poniedziałek, 4 maja 2015

pisać...?

Ostatnio chodzi za mną, by zacząć pisać... na poważnie. Od długiego już czasu jest to przecież nieodłączna część mojego życia. Piszę na blogu, w zeszycie..., w domu i na uczelni... wszędzie piszę! Nierzadko są to gryzmoły, wpółurwane zdania, ale... no właśnie! Z pewnością nie chcę tego zaniedbać, o czym przypominam sobie również i na tym blogu...
Ostatnio Ktoś powiedział do mnie: "wiesz, bardzo dobrze piszesz, masz dobry styl". Odpowiedziałam spontanicznie: wiem. To jedyna rzecz, jaką naprawdę lubię wykonywać, która jest i pozostanie moją pasją chyba do końca życia. Chociaż czasami ciężko się skupić, myśli gdzieś krążą po orbicie albo zwyczajnie już się nie chce... Choć niewiele jest, na szczęście, takich momentów... Widać to szczególnie po moich 'starannie' prowadzonych zeszytach (dobrze, że nikt już ich nie sprawdza...). Zdania, słowa, myśli... nie zawsze zgodne z treścią wykładów. Tak już mam, że lubię myśleć 'po swojemu' i te myśli zapisywać. Może i dobrze, może kiedyś do nich wrócę... a może ktoś przypadkiem przeczyta... i albo spali, albo uzna mnie za wariata, albo...? 

Nie wiem. 
Wiem, że piszę, bo lubię to robić.

Chciałabym wstawić coś na blogu, ale jakoś tak... nie wiem co do końca - napisałam dzisiaj Milenie. Odpisała mi, że chętnie przeczytałaby coś o nadziei albo wierze - bo ostatnio było o miłości. Pomyślałam: no fakt... Ale jak to ująć, by "jakoś" wyglądało? 

A potem przyszła myśl... i kolejna... i jeszcze jedna...

Przecież ja tego nie piszę, by innym się podobało. W sumie często nie czytam przecież tego, co napisałam, nie zmieniam literówek, kompletnie nic nie ruszam... Przecież nikt nie musi mnie podziwiać za te czy inne moje zdolności - bo każdy jakieś ma, nic szczególnego. A ludzka opinia? Przejmować się tym, że jesteśmy inni, że komuś może się nie spodobać? Fifty fifty... Może, ale nie musi... Nie moja to rzecz. Ja tu tylko piszę... robię, co chcę; robię, co do mnie należy.

Tak więc będzie o nadziei. O nadziei, która wyszła z dołka. O tej nadziei, która nie zawodzi, choć teoretycznie nie ma szans na poprawę sytuacji... Teoretycznie. 

Wiele pisałam tutaj na temat Woodstocku. Był to ważny dla mnie czas, nie ukrywam. Choć nie chcę wracać do niego za wszelką cenę - wiem, że i dzisiaj Pan Bóg działa, również przeze mnie (i to nie jest żadna moja zasługa). 

Przez ostatnie 2 tygodnie uczestniczyłam w wielu rozmowach, które - choć niejednokrotnie trudne - utwierdziły mnie, że Bóg jest i kocha. I daje nadzieję na poprawę sytuacji w życiu. 

Widziałam, jak zmieniły się oczy człowieka, który usłyszał: jesteś dla mnie ważny, zależy mi na tobie. Zrozumiałam, jak sama potrzebuję w tym momencie bliskości Drugiego i ją otrzymuję. Czuję się kochana nie za to, jaka jestem, ale za to, że jestem, po prostu. 

Nadzieja, która wyszła z dołka... 

"Ty zawsze byłaś taka otwarta, nie?" - zapytał mnie ostatnio pewien Człowiek. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą: nie zawsze taka byłam.

Nie zawsze lubiłam się przytulać. Nie zawsze odpowiadałam uśmiechem na widok innych osób. Nie zawsze otwierałam się na Drugiego (i niekiedy teraz też mam z tym problem, choć ostatnio zdecydowanie mniejszy niż jeszcze pół roku temu). 

W 2009 r., w dniu ojca, kiedy pierwszy raz doświadczyłam miłości Boga, zaczęłam się również zmieniać. Jestem dzieckiem Boga, przecież nie muszę udawać, że jest inaczej!

To też dało nadzieję. Nie musi być tak, jak było. Nie musisz być poraniona. Nie musisz ciągle płakać. Nie musisz siedzieć w pozycji zamkniętej, nie dopuszczając do siebie innych osób. W sumie to nic nie musisz

Moment, w którym pierwszy raz tego doświadczyłam, rozpoczął we mnie pewien proces przemiany, która trwa do dzisiaj. 

"Ojcze, ja to bym chciała takiej 'normalności' w Kościele", wyznałam niedawno pewnemu jezuicie. Chciałabym, aby każdy czuł się sobą. Aby nikt nie udawał. Aby ludzie nie wchodzili posępni do zimnego budynku i wychodzili jeszcze bardziej rozdrażnieni z kościoła z powodu nudnego kazania podstarzałego proboszcza. Aby czuli się kochani. Aby nie zabrakło im nadziei - przecież ich życie ma sens. 

Usłyszałam krótkie: "też bym chciał".

Więc jest już nas dwoje... Dwoje pragnących... sporo. Jest nadzieja.

Pamiętam, jak podeszła do mnie kiedyś śp. s. Elżbieta i ze znamiennym dla siebie uśmiechem powiedziała do mnie: "Ty, Agatka, ty wiesz, że Bóg cię kocha, nie?" Wiem, wiem, siostro - odpowiedziałam. A po chwili... zapomniałam. I żyłam własnym życiem.

Ostatnio modlę się nie o utratę wiary w to, że Bóg istnieje (bo w to chyba ciężko byłoby mi nie wierzyć...). Modlę się raczej o to, bym nie straciła nadziei, że ON ma realny wpływ na moje życie. 

Kiedy 6 lat temu ktoś mówił mi: Bóg Cię kocha, nie umiałam dopuścić do siebie tej myśli... Mimo że chodziłam do kościoła... Mimo że udzielałam się w Kościele i czytałam podczas Mszy świętej... Pomimo mojej znajomości Biblii i dogmatów kościelnych...

Chodziłam smutna, bo nigdy nie dostrzegłam Zmartwychwstałego. Byłam jak Apostołowie - niby widziałam wcześniej jakieś 'znaki', ale jakoś nie umiałam ich przyjąć. 

I pewnie przyjdzie jeszcze taki moment, że będę chciała rzucić to w cholerę. Moment, w którym powiem "nie daję rady". Chcę jednak pamiętać o tych wszystkich chwilach, w których On był. Zwyczajnie był.

A wiem, że to On... bo kto inny mógłby przyjść z takim pokojem i radością serca?




1 komentarz:

  1. "Ja tu tylko piszę... (...) robię, co do mnie należy."
    "Bóg działa, również przeze mnie (i to nie jest żadna moja zasługa)."
    "A po chwili... zapomniałam. I żyłam własnym życiem."
    Dzięki, że o tym przypominasz Agato! To bardzo ważne (dla mnie) słowa - spodobał mi się ten pomysł z nawiasem ;)



    OdpowiedzUsuń