wtorek, 11 listopada 2014

Deus providebit

Dzisiaj byłam w szpitalu u jednej z bliskich mi osób. Bałam się tam jechać. Nie znoszę szpitalnego klimatu, nie wiedziałam też, co mnie tam spotka, kogo zobaczę i jak zareaguję na chorobę i cierpienie kogoś bliskiego i osób z jego otoczenia. Sięgnęłam do Liturgii Godzin. Wtedy oniemiałam. W modlitwie południowej czytanie brzmiało: Polecenie, które ja ci dzisiaj daję, nie przekracza twych możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem. Słowo to bowiem jest bardzo blisko ciebie; w twych ustach i w twoim sercu, byś je mógł wypełnić. (Pwt 20, 11. 14) Wówczas już wiedziałam, co muszę zrobić. I łatwiej było mi ubrać się cieplej i wyjść z domu. Przestałam się bać.

Gdy patrzę na cierpienie, ogarnia mnie często niemoc i współczucie. Pamiętam, jak półtora roku temu, w maju 2013 r., pomagałam siostrom misjonarkom miłości przy osobach chorych w domu pomocy społecznej. Powyginane kończyny. Oślinieni, posiniaczeni, z trudnością w mowie czy chodzeniu. Niektórzy samotni, skazani na samotność - rodzina zostawiła, nie mając czasu i sił się opiekować. Bali się ciężaru - nie oceniam, ale i nie usprawiedliwiam - tak po prostu jest.

 Pamiętam kilka osób. Wspominam pana Jana, który powiedział, że jestem podobna do jego zmarłej żony. Bardzo mu się podobałam, jakoś szczególnie tego nie ukrywał. Kiedy na mnie patrzył - a widzieliśmy się dwukrotnie - prosił, bym nie przestawała się uśmiechać... Czasem przestaję, ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że bardzo często na krótko. Jedno szczęście! Pamiętam też panią. Nie wiem, która choroba ją wyniszczała. Miała spuchniętą maksymalnie twarz. Po twarzy ciekła jej ślina. Prosiła o modlitwę. Ożywiła się, gdy modliliśmy się do Ojca NASZEGO. I jej, i sióstr, i lekarzy, i mojego...

Pamiętam też starszego pana. Chorował na Parkinsona. W szyi miał rurkę tracheotomijną. Na palcach pokazał ilość lat - 8 lat z tym urządzeniem w szyi. Nie wiem, czy jeszcze żyje, czy nie. Nie zapomnę jego uśmiechu i błogosławieństwa - nie mógł zrobić nic innego, nie miał na to sił... Podniósł tylko prawą rękę i nam błogosławił, raz po raz czyniąc dłonią znak krzyża.

Niedawno rozmawiałam z ojcem werbistą, którego poznałam wówczas w Katowicach. Powiedział mi o śmierci swoich - naszych - podopiecznych. Minęło półtora roku, a już kilku odeszło, inni bezdomni walczą o życie - przede wszystkim z samymi sobą i nałogiem alkoholowym. Nie żyje pan bez obu nóg. Polubiłam go. Zniszczyła go miażdżyca i alkohol, który pił ciurkiem od wielu lat. Był dla mnie wyjątkowo miły. Pokazywał różaniec-obrączkę na palcu i koszulki religijne - mówił, że się nawrócił, że chciałby zacząć nowe życie, ale bez nóg będzie mu z pewnością ciężko. Już nie żyje, podobno gdyby nie alkohol, mógłby pożyć jeszcze kilka lat. Ale zaczął pić, odstawił leki... Szybciej spotkał się ze Zmartwychwstałym.

Nie rozumiem cierpienia. Nie rozumiem, dlaczego często cierpią ci, którzy - według mnie - cierpieć nie powinni. Nie rozumiem, dlaczego matka opuszcza swoje dzieci, kompletnie nie przejmując się ich losem. Nie rozumiem, dlaczego ojciec spędza długie godziny w szpitalu, z wyrokiem śmierci ciążącym mu nad głową. Nie rozumiem, dlaczego przyjaciel odchodzi w momencie, w którym najbardziej go potrzebuję.

Nie lubię teorii, choć czytam masę książek. Gdybym nie starała się przełożyć ich na życie, byłoby to co najmniej bezcelowe. Gdybym nie stała się choć odrobinę lepsza, dojrzalsza, mądrzejsza... na nic byłyby te wszystkie doświadczenia. Choć nie wiem, jak mi wychodzi, bo nie jestem sędzią we własnej sprawie, czas pokaże. Obym nie stała się starą, przemądrzałą jędzą - w innym przypadku musicie mnie znosić.

- Proszę ojca, gdzie był Bóg, gdy umarła ta osoba, o której powiedział mi Maciek?

Nie rozumiem cierpienia, ale mogę być przy cierpiącym. Nie pojmuję, dlaczego niektórzy muszą płakać, ale mogę otrzeć łzę, albo zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć. To zdecydowanie lepsze od mówienia będzie dobrze. Nie znoszę zaklinania rzeczywistości! Powiedzieć będzie dobrze osobie samotnej na wózku inwalidzkim? Dziecku w sierocińcu, którego matka zostawiła po libacji alkoholowej? Matce, która straciła troje dzieci w wypadku samochodowym?
Będzie dobrze?

Gdy w Gdyni dziś przemaszerował pochód z okazji Święta Niepodległości, gdy ludzie cieszyli się, że jest wolne, ja siedziałam na łóżku szpitalnym i jadłam słone paluszki, popijając je gorącą kawą z fusami. Widziałam troskę człowieka o człowieka. Napisałam mojemu ojcu duchowemu, że nie wiem, czy umiałabym z taką troską jak Jerzy zająć się schorowanym kolegą. Poprawić poduszkę, pomóc podłączyć tlen, porozmawiać, wesprzeć na duchu... Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego po nim. Widziałam człowieka w człowieku.

I choć nikt nie mówił o Bogu (jedynie ja sama powiedziałam o sprawowanej Mszy w jego intencji), dostrzegłam Jego obecność. Wierzę, że przychodzi On zawsze, gdy człowiek troszczy się o człowieka. Do każdego pragnienia bycia lepszym. A szczególnie do osób cierpiących... w końcu sam Jezus nie jest teoretykiem. Cierpienie, smutek, strach, samotność... On to również przeżył, czy to w drodze na Golgocie, czy w Ogrójcu, czy przy śmierci Łazarza...

Wykonałam swój obowiązek. I chociaż mój angielski dalej leży i kwiczy, wiem, że to nieistotne. Dotknęłam świętości - i to wcale nie są górnolotne słowa.

Choć teraz, wśród wielu modlitw, będę musiała poprosić o dar języków. A pani z angielskiego to mnie chyba w czwartek zabije :)

Liturgia Słowa. Również z dzisiaj. Modlitwa przedpołudniowa.
Jeśliby ktoś posiadał majętność tego świata i widział, że brat jego cierpi niedostatek, a zamknął przed nim swe serce, jak może trwać w nim miłość Boga? Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą. (1 J 3, 17-18)

Deus providebit. Bóg się zatroszczy.

Odwagi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz