wtorek, 16 września 2014

może... ?

- Czyj to fortepian? - zapytałam niegdyś na pielgrzymce panią, która przyjęła nas na nocleg.
- Mojego syna... Zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące temu.
Zaczęła płakać.
Doskonale pamiętam tę noc. Pewnie nigdy jej nie zapomnę. Nocleg w Koninie, na drugi dzień wczesna pobudka, najdłuższy odcinek podczas pielgrzymki (ponad 50 km), a my rozmawiamy, i rozmawiamy, i rozmawiamy... A może bardziej - to pani mówiła, a nam - pielgrzymom - wystarczyło tylko trzymać ją za rękę?

Doskonale rozumiałam wtedy tę panią. Kilka dni wcześniej umarł Bartek - a to w jego intencji przecież poszłam. Nie rozumiałam tej śmierci, wydawała mi się bezsensowna (przecież miał dopiero 17 lat!).

Dziś rozumiem już trochę więcej, patrzę nieco dalej...

W moim życiu niejednokrotnie doszłam do momentu, w którym mogłam powiedzieć jedynie nie wiem, nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego żyję w takiej, a nie innej rodzinie. Nie rozumiem, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej - dlaczego małe, niewinne dzieci umierają, a mordercy często dożywają późnej starości. Nie wiem, dlaczego ktoś ma ojca alkoholika, a kto inny był molestowany przez wujka. Nie rozumiem, dlaczego tę osobę lubię, a z inną nie mam dobrego kontaktu, dlaczego w tej się zakocham, a z tamtą nie poszłabym nawet na piwo.

Tak po prostu jest...

Może w życiu nie chodzi o to, by robić dobrze, ale by uwierzyć, że jest się dobrym człowiekiem?

Niekiedy łzy przyćmiewają mój sposób patrzenia na rzeczywistość. Emocjonalność - tak bardzo mi bliska - w trudnych momentach staje ponad tym, co racjonalne. Wybucham, niszcząc siebie, a ci, którzy są obok mnie, dostają po głowie. Pracuję nad tym, choć pewnie nigdy nie przestanę być wrażliwa. I dobrze, taka już jestem.

Matka młodzieńca z Nain była wdową. Moja pani z Konina również stała się kompletnie samotna. Znam ludzi - pewnie również i siebie - którzy tylko z pozoru otaczają się ludźmi, w rzeczywistości umierają od środka.

A Pan Jezus przychodzi i mówi: nie płacz. Mówiąc potocznie: damy radę.

W moim sercu są takie ciemne momenty, które domagają się wyjścia. One nie tylko wegetują, ale gniją od środka, starając się zniszczyć to, co dobre.

Wierzę, ale już nie dzięki opowiadaniu, że Chrystus ma moc to wszystko na nowo zbudować.

Przypomniały mi się momenty, w których On już wygrał.

Lekarze, po urodzeniu, dawali mi tylko kilka tygodni życia. Niedomykająca się komora sercowa, problemy z ciśnieniem... a oto żyję, oddycham, posiadam pasję pisania (i jeszcze kilka innych...)! Na Woodstocku doświadczyłam tego, na co nie zasłużyłam, a wcześniej - będąc u Madzi... To nie przypadek sprawił, że żyję tak, a nie inaczej, że jestem taka, a nie inna.

Wiesz dlaczego źle się czujesz? - zapytał mnie wczoraj Znajomy. - Bo jesteś cholernie wrażliwa! 

Tak, to mój krzyż. Tak, bardzo łatwo doprowadzić mnie do łez.

Tak, nie chcę tego zmieniać... mimo wszystko!

Wiem, że dzięki temu widzę więcej. I CHCĘ to wykorzystać, by kochać mocniej.

Może brzmi to jak wyznanie szalonej piętnastolatki, ale serio...

Ostatnio przeżywałam w życiu "jazdy". W moim otoczeniu nie wszystko układało się tak, jak chciałam... W sercu pojawiła się złość i obawa, że ktoś po raz kolejny zechce mnie zranić. Zaczęłam się izolować. Przerwałam kilka bardzo ważnych dla mnie relacji.

A Pan Bóg zdawał się milczeć.
A ludzie zaczęli odchodzić...
A życie łamało się pod nogami jak lód podczas kilkustopniowego ciepła.

Nikt nie może przywrócić kogoś do życia, jeśli będzie mu prawił morały.
Nikt nie uwierzy w Chrystusa, jeśli będzie się go nawracać, a nie podnosić z kolan.

Uwierzy ten, kto doświadczy, że jest tego warty... Jest warty, by Ktoś (i ktoś) o niego zawalczył.

Walka trwała. Oboje wczoraj walczyliśmy - zresztą to samo stwierdziliśmy już po dwugodzinnej rozmowie. Nie miałam na nią ochoty, po kilku minutach pragnęłam wyjść z tego pomieszczenia.
Ale doświadczyłam, że nie jestem sama. Tak bardzo tego pragnęłam, że byłam w stanie odciąć się od tego człowieka - byleby tylko udowodnił mi, że jestem warta zachodu. Paradoks?

Już wiem, że Pan Bóg chce mnie przy sobie taką, jaką jestem - z moim bólem, niedoskonałościami, z tym, co wydaje się do dupy, z tym, co we mnie umiera. Dlatego stawia mi na drodze tych, a nie innych ludzi - również trudnych. Nie po to, aby mnie sprawdzić, ale po to, bym sama zobaczyła, jak bardzo są dla mnie ważni. Bym w końcu zaczęła kochać.

Nie płacz...
Damy radę...

Pan JEST przy Tobie.
Może przede wszystkim teraz. Gdy wegetujesz i nie dajesz rady.

"Mówię ci, dziewczynko, wstań!"
Wstań i chodź... za Mną!

 Może w życiu nie chodzi o to, by robić dobrze, ale by uwierzyć, że jest się dobrym człowiekiem?

Piszę najpierw do siebie. By nie zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz