środa, 20 maja 2015

aby moją radość mieli w sobie w całej pełni

Ostatnio ludzie dość często prosili mnie o jakąś radę. Nie były to problemy "typowego studenta" - bo dziewczyny wiedzą, że nie robię notatek (nie potrzebuję ich, jestem słuchowcem, wystarczy mi chodzić na wykłady). Nie pojawiło się też pytanie w stylu "jaką kupić sukienkę", "czy wyglądam w tym grubo, czy jest OK?". "jak zarobić, ale się nie narobić?", "jak schudnąć w dwa tygodnie?" - choć może znałabym odpowiedź, kto wie? 

Ludzie jednak podchodzili, dzielili się sobą, prosili o radę... Czasem pojawiały się SMS-y, innym razem wiadomości na Facebooku, prośba o spotkanie. Dzień jak co dzień, ale jednak trochę inny... Każdego dnia coś się zmieniało  - choć podobne obowiązki, rytuały i przyzwyczajenia. 

Przychodziły też trudne i bolesne decyzje - choć z perspektywy czasu widzę, że owocne i oczyszczające. Nauka miłości, która daje wolność i nie zniewala. Nauka siebie, dostrzegania swoich osobistych barier i kompleksów, ale i siły, którą daje MIŁOŚĆ. Bo i ja zostałam dla Niej stworzona! 

Tworzyłam w ostatnim czasie pewną relację z pewnym Człowiekiem, którą oboje zdecydowaliśmy się przerwać. Nie było w tym ani mojej winy, ani winy Drugiego. Czuliśmy jednak, że potrzebujemy wolności. I oboje, mocno poranieni, wiedzieliśmy, że tylko w ten sposób możemy się jeszcze bardziej nie zniszczyć. Moje potrzeby i Jego potrzeby... tak bardzo podobne, ale w przeróżny sposób realizowane. I chociaż, jak mówiliśmy, 80% cech mamy identycznych, jednak pozostało to 20%, które krzyczało: "pozwól Mu, pozwól Jej odejść". 

Dzisiaj wiem, że stał się prawdziwy akt miłości. Bo zależało nam bardziej na Drugim niż na sobie. Bo aby miłość kochała, musi dać szansę samotności, musi pozwolić dojrzewać Drugiemu w odpowiednim dla Niego tempie, musi być blisko, choć nie na tyle, aby udusić, aby stłamsić swoją obecnością... 


Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. (J 17, 11)

Kiedy w 2009 r. po raz pierwszy doświadczyłam Jezusa Chrystusa, dostrzegłam też swoją słabość, której przez lata nie widziałam. Słabość, którą nazwałam: nie umiem kochać. 

Nie umiem kochać, gdyż patrzę krzywo na bezdomnego.
Nie umiem kochać, gdyż oskarżam bezpodstawnie Drugiego.
Nie umiem kochać, gdyż w moim sercu istnieje przyzwolenie na uczucie nienawiści, którym się karmię.
Nie umiem kochać... 

I jeśli mogłabym dzisiaj, z perspektywy tych sześciu lat, podsumować ten czas, powiedziałabym: nic się nie zmieniło... Dalej jestem tą samą Agatką - chociaż już z dowodem osobistym i godzinami spędzonymi w pociągach i komunikacjach miejskich, i trochę większym doświadczeniem życiowym.

Jednak, na szczęście, Pan Bóg doskonale zdaje sobie z tego sprawę! Zdaje sobie sprawę z tego, że JA NIE UMIEM KOCHAĆ!

I to nawet trochę nie zmienia Jego stosunku do mnie. 

... aby tak jak My stanowili jedno... 

Uśmiecham się.

Jak stanowić jedność w Kościele, skoro jest on tak mocno różny? Skoro ludzie mają odmienne priorytety, różne problemy, historie życia...? Skoro wiara tak mocno przeplata się z wątpliwościami, a wiedza rozumowa z emocjami? Gdy charaktery tak odmienne, że ma się wrażenie, że szlag zaraz trafi - i tylko pozostaje modlitwa o spokój ducha... i nawet ona zdaje się nie pomagać.

W swoim życiu przechodziłam różne fazy. Pierwsza - do około ósmego roku życia - faza kompletnej ignorancji tego, co kościelne (jeśli można mówić o ignorancji małego dziecka). Nie lubiłam nudnych kazań, a Msza niedzielna wydawała mi się katorgą. Do kościoła zaczęłam chodzić na 2-3 miesiące przed I Komunią świętą, bo katechetka powiedziała, że nie dopuści nas do przyjęcia tego Sakramentu. 
Po I Komunii pojechaliśmy na wycieczkę szkolną. Na niej czytałam podczas Mszy. Potem księdzu się spodobało i zaczął mnie częściej angażować. Tak więc zaczęłam czytać Pismo święte i... rozpoczęła się moja fascynacja tą Księgą, która trwa do dziś! No i powróciłam do Kościoła.
Gimnazjum, jak to gimnazjum... okres buntu. U mnie przeszedł w miarę łagodnie (tak mi się wydaje), chociaż katechecie niejednokrotnie dostało się po głowie. Ilość pytań zadawana w tempie karabina maszynowego. Dzięki temu jednak nigdy nie odeszłam na tyle, by nie mieć odwagi wrócić, chociaż zdarzało mi się opuszczać również i niedzielne Msze święte...

Do szesnastego roku życia, mimo tego, że dojrzewałam blisko Kościoła, nie wiedziałam NIC o Bogu. Myślałam, że jest to stary dziad z siwą brodą - tak Go przecież przedstawiali na obrazkach w podręczniku od religii. Duch Święty? Nie wiedziałam kompletnie, z czym to wszystko się je... Chrystus umarł na krzyżu? No umarł! Ale po co...?

A przede wszystkim nie wierzyłam, że Ten sam Jezus Chrystus, który urodził się w Betlejem, musiał uciekać z rodzicami do Egiptu, zobaczył biedną wdowę, umył nogi Apostołom, szedł z krzyżem, umarł i zmartwychwstał (dla mnie!), że Ten sam Chrystus miałby mieć jakikolwiek wpływ na moje życie. 

Przyznam szczerze, że ostatnie relacje nie rozciągały się między wyborem tego, z kim lepiej spędzić czas, z kim będzie dla mnie łatwiej, czy w jakiś sposób przyjemniej (choć o tym jeszcze nie wiedziałam). Wierzę zresztą, że to nie ja zadbałam o to, by się one pojawiły. 

Ludzie, których Pan Bóg postawił mi ostatnio na mojej drodze, pokazały mi o mnie tyle, że łapię się za głowę. 

Nigdy nie myślałam, że będę w stanie zrezygnować z własnych ambicji dla dobra Drugiego - i to nie jest moja zasługa.
Odkryłam piękno bliskości z Drugim poprzez przytulenie i trzymanie za rękę - bo chociaż wiele o tym kiedyś pisałam, a mój charakter i szybkie przełamywanie barier sprzyja bliskiemu kontaktowi, bałam się relacji. Dzisiaj już się nie boję, a na pewno nie jest to strach paraliżujący, bardziej chyba motywujący do tego, aby być bliżej mimo wszystko

A przede wszystkim odnajdywanie Boga w oczach Drugiego stało się moją pasją!
Chociaż często ostatnio łatwiej mi Go tam znaleźć niż w chwili, w której mam spojrzeć w lustro...

- Jesteś za dobra - powiedział mi M., kiedy wtuleni w siebie rozmawialiśmy o swojej relacji.
- Ja? Za dobra? 
- No... Pewnie nie raz dostaniesz jeszcze za to po dupie.

Cóż... Chciałabym powiedzieć... 

Mamo, dziękuję Ci, że dałaś mi takie imię (Agata - po grecku znaczy tyle, co dobra, o szlachetnym sercu). Chciałabym, by naprawdę do mnie pasowało.

aby moją radość mieli w sobie w całej pełni

Jestem szczęśliwa? Czy przy Nim jestem szczęśliwa?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz