wtorek, 13 stycznia 2015

Chrystus

Spojrzałam na niego z obrzydzeniem. Nerwowo zerkając na Wojtka, pytałam, czy mi się czasem nie wydawało. W powietrzu zapach prażonych kasztanów mieszał się z aromatem kawy i pieczonego mięsa. Jedni ludzie biegli, inni starali się łapać chwile, trzymając w ręce drogie aparaty i pstrykając zdjęcia przydrożnym kamieniczkom. Praga tętniła życiem, głównie przez odbywające się w tym mieście Europejskie Spotkanie Młodych. 

Chwilę wcześniej zjadłam, po raz pierwszy (i pewnie ostatni raz w życiu) upieczone w ogniu kasztany. Nie smakowały mi. Były trochę mdłe, trochę twarde. Potem byliśmy z Wojtkiem w cukierni - kupił na wagę żelki, które jedliśmy, siedząc w hali podczas wydawania kolacji. Zastanawiałam się, czy te 300 czeskich koron wystarczy mi na kilka dni w Pradze... Czy nie będzie zbyt mało? Czy...?

Spojrzałam na niego nie jak na człowieka, ale jak na hienę, pożerającą resztki mięsa wrzucone do śmietnika. Obrzydzenie? Żal? Irytacja? Smutek?

W dobie, w której jadłam kasztany (nie były drogie, ale w Polsce to nigdzie się wcześniej nie spotkałam), w dniu, w którym zastanawialiśmy się, czy kupić takie a nie inne żelki czy kartki pocztowe, człowiek (!) wyjadał resztki z kosza na śmieci. Hiena? Bezdomny zmuszony przez los? Biedak? Chrystus...?

Szybko wyjął swój posiłek i oddalił się spiesznym krokiem. Zamurowało mnie. Ciągle mam ten obraz w pamięci. 

Cichy Chrystus. Bezdomny tułacz. Uciekinier. Ten sam, który przyszedł w zimnej grocie dwa tysiące lat wcześniej. "Który nie ma nawet gdzie głowy złożyć" (Łk 9, 5)

I w głowie brzmią mi słowa, które od wielu lat przypisuje się Piłsudskiemu: naród (świat?) wspaniały, tylko ludzie kur... 

Choć mnie za samą siebie wstyd. 

Codziennie mijam ich na ulicy. Czasem poproszą o dwa złote "na bilet", "na jedzenie" czy "na piwo". Staram się nie dawać pieniędzy, uzasadniając to brakiem zaufania. Mimo wszystko życzą mi szczęścia, czasem miłości, innym razem mówią proste "dobrego dnia". Nigdy nie zdarzyło mi się grubiaństwo czy wyzwiska - choć wiem, że żebracy są różni. 

Chrystus - i nie waham się użyć tego słowa - spotkany w Pradze, nie prosił o nic. Wbił wzrok w ziemię, jak gdyby bał się spojrzeć ludziom w oczy (bezpodstawnie?) i odszedł tak szybko, jak się tam znalazł. Krótka chwila minięcia się wzrokiem... 

Każde słowo w takiej sytuacji może brzmieć górnolotnie. Spotkałam Chrystusa. Żebraka, który przypomniał mi bardziej sępa od... Wstyd mi. Wstyd, że teraz, po dwóch tygodniach nazywam go Chrystusem, a wcześniej ciężko było mi znaleźć cokolwiek z człowieka. Raczej jakąś kreaturę...

Ostatni wpis o Owsiaku i Woodstocku bardzo mi to uświadomił, szczególnie po odzewie jednej z moich znajomych. Miała rację. Tak wiele mówię o tym, co przeżyłam w Kostrzynie, a tak słabo, ciągle zbyt słabo kocham tych, których mam obok siebie. Tyle piszę o miłości Boga, a tak mało kocham człowieka.

Chciałabym na koniec powtórzyć pytanie, które usłyszałam kiedyś w jednym czeskim filmie: czy Chrystus, wracając na ziemię, spotka na niej choć jednego człowieka? 

Czy będę miała wrażliwe serce, zdolne do kochania?

A jeśli... jeśli On już jest, już przyszedł, tylko nie chcę, ciągle nie chcę Go widzieć?

Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, abym głosił dobrą nowinę ubogim, bym opatrywał rany serc złamanych, żebym zapowiadał wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; abym obwieszczał rok łaski Pańskiej i dzień pomsty naszego Boga; abym pocieszał wszystkich zasmuconych, bym rozweselił płaczących na Syjonie, abym im wieniec dał zamiast popiołu, olejek radości zamiast szaty smutku, pieśń chwały zamiast przygnębienia na duchu. (Iz 61, 1-3)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz