niedziela, 28 września 2014

Syn Ojca

Dzięki Ci składamy,
bo wielka jest chwała Twoja.
Panie Boże, Królu nieba,
Boże Ojcze wszechmogący.
Panie, Synu Jednorodzony,
Jezu Chryste.
Panie Boże, Baranku Boży,
Synu Ojca.
Który gładzisz grzechy świata... 


Dzisiaj, śpiewając hymn anielski (chwalili tak aniołowie przy narodzeniu Chrystusa), pomyślałam: Chrystus tak mocno nas kochał, że nie tylko przyjął śmierć, ale niejako złączył Siebie z życiem drugiego człowieka. Syn Ojca = Jezus Chrystus, ale i... Barabasz (Bar-abbas)! Czy może być coś piękniejszego?

Chrystus spojrzał na Barabasza, zależało Mu na nim, chciał go ocalić. Przyjął jego kajdany na Swoje ręce, jego krzyż na poranione barki. Tamten był zbrodniarzem, tamtemu się - sprawiedliwością ludzką - należało, a nie Chrystusowi!

Imię Barabasz znaczy tyle, co "syn ojca". To jego godność, znak przynależności, coś, czego mimowolnie nie wyprze się do końca życia. Chciałoby się powiedzieć, że Chrystus, pozwalając Barabaszowi odejść wolnym, biorąc jego śmierć na Siebie, przywraca mu nie tylko życie, ale przede wszystkim pokazuje, że chce złączyć się w jedno z każdym grzesznym człowiekiem.

Chrystus Jezus - pisze w Liście do Filipian św. Paweł - istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stając się podobnym do ludzi. (Flp 2, 6-7)

Księga Rodzaju podaje, że Bóg stworzył człowieka na Swój obraz. Jak podaje św. Akwinata, człowiek ma umysł, wolną wolę i przysługującą mu z natury zdolność panowania. Boży wizerunek w człowieku to zdolność do życia dobrocią i miłością, które czynią człowieka szczęśliwym. Jestem córką Ojca! - mimo że często zachowuję się jak Barabasz...

Człowiek został stworzony również na podobieństwo Stwórcy. Tak mówi Kościół. Odważę się jednak stwierdzić, że to Chrystus stał się podobnym do człowieka po to, by ten, doświadczając miłości, mógł uwierzyć, że jest jej warty. Nie uwierzy ojcu na słowo dziecko, które nie czuje się przy nim bezpiecznie. Tylko wówczas może się do Niego upodabniać.

Pan Jezus stał się podobnym do człowieka, by spojrzeć na takiego Barabasza (jak ja) i uwolnić go z kajdan. Miłosierny ojciec wybiegł na spotkanie synowi zanim ten wyznał swoje winy. Kobieta zgarbiona przez osiemnaście lat pierwsza została wypatrzona z tłumu i wezwana na środek synagogi. Chrystus zobaczył Lewiego, gdy siedział na komorze celnej i powołał go, by Mu towarzyszył.

Za darmo. Bez ludzkiego 'wysilania się'. Tych, których SAM chciał.

Moje notki są zawsze długie. Czasem może nawet zbyt długie, mam tę świadomość. Zakończę ją słowami św. Faustyny.

Nie byliśmy Ci potrzebni wcale do szczęścia Twego, ale Ty, Panie, chcesz się podzielić własnym szczęściem z nami. Lecz podczas próby nie wytrwał człowiek; mógłbyś go ukarać, jak aniołów, wiecznym odrzuceniem, ale tu wystąpiło miłosierdzie Twoje i wzruszyły się wnętrzności Twoje litością wielką, i przyrzekłeś sam naprawić nasze zbawienie.

Miłość silniejsza niż śmierć!

sobota, 27 września 2014

W miłości nie ma lęku...?

Do MPK w Krakowie weszła około pięćdziesięcioletnia, skromnie ubrana kobieta. W dłoni ściskała dziesięć złotych, które przez kilka chwil bezskutecznie próbowała rozmienić. Wielu ludzi odwracało wzrok. Nie wyglądała zbyt schludnie, a przepełniona torba z Biedronki w drugiej ręce, nie dodawała jej żadnego uroku. Nie miałam drobnych, podobnie jadąca ze mną dziewczyna. Nagle jakiś chłopak uśmiechnął się do niej i wrzucając pieniądze do automatu biletowego, pozwolił jej przejechać bezpiecznie.
Usiadła. Trzy przystanki dalej drzwi przekroczyła staruszka, poruszająca się o kulach jak po niepewnym gruncie. Pięćdziesięciolatka porwała się z siedzenia. - Proszę, niech pani usiądzie, ja usiądę na tym miejscu, a pani będzie łatwiej, bliżej. 
Dobro powraca.

Gdyby człowiek zawsze pamiętał, że jest zdolny kochać, nie byłoby pewnie tak wielkiego zjawiska zwanego potocznie znieczulicą społeczną. Ćwiczymy pamięć, czytając książki czy rozwiązując krzyżówki, aby sprawdzać swoją wiedzę, a tak rzadko - jestem pewna - pamiętamy o tym, że możemy być specami w miłości. Możemy nie śpiewać językami, nie prorokować, nie tańczyć jak Dawid przed Arką Przymierza, ale możemy kochać i być kochani. Zapominamy.

Prosty gest młodzieńca, który zakupił bilet tej kobiecie, nie tylko rozjaśnił jej dzień, ale wzbudził ją do wdzięczności, którą bardzo szybko przemieniła w konkretny czyn.

Daj mi się napić - powiedziała na Woodstocku młoda dziewczyna, wskazując dłonią na butelkę wody, którą trzymałam w ręce - bo po was mogę się tutaj tylko dobra spodziewać. Tacy fajni jesteście.
Po wypiciu kilku łyków poszła w swoją stronę, a ja pomyślałam... Wow! Spotkałam Chrystusa! Chrystusa, który w skwarze południowego Słońca (w Kostrzynie też nieźle grzało!), mówi do Samarytanki: daj mi pić... A potem z krzyża woła: Pragnę. Który nie dzieli na godnych i niegodnych, nie patrzy na status społeczny, wchodzi do domu bogatego Zacheusza i dostrzega wdowę przy skarbonie, który pozwala spocząć na piersi Janowi i dotknąć się nieczystej kobiecie z krwotokiem, który uzdrawia zarówno teściową bliskiego Mu Piotra i zwraca uwagę na osobę zgarbioną w synagodze. Który JEST, gdy inni odchodzą.

Powtórzę: gdyby człowiek zawsze pamiętał, że jest zdolny kochać...

Przyznam, że w ostatnim czasie miałam bardzo wielki kryzys. Wiele moich przyjaźni nie przetrwało próby czasu. Miałam wrażenie, że zostałam sama. Nie czułam się jakkolwiek rozumiana, a lęk przed kolejnymi odejściami paraliżował mnie do tego stopnia, że mimo tęsknoty za bliskością, nie chciałam wchodzić w bliższe relacje.

Walczyłam o to, by pozwolić sobie na bycie kochaną i by zgodzić się na miłość drugiego. Nie przegrałam tej walki, gdyż nie był to żaden pojedynek! W samotności można jedynie odejść z tego świata (w końcu nikt za mnie nie umrze), o wiele trudniej jednak istnieć w świecie, w którym jesteśmy, żyjemy i poruszamy się, w którym tęsknimy, posiadamy marzenia, cierpimy, czasem nawet umieramy za ideały, by w końcu zdać sobie sprawę, że to wszystko ma jednak sens (nawet to, co dotąd wydawało się bezsensowne). Często po latach.

Pewnie do końca życia nie zapomnę tego spotkania! Już dawno nikt nie był dla mnie tak cierpliwy - nawet bardziej niż ja do siebie. Podniesienie z kolan, uścisk, uśmiech i łzy wzruszenia... Za darmo. Niezasłużenie.

Wszystko dlatego, że Człowiek, który ze mną siedział, wiedział, że może i chce bezinteresownie kochać, który zaufał Panu Bogu, ale również i sobie samemu, że może budować dobre relacje. Sam został kiedyś zdobyty przez Miłość. Nie umiał inaczej.

Często widzę różnego rodzaju podziały w Kościele. Ten jest za o. Rydzykiem, inny za ks. Bonieckim, jeszcze inni słuchają ks. Natanka, inni nie przyjmują sakramentów od innych kapłanów a tylko ks. Lemańskiego. W tamtym momencie najczęściej przypomina mi się kazanie św. Pawła, wyrażone już w pierwszym rozdziale 1 Listu do Koryntian: czyż Chrystus jest podzielony? czyż Paweł (wspomniani przeze mnie księża i wielu innych katolików...) został za was ukrzyżowany? W którym prosi, by nie było WŚRÓD NAS rozłamu, by wszyscy myśleli tak samo - po Chrystusowemu.

Nie mogę zbawić świata, ale mogę zmieniać siebie, kiedy pozwolę Chrystusowi wejść w mój świat. Nie nawrócę jehowitów i nawet tego nie próbuję - mogę, i chcę!, patrzeć na nich z miłością, która nie potępia. Wśród moich znajomych są nie tylko pobożni katolicy, ale też ateiści, baptyści, człowiek nieochrzczony... Oni wiedzą, że staram się praktykować wiarę (choćby przez tego bloga), ale - przy bliższym poznaniu - myślę, że czują, że nie chcę zmieniać ich siłą. Doskonale wiem, że gdybym sama nie doświadczyła tego, że jestem przyjęta i kochana taka, jaka jestem, dziś pewnie byłabym z daleka od Kościoła (przecież w parafiach to księża często marudzą, a nawet Msza zdaje się taka monotonna...).

Bo po was mogę się tutaj tylko dobra spodziewać...

A jeśli zamienię kolejność słów 'tutaj' i 'tylko'...? Przecież tak często ludzie nie widzą w nas - katolikach - Chrystusa, a spotykają mur, obojętność... Bóg? Tylko podczas wielkich akcji. Na co dzień... Strach pomyśleć.

Również pukam się w piersi, bo wiem, że Pan Bóg nie raz płacze nade mną jak nad marnotrawnym synem.

My miłujemy [Boga], ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował. Jeśliby ktoś mówił: "Miłuję Boga", a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego. (1 J 4, 19-21)

Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą! (1 J 3, 18)

Czy pamiętam, że zostałam stworzona do MIŁOŚCI? 
Czy pamiętasz...?


wtorek, 16 września 2014

może... ?

- Czyj to fortepian? - zapytałam niegdyś na pielgrzymce panią, która przyjęła nas na nocleg.
- Mojego syna... Zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące temu.
Zaczęła płakać.
Doskonale pamiętam tę noc. Pewnie nigdy jej nie zapomnę. Nocleg w Koninie, na drugi dzień wczesna pobudka, najdłuższy odcinek podczas pielgrzymki (ponad 50 km), a my rozmawiamy, i rozmawiamy, i rozmawiamy... A może bardziej - to pani mówiła, a nam - pielgrzymom - wystarczyło tylko trzymać ją za rękę?

Doskonale rozumiałam wtedy tę panią. Kilka dni wcześniej umarł Bartek - a to w jego intencji przecież poszłam. Nie rozumiałam tej śmierci, wydawała mi się bezsensowna (przecież miał dopiero 17 lat!).

Dziś rozumiem już trochę więcej, patrzę nieco dalej...

W moim życiu niejednokrotnie doszłam do momentu, w którym mogłam powiedzieć jedynie nie wiem, nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego żyję w takiej, a nie innej rodzinie. Nie rozumiem, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej - dlaczego małe, niewinne dzieci umierają, a mordercy często dożywają późnej starości. Nie wiem, dlaczego ktoś ma ojca alkoholika, a kto inny był molestowany przez wujka. Nie rozumiem, dlaczego tę osobę lubię, a z inną nie mam dobrego kontaktu, dlaczego w tej się zakocham, a z tamtą nie poszłabym nawet na piwo.

Tak po prostu jest...

Może w życiu nie chodzi o to, by robić dobrze, ale by uwierzyć, że jest się dobrym człowiekiem?

Niekiedy łzy przyćmiewają mój sposób patrzenia na rzeczywistość. Emocjonalność - tak bardzo mi bliska - w trudnych momentach staje ponad tym, co racjonalne. Wybucham, niszcząc siebie, a ci, którzy są obok mnie, dostają po głowie. Pracuję nad tym, choć pewnie nigdy nie przestanę być wrażliwa. I dobrze, taka już jestem.

Matka młodzieńca z Nain była wdową. Moja pani z Konina również stała się kompletnie samotna. Znam ludzi - pewnie również i siebie - którzy tylko z pozoru otaczają się ludźmi, w rzeczywistości umierają od środka.

A Pan Jezus przychodzi i mówi: nie płacz. Mówiąc potocznie: damy radę.

W moim sercu są takie ciemne momenty, które domagają się wyjścia. One nie tylko wegetują, ale gniją od środka, starając się zniszczyć to, co dobre.

Wierzę, ale już nie dzięki opowiadaniu, że Chrystus ma moc to wszystko na nowo zbudować.

Przypomniały mi się momenty, w których On już wygrał.

Lekarze, po urodzeniu, dawali mi tylko kilka tygodni życia. Niedomykająca się komora sercowa, problemy z ciśnieniem... a oto żyję, oddycham, posiadam pasję pisania (i jeszcze kilka innych...)! Na Woodstocku doświadczyłam tego, na co nie zasłużyłam, a wcześniej - będąc u Madzi... To nie przypadek sprawił, że żyję tak, a nie inaczej, że jestem taka, a nie inna.

Wiesz dlaczego źle się czujesz? - zapytał mnie wczoraj Znajomy. - Bo jesteś cholernie wrażliwa! 

Tak, to mój krzyż. Tak, bardzo łatwo doprowadzić mnie do łez.

Tak, nie chcę tego zmieniać... mimo wszystko!

Wiem, że dzięki temu widzę więcej. I CHCĘ to wykorzystać, by kochać mocniej.

Może brzmi to jak wyznanie szalonej piętnastolatki, ale serio...

Ostatnio przeżywałam w życiu "jazdy". W moim otoczeniu nie wszystko układało się tak, jak chciałam... W sercu pojawiła się złość i obawa, że ktoś po raz kolejny zechce mnie zranić. Zaczęłam się izolować. Przerwałam kilka bardzo ważnych dla mnie relacji.

A Pan Bóg zdawał się milczeć.
A ludzie zaczęli odchodzić...
A życie łamało się pod nogami jak lód podczas kilkustopniowego ciepła.

Nikt nie może przywrócić kogoś do życia, jeśli będzie mu prawił morały.
Nikt nie uwierzy w Chrystusa, jeśli będzie się go nawracać, a nie podnosić z kolan.

Uwierzy ten, kto doświadczy, że jest tego warty... Jest warty, by Ktoś (i ktoś) o niego zawalczył.

Walka trwała. Oboje wczoraj walczyliśmy - zresztą to samo stwierdziliśmy już po dwugodzinnej rozmowie. Nie miałam na nią ochoty, po kilku minutach pragnęłam wyjść z tego pomieszczenia.
Ale doświadczyłam, że nie jestem sama. Tak bardzo tego pragnęłam, że byłam w stanie odciąć się od tego człowieka - byleby tylko udowodnił mi, że jestem warta zachodu. Paradoks?

Już wiem, że Pan Bóg chce mnie przy sobie taką, jaką jestem - z moim bólem, niedoskonałościami, z tym, co wydaje się do dupy, z tym, co we mnie umiera. Dlatego stawia mi na drodze tych, a nie innych ludzi - również trudnych. Nie po to, aby mnie sprawdzić, ale po to, bym sama zobaczyła, jak bardzo są dla mnie ważni. Bym w końcu zaczęła kochać.

Nie płacz...
Damy radę...

Pan JEST przy Tobie.
Może przede wszystkim teraz. Gdy wegetujesz i nie dajesz rady.

"Mówię ci, dziewczynko, wstań!"
Wstań i chodź... za Mną!

 Może w życiu nie chodzi o to, by robić dobrze, ale by uwierzyć, że jest się dobrym człowiekiem?

Piszę najpierw do siebie. By nie zapomnieć.

niedziela, 14 września 2014

krótko

Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał. (zob. Łk 22, 1-10)

Wiedział, kto Go wyda. Wiedział, że przy krzyżu pozostanie tylko Jan. Mimo tego chciał usiąść do tej kolacji ze swoimi najbliższymi, tymi, których wybrał trzy lata wcześniej, aby mu towarzyszyli.

TAK BARDZO PRAGNĄŁ MOJEGO SZCZĘŚCIA... DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI!

Dziś święto Podwyższenia Krzyża...

Czy zechcę przytulić się do ran Mistrza? Czy odkryję przed Nim moje cierpienie - z którym już tak długo się zmagam i pozwolę Mu wejść w te wszystkie obszary, do których nie chcę nikogo dopuścić?

Czy spożyję Chrystusa ukrytego w tej białej Hostii trzymanej rękoma kapłana?

Kiedy zdam sobie w końcu sprawę, że to WSZYSTKO DLA MNIE?

Chrystus Jezus, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci - i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest PANEM - ku chwale Boga Ojca. (Flp 2. 6-11)

czwartek, 11 września 2014

normalność...?

Miałem Cię za strasznie religijną, a Ty mnie nie nawracasz :D

Jedno z kilkudziesięciu wymienionych zdań na najpopularniejszym portalu społecznościowym. Zdziwienie - bo "można z Tobą normalnie pogadać"... Dobrze chyba..., nie?

Na jednych rekolekcjach poznałam kiedyś dziewczynę, która z pełnym przekonaniem chwaliła się, że "nawraca tych idiotów w akademiku", ustawiając sobie ołtarzyk z ikoną Maryi i paląc kadzidełka, święcone podczas Uroczystości Objawienia Pańskiego (czyli Święta Trzech Króli). Uważała, że to najlepszy sposób, by zmienić ich tok myślenia. Tego, który przechodził przez próg jej trzyosobowego (!) pokoju, witała pozdrowieniem "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...", nosiła jedynie spódnice i tylko wyłącznie 3/4 bądź do kostek, sądząc, że inne dziewczyny, ubierające się w spodnie to "chłopczyce", a noszące piękne sukienki - choćby do kolan - to "dziwki". Serio, poznałam tę dziewczynę. Moja rozmowa z nią, niestety, trwała ponad 3 h. Szczerze mówiąc, mogłam lepiej je spożytkować, ale zależało mi na tym, by dziewczyna ta nie była taka samotna. Na własne życzenie.

Szczerze mówiąc, brakuje mi w Kościele NORMALNOŚCI.

Jeden z księży stwierdził ostatnio podczas Mszy, że "grzechem jest rozmowa ze świadkami Jehowy". Mówiąc szczerze, miałam ochotę stanąć i krzyknąć: po cholerę zostałeś księdzem? Czy Pan Jezus dzielił osoby na godne i niegodne spotkania z Nim? Czy nie poszedł do domu Zacheusza, czy nie towarzyszył mu celnik Mateusz, czy nie dotykał trędowatych, nie wciskał palców do uszu głuchego...?

Choć chrześcijaństwo  trwa dwa tysiące lat, nie zmieniło się wiele w mentalności człowieka. Ciągle drzemie w nas chęć bycia faryzeuszem. Mówienie: ten się nie nadaje, z tym nie powinnaś rozmawiać, a temu to nie wypada...

Normalność?

Boję się ludzi, którzy mówią, że nigdy nie zwątpili w Boga. Obawiam się ludzi, którzy sądzą, że zawsze mają rację. Boję się, zwyczajnie boję...

Ostatnio coraz częściej zadaję sobie i innym ludziom pytanie: co to znaczy być sobą? Jestem, żyję i utożsamiam się z Kościołem katolickim, mimo tego napotykam jakiś... mur? Idę do kościoła na niedzielną Mszę świętą, a nie widzę uśmiechniętych twarzy... A przecież wierzymy (?) w zmartwychwstanie! Ostatnio mocno zdziwiła mnie reakcja siedzącej obok staruszki w kościelnej ławce, która spojrzała krzywym wzrokiem na sposób przekazania znaku pokoju mojej mamie. Bo my się przytulamy, a to przecież "nie wypada". Trzeba podać rękę, kiwnąć głową, a najlepiej krzyknąć na cały kościół POKÓJ NAM WSZYSTKIM. Albo w ogóle przejść nad tym wszystkim obojętnie.

Brakuje mi radości w polskim kościele - wyznał mi jeden z ewangelizatorów Przystanku Jezus. MI TEŻ BRAKUJE... szczególnie teraz, gdy sama mam ciężki czas, gdy od dłuższego czasu ogarnia mnie smutek. Brakuje mi kogoś, kto powiedziałby: Bóg Cię kocha.

I to nie jest tak, że ja takich ludzi nie znam, ale - mimo wszystko - ciągle ich mało. Sama pukam się w piersi, pytając, co z moim chrześcijaństwem?

Może zamiast rozpalenia kadzideł i rozkładania ołtarzyków, lepiej włączyć sobie piosenki Dżemu i przy tej muzyce wypić sobie z kolegami po dwa kufle piwa? Może zamiast nawracania usiąść przy kimś i posłuchać, co ma do powiedzenia - czasem wykrzyczenia - na temat swojej rodziny, może nawet Kościoła... albo zwyczajnie pobyć i pośmiać się w dobrym towarzystwie?

Może zamiast długich i nudnych kazań (albo, o zgrozo, listów "duszpasterskich") powiedzieć historię swojego życia i to, jak Bóg - w sposób konkretny - do niego przychodzi?
A przede wszystkim nie wzywać (!) w nich do walki z ludźmi przyjmującymi inne poglądy - przecież i Pan Jezus powiedział: wierz (najpierw wiara!) a potem nie grzesz więcej.
Czy nie powinniśmy, jako Kościół, najpierw ZAŚWIADCZYĆ własnym życiem, a dopiero potem mówić ludziom o przykazaniach? Błogosławić - a nie katechizować - dzieci, a głosić kerygmat dorosłym?

Miałem Cię za strasznie religijną, a Ty mnie nie nawracasz. :D

Proszę Cię, Boże, by nigdy żadne struktury religijne nie były dla mnie ważniejsze niż dobro drugiego człowieka. I daj tę ożywczą normalność, tak bardzo potrzebną nie tylko w świecie w ogóle, ale i w Kościele.

Chciałabym nie zdziadzieć. To byłoby najgorsze, co mogłoby mnie spotkać. Nie przeżyłabym myśli, że wszystko wiem. To nie w moim stylu.

Cieszę się, słysząc, że jestem nienormalna:-) To dla mnie naprawdę powód do dumy!

środa, 3 września 2014

dokąd?

Niedawno usłyszałam, że kobiety to w Kościele miejsca w ogóle nie mają, bo... I tutaj nastąpiła wyliczanka. Księża są mężczyznami, ministranci płci męskiej, przy ołtarzu brak kobiety. Nawet na tacę proboszcz zbiera bądź kościelny. A kobieta...? Tylko do zakonu. Tylko. No chyba, że do wychowywania dzieci... najlepiej księży!

Coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że ważna jestem w Kościele. Wtedy, gdy moja wiara słabnie - ważna jestem w Kościele. Gdy nie mam sił i ochoty się uśmiechnąć - dobrze, że w nim jestem. Serio, serio, serio!

Ostatnio często słyszę, że Kościół jest moją Matką. A matka, żadna NORMALNA i ZDROWA matka, nie zapiera się swoich dzieci. Chce dla nich dobrze. Dba. Troszczy się o wszystko - czasem zdaje się nawet, że aż za mocno, że na to nie zasługuję. Tak, nie zasługuję na miłość mojej mamy. Jak i nie zasługuję, nie mogę zasłużyć (czy lepiej: wysłużyć sobie) miłości Pana Boga.

