sobota, 30 maja 2015

no tak

Piszę od wielu lat, właściwie - od kiedy pamiętam. Najpierw były to krótkie zdania, potem jakieś wierszyki, eseje, mniej lub bardziej poważne teksty. Pisanie pozwala mi się uwolnić, odetchnąć, spojrzeć z dystansu (szczególnie po tekstach, które pisałam do szuflady z zagryzionymi z bólu wargami). Nie wiem, czy umiem to robić - ale uwielbiam. Wystarczy mi pasja, przecież robię to przede wszystkim dla siebie. 

Piszę, piszę, piszę. Wszędzie piszę. Czasem zdarza mi się także na Mszę przynieść zeszyt. Nie wyciągam go nawet na nudnym kazaniu, ale notes w torebce jest. Tak żeby nie zapomnieć, by zapisać, jeśli coś natchnie. Nie zapomnieć, by wyryć na stałe, jeśli coś poruszy. 

Więc piszę, piszę, piszę... Często nie wiem właściwie po co... 

I tak jest z tym blogiem. Nie wiem, dlaczego i - przede wszystkim - dla kogo go prowadzę. Dla siebie samej? Przecież mam swoje 3 zeszyty, w których skrupulatnie zapisuję tę czy inną myśl. Dla innych? A czy "inni" tu w ogóle zaglądają? 

Ostatnio dopadł mnie weltschmerz. Nie wiem, czy to przesilenie wiosenne - przecież już prawie lato. A może stres przedegzaminacyjny? Napięcie przedmiesiączkowe? Strach przed miłością? Trudności z akceptacją siebie...? NIE WIEM. Ale wiem, że ciężko było mi nawet wstać z łóżka, umyć się, zrobić sobie coś do zjedzenia. Ciężko, cholernie ciężko.

I tak przeleżałam ostatni weekend, wychodząc tylko ze współlokatorką na 19:30 w niedzielę do kościoła (choć i tego nie za bardzo chciałam). Miałam poczucie, że to wszystko nie ma sensu. Bóg? On w ogóle istnieje? Jeśli istnieje, to dlaczego mój szwagier umiera w hospicjum? Dlaczego tak ciężko dogadać mi się z tatą? Dlaczego nic nie jest po mojej myśli? Dlaczego życie płata takie figle? Dlaczego nie umiem kogoś tak po prostu pokochać, z wzajemnością? Dlaczego, dlaczego, DLACZEGO?

I kiedy tak leżałam w pozycji embrionalnej, dostawałam jeden SMS za drugim. A wśród nich zapewnienie o modlitwie, propozycja rozmowy... Uciekałam od tych ludzi. Mówiłam: nie chcę być w Kościele, w tym Kościele, w którym przecież ja doznałam tyle krzywdy. Nie chcę, nie chcę, NIE CHCĘ. 

I może brzmi to jak jakiś żart. Agata? Ta, która tak wiele mówiła o Bogu...? Ta, która na kilka miesięcy zamknęła się w klasztorze? Ona miałaby przestać wierzyć?

Tak. Miałam wrażenie, że te wszystkie moje doświadczenia "diabli wzięli". To kompletnie nie ma żadnego sensu. 

I przyszedł kolejny SMS. I Przyjaciel zadzwonił, aby po prostu zapytać, jak się czuję. 

A ja... prosiłam o modlitwę, chociaż cholernie chciałam przestać wierzyć. Chciałam uwierzyć w to, że Bóg faktycznie ode mnie odejdzie. A może w tym wszystkim jeszcze mocniej doświadczyć, jak On jest blisko? Nie wiem. Cholerne paradoksy. Kochać i nie umieć kochać jednocześnie. Pragnąć i odrzucać tę miłość. Wierzyć i wątpić do tego stopnia, że można dostać rozstroju żołądka albo trafić do szpitala zakuta w kaftan bezpieczeństwa.

A ludzie ciągle przy mnie byli, chociaż ja... nie zawsze umiałam tę miłość przyjąć. Czułam się "zbyt niegodna". Czułam, jak małe dziecko we mnie mówiło "przytul", ale dorosły odzywał się i mówił "zamknij mordę, nikt cię nie kocha!". 

I leżałam w tym łóżku cały zeszły weekend. A potem Mszę przeżyłam, byle tylko wyjść z tego kościoła... 

I przyszedł tragiczny poniedziałek. Opieprz na angielskim. 
I wtorek, środa, czwartek... Egzaminy i zaliczenia... Uczyć mi się nie chciało, spotykać z ludźmi mi się nie chciało, właściwie NIC MI SIĘ NIE CHCIAŁO. 

Chciałam tylko, aby ktoś mnie przytulił... Paradoksalnie.

W czwartek odważyłam się porozmawiać z "moim" ojcem. Potem poszłam na Mszę duszpasterstwa. I rozmowa. Doświadczyłam sporo miłości - która nie była tylko czystym sentymentem i łzawymi tkliwymi słówkami. Właściwie to nie było słów.

Przytulenie, pomoc materialna, dobroć, uśmiech, radość... 

Przyjaciele.

I pewnie jeszcze takie momenty do mnie wrócą. Więcej, dzisiaj znów wróciło! Nie miałam ochoty na nic, ale... to już nie to samo. Bo dzisiaj mam PEWNOŚĆ, że nie jestem sama

Moje dziecko dalej woła "przytul", "bądź blisko". 

Tak, wiem. Mam prawie 22 lata i już 'powinnam' wydorośleć.

Może mi się kiedyś uda... 
w następnym wcieleniu!

Żartuję. Nie wierzę w reinkarnację. 

Mój hiszpański przyjaciel podarował mi ostatnio kwiatka. Widział, że spotkałam się z człowiekiem, z którym spotkać się nie powinnam. Byłam smutna. Potem korespondowałam z nim jakiś czas na facebooku. Oczywiście moim łamanym angielskim.
- Wiesz, Andres. Ja chyba nie wierzę już w miłość... Nie chcę wierzyć.
- Agata... Pamiętasz, jak dałem ci tego kwiatka? Tak bardzo chciałem, abyś się uśmiechnęła. Abyś nie przestała wierzyć, że możesz być kochana. Jesteś piękna! Nie chciałbym, abyś przestała wierzyć w miłość, aby zabrakło ci nadziei.

Tak. Mam na imię Agata. I chcę wierzyć, że Bóg mnie kocha. 

Jeśli jest inaczej, to dlaczego tak wiele ludzi mi tę Jego miłość pokazuje? Po co? Dlaczego?

Pozostanę chyba naiwnym dzieciakiem. Naiwnym, ale w gruncie rzeczy szczęśliwym dzieciakiem. 

Niech mnie ktoś, proszę, przytuli!

2 komentarze:

  1. nie dorastaj tak do końca. zachowaj w sobie to dziecko, które jest tak bardzo ciekawe świata i zadaje tyle pytań. czasem nie zgadza się z otrzymaną odpowiedzią.
    i w końcu... ma tak piękny uśmiech!

    pees. nie wiesz i prawdopodobnie nie będziesz wiedziała ilu osobom pomogłaś przez to myślopisanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszy mnie ten wpis.Widzę, że w Twoim życiu wiele się dzieje i wydaje się, że są to zmiany na dobre. Moim zdaniem ten wpis świadczy o Twojej odwadze i tym, że otwierasz się coraz bardziej na ludzi i na to, co przynosi Tobie życie. Pisz dalej i sie nie poddawaj. Bardzo cenię Twoja autentyczność w tym, co piszesz.Doceniam to, że potrafisz przyznać się, że masz problemy z wiarą.

    OdpowiedzUsuń