niedziela, 30 listopada 2014

tyle

Wiele rzeczy w swoim życiu napisałam. Wiele słów przelałam na papier, czy tu - w świecie internetu. Z masą ludzi rozmawiałam, czy tu - poprzez bloga, czy w świecie najzwyczajniej realnym. 
Ale są takie chwile, że nie chce mi się już ani pisać, ani mówić. Chwile samotności, w których najchętniej pozostałabym sama z sobą, nic do nikogo nie mówiąc, z nikim się nie spotykając. 
Momenty, w których JA spotyka się z JA - by poznać i pokochać je na nowo. 

Często nie rozumiem tego, co robię. W sumie to im dłużej żyję, tym mniej rozumiem. 

Kiedyś wiele rzeczy robiłam. Jeden z dziesięciu, pielgrzymki, autostop, działania charytatywne, liczne spotkania, prowadzone blogi... Chciałam zabłysnąć. Chciałam się pokazać. Chciałam zakryć siebie samą spotkaniem z drugim człowiekiem. 

Nie było w tym niczego złego, to pewne. Jakiś tam sposób na życie, pewnie nie umiałam w tamtym momencie inaczej.

Dzisiaj mi się tego najzwyczajniej w świecie już nie chce. 

Chyba zaczynam dziadzieć

Na czas bliżej nieokreślony znikam z tego bloga. Nie chcę pisać, bo mi 'wypada' - w sumie nigdy tak nie robiłam. Nie chcę pisać, bo 'ludzie to lubią' - mimo że wiem, że są osoby, stali bywalcy tego bloga. 

Chcę pisać tylko wtedy, kiedy będzie to Boże dzieło. 

A na razie sama szukam i buduję tę relację z Nim, na nowo. Jakoś się ostatnio trochę w tym pogubiłam.

Proszę o wyrozumiałość i modlitwę. 

Tylko dlatego piszę o tym tak otwarcie, gdyż wiem, że mogę na nią liczyć. 

Mimo że cholernie mi teraz trudno wierzyć w Kogokolwiek i w cokolwiek, cieszę się, ciągle cieszę się, że jestem chrześcijanką.

Chyba muszę przestać się wymądrzać i wreszcie zacząć słuchać - mniej mówić. 

Gdyby ktoś chciał pogadać 20agata09@gmail.com lub facebook. Z reguły odpisuję na wiadomości.

niedziela, 23 listopada 2014

testament

- Agatka, Bóg cię kocha! - te słowa ciągle wybrzmiewają mi w uszach, kiedy pomyślę o testamencie pozostawionym mi przez s. Elżbietę.
Nie przepisała mi mieszkania - sama przecież mieszkała w niewielkim pokoju w domu głównym swojego zgromadzenia. Nie przelała na konto pieniądze. W dniu imienin podarowała mi obrazek Jasnogórskiej Madonny - trójwymiarowy - z dedykacją: dla Agatki miłej. A kiedyś, siedząc obok mnie w kaplicy, wcisnęła mi do brewiarza karteczkę - pamiątkę obchodzenia pięćdziesięciolecia ślubów zakonnych. Również wizerunek Matki Bożej z Częstochowy.
- Agatka, nigdy nie zapomnij o tym, że Bóg cię kocha!

Widziałam, jak nikła w oczach, a mimo tego przychodziła do kaplicy, by porozmawiać z Tym, któremu do końca ufała. Jak zmagała się z chorobą, a przy tym wszystkim nie traciła specyficznego poczucia humoru.

- Agatka, chodź tu, mam coś dla ciebie! - krzyknęła ze swojego pokoju. - Chodź szybko!
Podeszłam do Niej. Uśmiechnięta jak zwykle. Błysk w oku. Otwarte ramiona. Schyliła się za siebie. Podniosła coś z ziemi.
- A teraz bierz te śmieci i idź je wyrzucić, bo mi się już nie chce teraz wychodzić.
Uśmiechnęłam się. Nie było cukierków karmelowych, którymi tak często zwykła karmić spragnioną słodyczy młodą dziewczynę.

Kiedy Chrystus króluje, nie sposób nie wspomnieć mi dzisiaj s. Elżbiety - Jego misjonarki. Miała na moje życie ogromny wpływ, nie ukrywam. Tęsknię za Nią, tak po ludzku. Chodź wiem, że u Niego jest Jej lepiej. Tak mocno za Nim tęskniła.

- Niech mnie pani weźmie na ręce! Bo mama patrzy... - powiedziała mi w Katowicach, gdy byłam u misjonarek miłości, mała dziewczynka spragniona miłości.
Wcześniej bawiłam się z dziećmi, wchodząc z nimi pod stoły, biorąc je w ramiona i śpiewając z nimi śmieszne, dziecięce piosenki. Mówiłam normalnym tembrem głosu, nadmiernie nie zdrabniając (czego staram się w ogóle nie robić, przecież dzieci to nie półgłówki, rozumieją jak się z nimi nawet poważnie rozmawia).
- Pani jest taka piękna... bo ma pani taki ładny uśmiech - powiedziało inne dziecko.
- Jezus mnie kocha. - powiedział inny chłopiec. - Skąd wiesz? - zapytałam, patrząc mu w oczy. - Bo tatuś mi to powiedział, ale tatuś też jest już u Pana Jezusa, wie pani?

Czasami ciężko jest mi się nie wzruszyć, szczególnie, że moje serce jest miękkie jak gąbka. Niektórzy mówią, że 'gdy serce miękkie, ważne, aby dupa była twarda'. Ale czy tak jest naprawdę?

Dzisiaj Uroczystość Chrystusa Króla. I mogłabym wkleić tutaj taki obrazek
i na tym obrazku poprzestać.

Moje serce mówi mi jednak coś innego...

Chrystus, którego doświadczyłam, nie ma złotej korony na głowie. Nie posiada złota ani srebra, ani szaty z purpury.

Jest to Chrystus cichy i ukryty, a nie otaczający się szlachetnymi kamieniami.

To Chrystus ukryty w małej Hostii. Chrystus, który z krzyża szepce: to wszystko dla ciebie.

Który pochyla się nie tylko nad Apostołami, nie tylko wybranymi... Ale także skrzywionymi, trędowatymi, schorowanymi, skopanymi przez życie.

Mój Chrystus bardziej przypomina ten wizerunek.

W moim życiu wiele musiano mi przebaczyć, abym spojrzała inaczej na drugiego człowieka. Niejednokrotnie sytuacja życia uczyła mnie pokory. To, kiedy nie mogłam pojechać na wycieczkę szkolną - bo Mama nie miała wystarczającej ilości pieniędzy. Kiedy musiałam poprosić ojca duchowego o pomoc, gdyż zabrakło mi na opłatę stancji. Kiedy ktoś powiedział mi: jesteś egoistką. A ja, po chwili zastanowienia, nie mogłam się z nim nie zgodzić.

Nie ma żadnej zasługi w tym, że zrobię coś dobrego. Żadnej zasługi.

Bycie dobrym to powinność. Świętość to obowiązek.

Jestem dobra, bo jestem człowiekiem. Przebaczam, bo i mnie przebaczono. Daję, bo nie mam niczego, czego bym wcześniej nie otrzymała.

Wiele piszę o Bogu. Czy to na tym blogu, czy do konkretnych ludzi. Moja wiara, przepełniona emocjami i uczuciami, wzlotami i upadkami, zmienia się i ewoluuje. I chyba dobrze, najgorszy byłby regres, najciężej byłoby powiedzieć: już wszystko wiem albo niczego już nie oczekuję

Wiem, że moje notki są bardzo długie. Niektórych może to drażnić. Inni mogą nie doczytać do końca. 

Ale to jestem JA. Agata Krukowska, której jednym z największych problemów jest niemożność szybkiego skończenia tego, co rozpoczęła. 

To, co mam, daję.

Chyba nie posiadam innego talentu jak pisanie. A na pewno nic nie zajmuje mnie jak tworzenie zdań z pojedynczych słów.

Chrystus Król? A jakże! 

W Tobie, we mnie, w bezdomnym, we wrednej nauczycielce... 

"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata 
i wyciągasz do niego ręce, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, 
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom", 
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg
pokochał innych przez ciebie,

Zawsze wtedy, 
jest Boże Narodzenie."

bł. Matka Teresa z Kalkuty

Czy pozwolisz Mu się narodzić?

Oglądałam kiedyś film o jakimś czeskim księdzu. Nie pamiętam tytułu, ani nawet, o co w nim chodziło. Pamiętam tylko moment końcowy, mocno wyrył mi się we wspomnieniach. 
Kapłan ten klęczał i modlił się: czy gdy przyjdziesz, ludzie rozpoznają w Tobie Boga?
I usłyszał odpowiedź, z ust modlącego się za nim jakiegoś mężczyzny:
czy Bóg, kiedy przyjdzie, znajdzie jakiegokolwiek człowieka?

Czy znajdzie w tłumie choćby jednego człowieka? 


piątek, 21 listopada 2014

tyle tylko i aż tyle

Od kilku tygodni czytam pewną książkę. Jest bardzo ciekawa, ale znajduję na nią czas jedynie w SKM'ce, jadąc do i z pracy, i czasem wieczorem, gdy już nie chce mi się zaglądać do angielskiego. Tytuł znamienny Inteligencja emocjonalna. 

Dzisiaj przeczytałam, że badano małe - kilkumiesięczne i kilkuletnie - dzieci. Okazało się, że te, które były bite w dzieciństwie, już we wczesnych momentach życia wykazywały się brakiem empatii w stosunku do rówieśników. Ewentualnie przymierały na dłuższą chwilę, jakby bojąc się ciosów - kiedy usłyszały szloch innego dziecka.

Niektóre najpierw starały się pocieszyć, potem okładały pięściami, potem znów pocieszały, przepraszały, by znowu okładać i zawzięcie kopać. Agresja już od maleńkości. To straszne, ale w wielu rodzinach, niestety, prawdziwe.

Poznałam kiedyś siedmiolatka, który z wielkim zapałem opowiadał o tym, jak ojczym mówi do niego, że gdy się urodził, był czarny jak smoła. Wiele opowiadał o szatanie, o złych i dobrych duchach. Chował się pod stołem, nie chciał wyjść ani bawić się z innymi dziećmi. Pamiętam jak przytulił się do mnie. Poczuł się bezpiecznie, to pewne. Cisnął mi się na kolana... jak i inne dzieci. 

Napisałam Anecie, że notka będzie o optymizmie...

Jeśli przełożyłabym to na sferę duchową, to czy nie jest tak, że wiele wzorców modlitwy wypływa z wcześniejszych doświadczeń? 

Jeśli ktoś miał ojca - kata, może być mu trudno uwierzyć w Boga, który jest Miłością. Jeśli ktoś wiązał się z mężczyznami 20 lub 30 lat od siebie starszymi (i w tych relacjach został zraniony), może być ciężko uwierzyć, że Pan Bóg kocha czysto i bezinteresownie. 

Niejednokrotnie ktoś pyta mnie, czy czasem nie jestem nawiedzona. Mówię o jakimś DOŚWIADCZENIU, o radości spotkania ze Zmartwychwstałym, w ogóle o wierze... 

A potem dziwi się, że proponuję mu piwo (bardzo lubię piwo!). Dziwi się, że jem kilogramy chipsów, popijając je piwem bądź colą z Biedronki. Albo że mam swoje humory. Ekstrawersja połączona z masą introwersji i melancholii - niemal mieszanka wybuchowa. Różowe spodnie i wyciągnięty sweter. Włosy... każdy na inną stronę. 

A miało być o optymizmie...

Wielokrotnie zastanawiam się, co by było, gdybym nie była chrześcijanką. Z pewnością moje życie wyglądałoby inaczej - choćby ostatni przeżyty przeze mnie rok... A godziny rozmów duchowych, liczne spowiedzi...? A chęć przezwyciężania siebie samej? A motywacja? A zbieranie pieniędzy na Przystanek Jezus, by jeszcze raz być z tymi, których się pokochało - mimo że byli bardzo różni? 

Zaczęłam tę notkę od Inteligencji emocjonalnej. Nieprzypadkowo. Ostatnio wiele rozmyślam, z wieloma osobami rozmawiam, o uczuciach - nie tylko moich. W tym również o optymizmie, który może sam w sobie nie tyle jest jakąkolwiek emocją czy uczuciem, ale raczej stanem woli.

Kiedy zaczęłam coraz bardziej poznawać naukę Chrystusa, zrozumiałam, że nie jestem skazana na porażkę. Moja rodzina jest moim bogactwem - mimo że często męczę się w domu, a pobyt tu traktuję jako gwóźdź do krzyża. Różne sytuacje z dzieciństwa, problemy zdrowotne, niechęć znajomych do mojej osoby... to wszystko nabiera zupełnie innego kształtu. 

Kilka osób pytało mnie o moje rozeznawanie powołania. Nikomu nie powiem, co ma w życiu robić. Ale mogę podzielić się moim doświadczeniem.

Optymistyczne?

Gdyby nie chrześcijaństwo, nie wiem, w którym momencie życia bym teraz była - tego nie da się przewidzieć. Dziękuję Bogu za moją siostrę, która przyprowadziła mnie na rekolekcje ignacjańskie. Za ludzi, którzy - często nieświadomie - potwierdzali mi, że dobrze iść tą drogą (mimo że niejednokrotnie chciałam odejść... i odchodziłam). 

Żadne dziecko nie jest skazane na samotność. Żaden człowiek. 

Czasem, jak w przypadku małego Piotrusia, wystarczy przy kimś zwyczajnie być... 

Tak, często jest to trudne.

Być wtedy, kiedy inni nie chcą, nie umieją... 
Kochać, kiedy nikt nie kocha.

Optymistycznie?

Wierzę, że Bóg - jeśli JEST (a wierzę, że jest), nigdy nie zostawia. Nie chciałabym wierzyć w Boga, który miałby mnie ranić, wykorzystać, porzucić... 
Wierzę też, że człowiek może zwyczajnie być. Zawodzi? Owszem. Odchodzi? Również. 

Optymizm nie pozwala mi jednak patrzeć wstecz. Teraz są te osoby, do których można podejść, porozmawiać, zagadać. Czasem w SKM'ce, czasem trochę dalej... Nieraz przypadkowo, innym razem zupełnie świadomie. 

Czy jestem szczęściarzem? Owszem. Wierzę. 

A skoro wierzę, czy czegoś jeszcze powinno mi brakować, skoro Bóg wszystko może, a Miłość wszystkiemu wierzy?

Zbyt wiele pytań. Ciągle zbyt mało odpowiedzi. 

Jak dobrze. Jak dobrze...


czwartek, 20 listopada 2014

po prostu

Kiedy jechałam w poniedziałek SKM'ką do pracy, zobaczyłam, że mimo przepełnionego przedziału, trzy miejsca były wolne. Usiadłam naprzeciw jakiegoś pana. Bardzo szybko zorientowałam się, dlaczego tak jest. Niechlujne ubrania zdradzały, że nie należy do finansowo najbogatszych ludzi. Ludzie wzdrygali się, patrząc na jego poharataną, pobitą twarz - szczególnie zakrwawione oko, które spoglądało niczym oko boksera po zaciętej walce. Od kilku dni dokucza mi katar, nie czułam jego zapachu, mniej lub bardziej przyswajalnego dla ludzkich nozdrzy.
Ludzie zaczęli patrzeć na mnie tym bardziej dziwnie, gdy wyjęłam rogala. Kupiłam go w budce z pieczywem, gdy szłam z uczelni w kierunku dworca. Zaczęłam go konsumować, by po chwili zdać sobie sprawę...
- Dlaczego ludzie tak nas oceniają? - usłyszałam szept pana. Nie wiem, ile mógł mieć lat. Może 40, może 50, a może był po 60.?
Mówiąc nas miał zapewne na myśli siebie i swoich kolegów.
- Przez cały dzień tylko pani przy mnie usiadła.

Nie powiem, że odetchnęłam z ulgą. Pewnie gdybym nie straciła węchu, ominęłabym tego człowieka jak wszyscy inni bogaci, którym przeszkadza smród 'meneli'. Ile razy słyszałam: 'niech oni się sobą w końcu zajmą', 'istnieje tyle instytucji, które mogą im pomóc', 'sami sobie winni'. I pewnie w wielu przypadkach tak się dzieje.

Im częściej spotykam się z ludźmi, ba - im więcej myślę o swoim własnym życiu, tym bardziej widzę... niemoc. Chciałabym nie być obojętna na losy Drugiego, ale przechodzę, nie zwracając na nich większej uwagi. Chciałabym się uśmiechnąć, ale moja twarz promienieje smutkiem. Chciałabym bezinteresownie dać coś komuś, a moje ręce krwawią, gdy ściskam dłonie, nie chcąc ich otworzyć...

I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie różnię się niczym od tych najbiedniejszych. Mam tylko mieszkanie, pracę, rodziców i rodzeństwo, i kilkoro bliskich, najbliższych przyjaciół... Dzisiaj mam, a jutro mogę stracić. Więc właściwie jakbym tego nie posiadała...

Poznałam ludzi, którzy mieli wszystko. Pieniądze, dach nad głową, dobrą posadę w pracy... Usychali, gdyż wszyscy wokół jedynie od nich wymagali... A nie było nikogo, kto zwyczajnie umiałby być, potrzymać za rękę, przytulić. Sporo pieniędzy na koncie, kilka mieszkań, nawet wiara na dość wysokim poziomie..., ale nie było człowieka, który zechciałby dzielić samotność.

Poznałam też ludzi biednych, którzy nie liczyli każdego zarobionego pieniądza. Nie troszczyli się zbytnio o mnożenie funduszy. Woleli spędzać ten czas z dziećmi. Chcieli wsiąść na rozklekotany rower i pojechać nad Bałtyk. Uczyli dzielić się z tymi, którzy zwyczajnie nie mają.

Moja Mama powiedziała mi kiedyś bardzo mocne słowa, do dziś je pamiętam, choć minęło około piętnaście lat: gdy ktoś będzie cię pytał, czy możesz mu kupić chleb, nawet się nie zastanawiaj - tobie też kiedyś go nie zabraknie.

Najśmieszniejsze jest to, że już niejednokrotnie mi się to sprawdziło.
I to, że nie ma w tym żadnej zasługi ani logiki.

- Jerzyk, ja bym tak nie mogła chyba... żyć z tym panem, pomagać mu uruchamiać tę butlę z tlenem, słuchać jego jęków po nocach - powiedziałam do mojego szwagra, gdy odwiedziłam go niedawno w szpitalu.
- Agatka, każdy potrafi, ale musi chcieć. Przecież nie można inaczej...

Wśród moich bliskich sami (nie)święci ludzie. Mają swoje za skórą, jak każdy. Często dają się w kość. Nie rozumiem ich. Nie umiem przyjąć niektórych zachowań - stają się tacy nielogiczni... Patrzę w lustro i widzę podobnie. Każdy włos w inną stronę - tu się chyba nigdy nie zmieni. Oko królicze, czerwone od wiatru. Skrywany uśmiech, skrywany... bo już dziś, blisko północy, bardziej się chce spać niż uśmiechać.

Nie jestem idealna, ale jestem piękna.

Kiedyś pewien kapłan poprosił mnie, bym spojrzała w lustro i mówiła do siebie samej: Agatka, jesteś cudowna. Miałam powiedzieć to jak najczulej. Nie mogło przejść mi to przez gardło. Na różny sposób wypowiadałam swoje imię Agatka, Agatko, Agaciu, Agato... Jestem piękna? Cudowna?

Kiedy skończyło się wymagane 20 minut przed lustrem, zauważyłam, że obok mnie stoi moja współsiostra. Co ty robisz? 

Jestem piękna. Wiesz? Jestem piękna. Mówię sobie, że jestem piękna.

Dlaczego ludzie tak nas oceniają?

A może to wcale nie chodzi o pieniądze, o ubiór czy zapach przenikający nozdrza, ale o coś 'więcej', o zdanie sobie sprawy, że jest się cudownym?

Gdyby każdy czuł się kochany i przyjęty, czy nie byłoby mu łatwiej przyjąć i zrozumieć Drugiego?

O miłości Boża, cóż więcej mogę powiedzieć o tobie? Pokonałaś mnie i zwyciężyłaś: czuję, że umieram z miłości, a nie odczuwam miłości; jestem zanurzona w miłości, a nie znam miłości; odczuwam w sobie działanie tej miłości, a nie rozumiem jej dzieła; odczuwam, że płonie moje serce z miłości, a nie widzę ognia miłości.
O Panie mój, nie mogę przestać szukać znaku tej miłości... w której się zawiera wszelka rzecz upragniona w niebie i na ziemi; ona zadowala człowieka, a nigdy nie nasyca, owszem, sprawia, że człowiek odczuwa stale wzrastający głód... Czymże jest ta miłość, która wszystko zwycięża?... Ty, o Panie, ukazałeś mi tylko iskrę tej Twojej czystej i prostej miłości, a iskra ta zapala tak wielki ogień w moim sercu, że mnie wyniszcza. Nie znajduję miejsca odpoczynku na ziemi i nie mogę widzieć ani odczuwać czego innego; jestem oczarowana tym, co jest poza mną; nie wiem, gdzie jestem; jestem zajęta, pochwycona i zraniona, prawie umieram, oczekuję tylko Twojej opatrzności, która zaspokoi każde moje pragnienie skierowane do zbawienia (św. Katarzyna z Genui)

wtorek, 11 listopada 2014

Deus providebit

Dzisiaj byłam w szpitalu u jednej z bliskich mi osób. Bałam się tam jechać. Nie znoszę szpitalnego klimatu, nie wiedziałam też, co mnie tam spotka, kogo zobaczę i jak zareaguję na chorobę i cierpienie kogoś bliskiego i osób z jego otoczenia. Sięgnęłam do Liturgii Godzin. Wtedy oniemiałam. W modlitwie południowej czytanie brzmiało: Polecenie, które ja ci dzisiaj daję, nie przekracza twych możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem. Słowo to bowiem jest bardzo blisko ciebie; w twych ustach i w twoim sercu, byś je mógł wypełnić. (Pwt 20, 11. 14) Wówczas już wiedziałam, co muszę zrobić. I łatwiej było mi ubrać się cieplej i wyjść z domu. Przestałam się bać.

Gdy patrzę na cierpienie, ogarnia mnie często niemoc i współczucie. Pamiętam, jak półtora roku temu, w maju 2013 r., pomagałam siostrom misjonarkom miłości przy osobach chorych w domu pomocy społecznej. Powyginane kończyny. Oślinieni, posiniaczeni, z trudnością w mowie czy chodzeniu. Niektórzy samotni, skazani na samotność - rodzina zostawiła, nie mając czasu i sił się opiekować. Bali się ciężaru - nie oceniam, ale i nie usprawiedliwiam - tak po prostu jest.

 Pamiętam kilka osób. Wspominam pana Jana, który powiedział, że jestem podobna do jego zmarłej żony. Bardzo mu się podobałam, jakoś szczególnie tego nie ukrywał. Kiedy na mnie patrzył - a widzieliśmy się dwukrotnie - prosił, bym nie przestawała się uśmiechać... Czasem przestaję, ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że bardzo często na krótko. Jedno szczęście! Pamiętam też panią. Nie wiem, która choroba ją wyniszczała. Miała spuchniętą maksymalnie twarz. Po twarzy ciekła jej ślina. Prosiła o modlitwę. Ożywiła się, gdy modliliśmy się do Ojca NASZEGO. I jej, i sióstr, i lekarzy, i mojego...

Pamiętam też starszego pana. Chorował na Parkinsona. W szyi miał rurkę tracheotomijną. Na palcach pokazał ilość lat - 8 lat z tym urządzeniem w szyi. Nie wiem, czy jeszcze żyje, czy nie. Nie zapomnę jego uśmiechu i błogosławieństwa - nie mógł zrobić nic innego, nie miał na to sił... Podniósł tylko prawą rękę i nam błogosławił, raz po raz czyniąc dłonią znak krzyża.

Niedawno rozmawiałam z ojcem werbistą, którego poznałam wówczas w Katowicach. Powiedział mi o śmierci swoich - naszych - podopiecznych. Minęło półtora roku, a już kilku odeszło, inni bezdomni walczą o życie - przede wszystkim z samymi sobą i nałogiem alkoholowym. Nie żyje pan bez obu nóg. Polubiłam go. Zniszczyła go miażdżyca i alkohol, który pił ciurkiem od wielu lat. Był dla mnie wyjątkowo miły. Pokazywał różaniec-obrączkę na palcu i koszulki religijne - mówił, że się nawrócił, że chciałby zacząć nowe życie, ale bez nóg będzie mu z pewnością ciężko. Już nie żyje, podobno gdyby nie alkohol, mógłby pożyć jeszcze kilka lat. Ale zaczął pić, odstawił leki... Szybciej spotkał się ze Zmartwychwstałym.

Nie rozumiem cierpienia. Nie rozumiem, dlaczego często cierpią ci, którzy - według mnie - cierpieć nie powinni. Nie rozumiem, dlaczego matka opuszcza swoje dzieci, kompletnie nie przejmując się ich losem. Nie rozumiem, dlaczego ojciec spędza długie godziny w szpitalu, z wyrokiem śmierci ciążącym mu nad głową. Nie rozumiem, dlaczego przyjaciel odchodzi w momencie, w którym najbardziej go potrzebuję.

Nie lubię teorii, choć czytam masę książek. Gdybym nie starała się przełożyć ich na życie, byłoby to co najmniej bezcelowe. Gdybym nie stała się choć odrobinę lepsza, dojrzalsza, mądrzejsza... na nic byłyby te wszystkie doświadczenia. Choć nie wiem, jak mi wychodzi, bo nie jestem sędzią we własnej sprawie, czas pokaże. Obym nie stała się starą, przemądrzałą jędzą - w innym przypadku musicie mnie znosić.

- Proszę ojca, gdzie był Bóg, gdy umarła ta osoba, o której powiedział mi Maciek?

Nie rozumiem cierpienia, ale mogę być przy cierpiącym. Nie pojmuję, dlaczego niektórzy muszą płakać, ale mogę otrzeć łzę, albo zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć. To zdecydowanie lepsze od mówienia będzie dobrze. Nie znoszę zaklinania rzeczywistości! Powiedzieć będzie dobrze osobie samotnej na wózku inwalidzkim? Dziecku w sierocińcu, którego matka zostawiła po libacji alkoholowej? Matce, która straciła troje dzieci w wypadku samochodowym?
Będzie dobrze?

Gdy w Gdyni dziś przemaszerował pochód z okazji Święta Niepodległości, gdy ludzie cieszyli się, że jest wolne, ja siedziałam na łóżku szpitalnym i jadłam słone paluszki, popijając je gorącą kawą z fusami. Widziałam troskę człowieka o człowieka. Napisałam mojemu ojcu duchowemu, że nie wiem, czy umiałabym z taką troską jak Jerzy zająć się schorowanym kolegą. Poprawić poduszkę, pomóc podłączyć tlen, porozmawiać, wesprzeć na duchu... Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego po nim. Widziałam człowieka w człowieku.

I choć nikt nie mówił o Bogu (jedynie ja sama powiedziałam o sprawowanej Mszy w jego intencji), dostrzegłam Jego obecność. Wierzę, że przychodzi On zawsze, gdy człowiek troszczy się o człowieka. Do każdego pragnienia bycia lepszym. A szczególnie do osób cierpiących... w końcu sam Jezus nie jest teoretykiem. Cierpienie, smutek, strach, samotność... On to również przeżył, czy to w drodze na Golgocie, czy w Ogrójcu, czy przy śmierci Łazarza...

Wykonałam swój obowiązek. I chociaż mój angielski dalej leży i kwiczy, wiem, że to nieistotne. Dotknęłam świętości - i to wcale nie są górnolotne słowa.

Choć teraz, wśród wielu modlitw, będę musiała poprosić o dar języków. A pani z angielskiego to mnie chyba w czwartek zabije :)

Liturgia Słowa. Również z dzisiaj. Modlitwa przedpołudniowa.
Jeśliby ktoś posiadał majętność tego świata i widział, że brat jego cierpi niedostatek, a zamknął przed nim swe serce, jak może trwać w nim miłość Boga? Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą. (1 J 3, 17-18)

Deus providebit. Bóg się zatroszczy.

Odwagi.


sobota, 8 listopada 2014

tyle

Dawać, dawać, dawać... Wydawałoby się, że chrześcijaństwo przepełnione jest altruizmem - na pewno z definicji. Kochaj bliźniego swojego... I tak dalej, i tak dalej. Być dobrym dla innych, przekraczać swoje słabości, niejako 'spalać' się... Dawać, dawać, dawać... i ciągle DAWAĆ.

Ostatnio zauważyłam, że bardzo mocno drzemało we mnie poczucie, że ZBYT MAŁO komuś daję. Czy to czasu, czy pieniędzy, czy życzliwości... Chrześcijaństwo? Moje chrześcijaństwo?
Kiedy nie miałam sił wstać z łóżka na środowy wykład o ósmej rano. Gdy nie chciało mi się iść kupić coś do zjedzenia proszącemu o pieniądze na chleb bezdomnemu. Kiedy zabrakło mi czasu na odwiedzenie bliskiej mi osoby. I kiedy zwyczajnie nie chciało mi się usiąść ze współlokatorami i wypić piwo po całodziennej pracy.

Pracuję, studiuję... NIE MAM CZASU. A tu trzeba dawać, dawać, dawać jeszcze więcej... Nie zastanawiając się, co w zamian...!

Chrześcijaństwo?

I narosła we mnie pokusa, by nic od nikogo nie brać. To ja jestem dawcą, inni mogą co najwyżej ode mnie brać. Altruizm do potęgi dziesiątej.

Dawać jeszcze więcej.

Aż kiedy zabrakło mi sił, zwyczajnie, po kilku tygodniach pracy, nauki, pracy, nauki... Sił psychicznych przede wszystkim...

Kochaj bliźniego swojego... JAK SIEBIE SAMEGO!

Czasem wziąć jest trudniej niż dać. Brać garściami, gdy nikt nie patrzy? Zapewne można. Gdy jednak przyjdzie o coś poprosić... Gdy trzeba zdać się na łaskę lub niełaskę drugiej osoby. Gdy pycha nie pozwala, aby uznać, że NIE DAJE (się) rady.

Gdyby moje chrześcijaństwo było dla mnie tylko ideologią, pewnie w ogóle nie byłoby problemu. Jednak, dzień za dniem, coraz mocniej staje się ono nie tylko sposobem na życie, ale życiem w ogóle.

Dawać łatwo - szczególnie wtedy, kiedy jest się chwalonym i docenionym, a brać?

Gdy patrzę również na moje życie duchowe... Ilość 'zdrowasiek' w ciągu życia, godziny modlitw wspólnotowych, wiele Mszy świętych - nie tylko w niedzielę... Bóg rozliczy, Bogu się należy, Bóg się cieszy, Bóg...

Ja Mu różaniec, a On mi... Ja Mu zdrowaśkę, a On mi... Ja Mu uśmiech, a On...?

A na końcu się rozliczymy. Ile On mi dał, ile ja nie wzięłam. Jak mocno chciał mi dać, a ja nie przyjęłam. Ile ja Mu dałam, ile...

A może tu chodzi nie o zdrowaśki, nie o klęczenie, nie o modlitwy wspólnotowe, nie o dawanie, ale... relację?
Może Ten, którego chrześcijanie nazywają Trójcą Świętą - Ojciec, Syn i Duch Święty... może mam z Nimi stworzyć tę relację zaufania?

Może to nie chodzi o koronki, nowenny czy różaniec, ale pozwolenie Ojcu, by sam wybiegł mi na spotkanie?
Może relacja z Nim to coś więcej niż pokuta i zadośćuczynienie za grzechy, może więcej niż grożenie piekłem i chęć samobiczowania?

Gdy miałam 13 lat, wojowniczo walczyłam na katechezie o to, by moje zdanie było najważniejsze. Znałam dość dobrze Pismo święte - w końcu już od podstawówki jeździłam na wszystkie konkursy biblijne. W październiku modliłam się z wszystkimi na różańcu, w maju pod krzyżem na majówkach, a w czerwcu odmawiałam litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa.
A w tym wszystkim nie widziałam człowieka. Boga w sumie też nie. Bardziej bożka, który skrzywdziłby mnie, gdybym do tego kościoła nie poszła.

Zaczęłam tę notkę od słowa DAWAĆ i na tym słowie skończę.

Gdyby Panu Bogu zależało, byśmy dawali, dawali, bez przerwy dawali, stworzyłby nas jako kogoś równemu Sobie. Jestem jednak człowiekiem.

Nie dam nikomu nic, czego bym najpierw nie dostała.

Zanim dam, muszę mieć - logiczne, pewnie nawet banalne.

Nie neguję wartości różańca czy koronki. Mszy świętej również nie, oczywiście.

Chciałabym jednak, by moja wiara była relacją. Nie tylko moim uporczywym dawaniem z siebie, przekraczaniem siebie, życiem tak, by 'Panu Bogu było dobrze'.

Chciałabym mieć zaufanie syna marnotrawnego. Iść w ciemno, pozwalając Ojcu na wszystko. Nawet na to, by założył mi pierścień i sandały na nogi - jeśli zechce.
Chciałabym być odważna jak kobieta zgarbiona w synagodze. Wyjść na środek pomimo swojej niemocy. Pozwolić Mu, by On działał. Pozwolić sobie wziąć wszystko, co potrzebne, co chce mi dać.
Chciałabym wreszcie być jak Zacheusz. Zaprosić Go do domu, by uczynił moje życie szczęśliwym. Pozwolić sobie doświadczyć dobroci.

Najpierw doświadczenie, potem moje dawanie.

Bez Chrystusa dawanie jest tylko charytatywnością, a nie chrześcijaństwem.

Chciałabym wreszcie pozwolić Bogu, by uczynił mnie wolnym człowiekiem. Abym przeszła z poziomu 'muszę to zrobić, bo jestem chrześcijanką' do poziomu 'daję to, bo w zasadzie nic nie tracę'.

I może ta notka jest kompletnie nielogiczna. Nie wiem.
Ale to moja dzisiejsza modlitwa, którą już - dopiero - kończę.

Gdybyś mi powiedział, 
że mam być logiczna (przecież każdy powinien być),
byłbyś moim bogiem.

Gdybyś mi powiedział,
że powinnam przekraczać siebie (bo inaczej będziesz mnie mniej kochał),
byłbyś tylko bogiem.

A gdybyś zamilknął,
gdybyś przyszedł mnie odwiedzić,
gdyby Słowo było logiczniejsze niż wszystko to, co napisałam (a wiesz, że się staram...),
byłbyś dalej bogiem,
ale przez nieco większe 'b'.

Gdybyś pozwolił mi Sobie zaufać,
gdybyś pozwolił przytulić się do Siebie,
gdybyś zabrał mój lęk,
gdybyś...

A gdybym wzięła Ciebie jako Ciebie,
cichego Baranka, Przyjaciela,
Ojca, Mistrza,
Adonai,
gdybym, słuchając Ewangelii, wierzyła Ci na Słowo...

i gdybym...

Jeśli Jesteś Bogiem,
skoro Jesteś,
skoro wierzę, że Jesteś Bogiem...
czy Jesteś moim Bogiem...
czy w ogóle Jesteś...
a może... 

Gdybym przestała pytać, czy byłabym sobą?

Gdybyś przestał pytać się mnie jak Adama: gdzie jesteś Agatko,
czy byłbyś Sobą?

Gdybyś nie wybiegł do mnie jak do syna, 
czy byłbyś Sobą?

Gdybyś nie dotknął mnie jak trędowatego, 
nie obronił jak jawnogrzesznicy,
nie usprawiedliwił niczym Zacheusza,
czy byłbyś Sobą?

A gdybym tak stworzyła relację...
z Tobą? 

I gdybym zaczęła być...
sobą?

sobota, 1 listopada 2014

święci

Dzisiaj uroczystość Wszystkich Świętych. W Kościele świętuje się wszystkich - i tych, którzy zostali wyniesieni na ołtarze, i tych, o których wiemy - wierzymy - tylko my sami... Ufam, że jest to też i moje święto - w końcu staram się iść za Chrystusem, w drodze upadam i powstaję, idę dalej... i tak ciągle. 

Wiemy, słyszymy, znamy, nic nowego...

Dzisiaj chciałabym pochylić się nad sylwetkami świętych z mojego podwórka. Z niektórymi spotkałam się tylko raz w życiu, innych widywałam na co dzień. Dlaczego wybrałam właśnie ich? Nie do końca to rozumiem... Mieli jakiś wpływ na moje życie, to pewne. Ich obecność stała się - w jakimś stopniu - dla mnie ważna, też pewne... Może po prostu - byli sobą, kimś cudownym sobą. Choć może nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że mieli na mnie i moje życie taki wpływ.

Siostra Elżbieta chorowała na raka przez kilka lat. Przez ostatnie miesiące rzadko wychodziła z pokoju. Rak kości, który zżerał Ją od środka, bardzo mocno wyniszczał Jej organizm. Mimo tego codziennie zjawiała się w kaplicy, by od 12:00 mówić o wszystkim Jezusowi. 
- Siostra zawsze jest taka radosna - powiedziałam na początku naszej znajomości, gdy jeszcze nie wiedziałam, że choruje.
- Bo cierpię.
Kilka dni później opowiadała mi o swoich samotnych podróżach autostopowych. Kiedyś zresztą, czekając na autobus do centrum Poznania, gdy jechałam do dentysty, spotkałam Ją na przystanku... Czarny habit, jak zwykle, bardzo mocno odznaczał się wśród szarości. 
- Agatka, gdzie ty jedziesz? - spojrzała na mnie ze znamienną dla Siebie czułością w oczach.
- Do dentysty.
- Aaaa... pewnie będzie ciebie boleć. Ale nie martw się.
- Dam radę, Siostro, dam radę.
Zdążyła mi jeszcze wówczas powiedzieć, że wraca od brata, który mieszkał kilkadziesiąt kilometrów od Poznania. Znowu autostopem...
- Agatka, ty się nie martw tak, Bóg naprawdę cię kocha. - powiedziała mi kiedyś, ni stąd ni zowąd, widząc mnie na korytarzu domu zakonnego. 
Miała rację. Kolejny raz miała wtedy rację.
Widziałam Jej walkę. Mimo że odeszła do Pana 27. sierpnia, wiem, że tę walkę wygrała. Do końca życia była wierna. 
A ja pewnie do końca życia nie zapomnę Jej spojrzenia. I słów: Bóg cię kocha, Bóg cię potrzebuje, gdy w dniu przyjęcia do postulatu przyszła do nas z chlebem. 
Obiecałam Jej wtedy, że postaram się być dobra jak ten chleb. W końcu moje imię oznacza dobra
Brakuje mi Jej, tak po ludzku. Choć jestem spokojna, wiedząc, że Ona już TAM jest. 

       Zdjęcie wzięte ze strony sióstr: www.mchr.pl 


Spotkałam ich na polu Woodstockowym. Stali z boku, jak gdyby przyglądając się temu, co się wokół nich dzieje. - Paweł, podejdziemy do nich? - zapytałam stojącego obok mnie jezuitę.
Para typowych punków.
W sumie, wśród tych ludzi, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Niewiele też o sobie mówili. Według mnie mieli jednak to coś, co wyróżniało ich od innych. Byli w sobie zakochani - to pewne, poznałam po oczach. Ale tkwiło w nich jeszcze widoczne pragnienie... Pragnienie, by słuchać i przyjmować Boga. 
Nie umiem nawet tego opisać.
- Czy nikt was nigdy nie wytykał palcami dlatego, że jesteście inni? - chciał zagadać Paweł - To odważne w tym świecie tak się ubrać.
- Tylko babcia...
Przeczytałam im wtedy ósmy rozdział Listu do Rzymian. Któż może odłączyć od miłości Chrystusowej? Ani nawet wkurzona babcia... NIKT! Spojrzałam w oczy dziewczynie, zauważyłam łzę. 
Może nawet nie chodzili do kościoła. Może byli wytatuowani. Może używali wulgaryzmów co drugie słowo (a w naszej obecności się hamowali). 
Ale widziałam to pragnienie. 
Nauczyli mnie, by nie oceniać ludzi po wyglądzie. W sumie zawsze starałam się tego nie robić, ale wówczas jeszcze mocniej mnie to... zabolało? Nauczyli mnie też, jak można być normalnym... Serio. Jak można być normalnym, jak można nie udawać kogoś, kim się nie jest. Jak być sobą i mieć pasję życia. Niekoniecznie szewską.

Dziadek Zygmunt ma 87 lat. Właściwie nie jest moim dziadkiem. Moja siostra wynajmowała od Niego kiedyś mieszkanie. A potem jakoś wyszło, że Dziadek stał się częścią mojej rodziny.
- Agatka, kiedy przyjedziesz na to piwo? - usłyszałam tydzień temu głos Dziadka w swoim telefonie komórkowym.
Ostatnio miałam mniej czasu, by móc Go odwiedzić. 
Pojechałam w czwartek.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechałaś.
Widziałam. Od razu odgrzewał w mikrofalówce obiad. Postawił na stole piwo. Włączył telewizję, by obejrzeć ze mną 1z10 - 'jak za starych dobrych czasów' (czyli wtedy, gdy wracałam podczas studiów z Krakowa do domu). Opowiadał, co się działo. I mimo że opowiadał mi to już enty raz, widziałam Jego radość, że może ze mną porozmawiać. 
Wystarczy, że byłam. Nieważne, że zasypiałam zmęczona na fotelu, a piwo dodatkowo wzmagało moje poczucie snu. To nieistotne. Byłam, po prostu. 

I mogłabym tak wymieniać, i wymieniać... Notka mogłaby się nie skończyć. 

Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani DZIEĆMI Bożymi. I rzeczywiście nimi jesteśmy! (1 J 3, 1)

Powiem wam więc jeszcze o jednej świętej... nieidealnej świętej... dążącej do świętości...

Widzę ją codziennie kilka razy, gdy spoglądam w lustro. W wyglądzie nie ma chyba cech szczególnych - może oprócz tego, że często mruży oczy, widząc gorzej na jedno oko. Ma również skoliozę i kifozę, co przez lata stanowiło element wyzwisk innych dzieci, ale dziś nie stanowi to już raczej dla niej większego problemu. 
Wiele razy uciekała, choć - z zewnątrz - wyglądała na bardzo porządną i poukładaną dziewczynę. Nauczyciele tak mówili....
Uciekała przed miłością, choć chciała kochać. Uciekała przed strachem... i żyła w lęku. 
Ma chore na miłość serce. Kocha, choć ludzie niejednokrotnie ją zawiedli. Chce kochać. A to pragnienie wzrasta. Cholernie mocno wierzy, że może kochać innych miłością (nie)doskonałą. 
Pięć lat temu, w dniu ojca, ktoś powiedział jej, że Bóg się o nią stara, że kocha, że chce dla niej dobrze. Życie religijne zmieniło się o 180 stopni. 
Dziś to nie religia i sztywne schematy, nie modlitwa na klęczkach i strach przed Bogiem, nie ucieczka przed złem, ale... relacja. 
Stara się ją utrzymywać, choć czasem wkrada się w jej serce pokusa, by odejść. Nie umie jednak, gdyż pragnienie Nieśmiertelności jest od tej pokusy silniejsze. 
Nie wiem, kim ona jest. Dopiero ją poznaję. 
Ale wiem, że może być święta, gdyż każdy, kto pokłada w Nim - w Bogu - nadzieję, staje się święty, bo On jest święty! (zob. 1 J 3, 3).
Ma 21 lat, obecnie mieszka w Gdańsku. Teraz pisze tę notkę. 
Co będzie jutro? Nie wie. 
Ale wie, że ciężko pisze się o sobie w III osobie liczy pojedynczej :) Prawie jak do protokołu.


Ach, szkoda, że nie chciało mu się żyć. Mówił, że to już nie jego świat. Ale chyba na każdym świecie da się jakoś żyć, prawda, proszę pani? Wiesław Myśliwski "Widnokrąg"

Oby nie było to tylko 'jakoś'...
Oby...