ze względu na Pana Boga, ale i ze względu na ludzi, których poznałam. 

Wiele cennych rozmów, uścisków, czasem łez. Słowa, które wbijały w ziemię. Wielokrotnie usłyszane, ale i wypowiedziane (wierzę, że szczerze): jak dobrze, żeśmy się spotkali; jak dobrze, że cię poznałam

Ostatnia rzecz. W internecie często można wykreować sobie swój własny obraz. Najczęściej nieprawdziwy, albo inaczej - półprawdziwy. Tak też miałam przed spotkaniem z pewnym zakonnikiem, którego 'znałam' od kilku lat, a który - po spotkaniu face to face okazał się mniejszym 'zgredem' niż myślałam. Co zresztą mu powiedziałam. Dlatego też chciałabym prosić o modlitwę. Bym wszystko, co piszę w świecie internetowym, czyniła na chwałę Boga (a nie po to, by pokazać się ludziom - bo często zdarza mi się to, gdyż ciągle posiadam niskie poczucie własnej wartości).

Po prostu, bym korzystała dobrze ze swojego rozumu.

Za to wszystko, co mnie spotkało, za te spotkania, które - wierzę - nie okazały się przypadkiem... Bogu, który prawdziwie jest dobry, niech będzie cześć i chwała na wieki wieków. Amen.

Zmykam do spania :)