Jestem - zdecydowanie! - kobietą. Może brzmi piękniej: dziewczyną. Mam 21 lat, choć ufam, że w planach Bożych pojawiłam się już nieco wcześniej. Nie wiem, dlaczego jestem tym, kim jestem. Nie wiem, dlaczego mam taki, a nie inny charakter. Nie wiem, kim będę w przyszłości i jak potoczy się moje życie. Wiem jednak jedno: jestem Agata. I nie mogę być ani lepsza ani gorsza od siebie samej. Mogę siebie co najwyżej bardziej poznać, pokochać i zrozumieć.

Gdy patrzę na moje życie, to wśród zmartwień i trosk życia codziennego, były też momenty radości. Zdałam maturę dość dobrze, dostałam się do wymarzonego programu telewizyjnego, moja mama powiedziała mi niejednokrotnie, że jest ze mnie dumna - szczególnie, gdy przynosiłam świadectwa z pozytywnymi wynikami. Nie czuję się jednak ani lepsza ani gorsza od tych bez wyników. Bo nie zasłużyłam na swoją inteligencję, ani jej - w większości - nie wypracowałam. Po prostu, już taka jestem.

Jest we mnie pragnienie, by poznawać siebie coraz bardziej, gdyż jestem świadoma, że nie mogę dać komuś czegoś, o czym nie wiem, że to posiadam. Nie będę mogła dzielić się czymś, czego nie poznałam, nie dostrzegłam, nie przyjęłam. Nie przyjęłam? Czy podzielę się słabością, czy powiem: ciężko mi, gdy chcę tę słabość jak najbardziej ukryć? A uśmiech...? Jeśli wmówię sobie, że nie powinnam się uśmiechać, bo mam krzywe zęby - i w końcu uznam to za prawdę oczywistą - czy zechcę się nim dzielić z innymi?

Kościół potrzebuje przyjęcia przeze mnie MOICH słabości, by mógł wzrastać, ale też niemożliwe jest wzrastanie bez przyjęcia słabości Drugiego. Druga osoba też nie może być lepsza i gorsza od siebie samej - może postępować tak, a nie inaczej, może grzeszyć lub iść do świętości, ale... zawsze pozostaje piękna i wspaniała! Banalne?

Pół żartem pół serio powiem, że św. Piotr wymodlił teściowej jej uzdrowienie, gdyż był to dopiero początek Ewangelii św. Łukasza i jeszcze nie zdążył nagrzeszyć, zwątpić i odejść. Z własnego doświadczenia wiem, że ciężko prosić o cokolwiek, a może jeszcze ciężej uwielbiać i chwalić Pana, gdy grzech (mój czy drugiego człowieka) zadał taką ranę, że z trudnością jest zrobić cokolwiek. Wtedy raczej nie skupiam się na modlitwie, ale kontemplacji tego czy innego zranienia, a medytowaniu nad tym, kto i kiedy mnie skrzywdził, albo rozmyślaniu o tym, jaka to jestem ZŁA, bo zrobiłam tak a nie inaczej.

Wierzę, że to łaska Chrystusa pozwala mi przejść od mojego nadmiernego skupienia się na sobie samej do otwartości na drugiego. Choć czasem, naprawdę, ciężko mi przejść ponad tym (częściowo jestem masochistką), to jednak mam i tę świadomość, że te wszystkie zranienia, porażki, smutki, ale i radości, poczucie bycia kochaną... to wszystko jest AGATĄ. Nie ma mnie bez trudności, nie ma! Ale też nie jestem trudnością, zranieniem, porażką. Jestem grzesznym człowiekiem, ale mam prawo kochać i być kochaną, mam prawo upadać i powstawać, mam prawo szukać dobra w człowieku i go odnajdywać (choć czasem to trudne).

Kobiety w Kościele miejsca nie mają? A teściowa Piotra, a córka Jaira, a kobieta cierpiąca na krwotok, a Samarytanka, a Maryja, a...? Czy to zbyt mało?

"Z nastaniem dnia wyszedł i udał się na miejsce pustynne. A tłumy szukały Go i przyszły aż do Niego; chciały Go zatrzymać, żeby nie odchodził od nich. Lecz On rzekł do nich: Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo na to zostałem posłany."

Dokąd mnie posyłasz, Chryste?