sobota, 17 października 2015

tyle o ile

Przyznam, że niedawno chciałam przestać prowadzić tego bloga. Wcale nie dlatego, że odechciało mi się pisać. Ani z powodu braku "lajków" (na tym chyba przestało mi zależeć już jakiś czas temu).  Największym moim 'problemem' stało się to, że mocno zaczął mnie wkurzać... mój własny styl pisania. Bo, pisząc o miłości, często - wręcz na siłę - chciałam (mówiąc po 'kościelnemu': pragnęłam!), aby wpis dotarł do pewnej grupy ludzi. I tu chodzi głównie o tę sporą część moich znajomych z kręgów (około)katolickich - zdaję sobie sprawę, że moje notki czytają głównie takie osoby.Widzę wyraźnie, że wpisy sprzed kilku miesięcy stały się w dużej mierze odrealnione. Niby mówią o moim doświadczeniu, niby podaję przykłady, w których wydaje mi się, że Bóg - mój chrześcijański Bóg, w którego wierzę - realnie działał w moim życiu, ale... 

I doszłam do momentu że o Bogu wolałabym raczej milczeć niż mówić tak, jak dotychczas. Gdy sposób wyrażania moich własnych myśli o miłości, Bogu, poszukiwaniu sensu życia etc,, zaczął denerwować mnie samą. Czytam swoje poprzednie wpisy i czuję się jak na kościelnym kazaniu w wiejskiej parafii - pitu pitu, nic konkretnego. Bóg cię kocha, Bóg jest miłością, a ja 'dotknęłam' Go... W jaki sposób? Dlaczego? Jak? Tego już często nie wyjaśniam. Tanie moralizatorstwo z dużą dawką mojej wizji - której przeciętny katolik nie zrozumie, ateista wyśmieje, a tylko bliskie osoby (niekoniecznie związane z Kościołem) zrozumieją - bo znają mnie również spoza bloga i wiedzą, że raczej nie fruwam w chmurach i - poza jakąś-tam-duchowością, mam też ciało, uczucia, emocje i to wszystko, co się na mnie składa. Wiedzą, że mogą ze mną pogadać, posprzeczać się, może nawet pokłócić, nie zawsze zrozumieć, mogę wyjść przy nich na idiotkę, popłakać, dostać cholery... i iść dalej. 

Jednak po wczorajszej, dość ważnej dla mnie, dyskusji, doszłam do wniosku, że chcę pisać dalej. Choć może postaram się 'coś' w pisaniu zmienić.

Dodam jeszcze tylko, że kompletnie nie neguję tego, co i w jaki sposób napisałam wcześniej. Jednak co jakiś czas następuje w moim życiu jakiś - mniejszy lub większy - przełom. Co jakiś czas zdaję sobie sprawę, że jeszcze nie wszystko robię tak, jak bym chciała - i to dobry moment, aby to coś zmienić. Nie powiem, że życie to zmiana - nie chcę być polskim wydaniem Paulo Coehlo. Ani że Bóg mnie natchnął - przecież najlepsze myśli według moich znajomych pojawiają mi się dopiero po wypiciu dwóch piw... Nie chcę też sądzić, że to moje pragnienia mi tak powiedziały, że to, co czuję w swoim wnętrzu... - to brzmi równie dziwnie i kościółkowato.

To tak mocno tytułem wstępu... 

Uwielbiam poznawać ludzi. W pociągach przyglądam się im, często też podsłuchuję rozmowy. Kiedy z kimś rozmawiam, staram się zwracać uwagę nie tylko na to, co mówi, ale również na tę część, którą psycholodzy nazwą mową niewerbalną, a ja sama, mówiąc do moich anglojęzycznych przyjaciół, wypowiadam znamienne body language, please. Dzięki temu bardziej widzę, z kim mam do czynienia; bardziej wiem nie tylko, co powiedzieć, ale w jaki sposób to zrobić, by być bardziej zrozumianą... Nie wszystko przecież da się przekazać słowami.

Kiedy patrzę na moje ostatnie relacje, cieszę się, że nie są one odrealnione. Kłócę się, czasem wściekam, wymieniam opinie, niekiedy na jakiś czas rozluźniam kontakt, mówię wprost: nie daję rady, pozwalam odejść, ale i daję sobie samej możliwość powiedzenia: odchodzę. Nie chcę tkwić na siłę w czymś, co wydaje mi się - na dany moment - bezcelowe (ale też pozwalam sobie wrócić, kiedy uznam, że ta relacja może jednak 'coś' wnieść w moje życie).

W Kościele katolickim wkurza mnie ostatnio mocno, że kiedy słyszę słowo "miłość", mówi mi się o wielkich rzeczach, nie wspominając o tych najmniejszych. Słyszę chociażby: "powinieneś zdobyć swą (ech, swoją!) małżonkę", "Bóg jest twoim Zbawcą", "raduj się, On cię miłuje, ty też miłuj swoich bliźnich". Słownictwo, które nie dociera. Mówienie o doświadczeniu, którego nie rozumiem, wobec czego nie jestem też w stanie przyjąć; mówienie w taki sposób, że nóż się w kieszeni otwiera.

Mam wrażenie, że wielu jest 'ekspertów życia duchowego'. Wśród nich tacy, którzy to, co mówią, przedkładają nad doświadczenie Drugiego. A przecież on ma prawo myśleć i robić, co chce (o ile mnie samego nie przywłaszcza).

Niedawno poznałam pewną dziewczynę, która stała mi się bardzo bliska. Ona - nieco na bakier z Kościołem, ja - trochę na swój Kościół zdenerwowana, ale ciągle jeszcze widząca w nim dość dużo dobrego. Rozmawiałyśmy godzinami o wierze, sensie życia, relacjach damsko-męskich, o trudnościach, o swojej przeszłości. Zwierzyłam się jej z niektórych rzeczy - i zostałam przyjęta. Obie stwierdziłyśmy, że historia ludzkiego życia - jakkolwiek to patetycznie i kościółkowato teraz nie zabrzmi - jest święta, niezależnie od bycia w Kościele czy poza nim.

Nie doszłoby zapewne do tego spotkania, gdyby nie język, którym się posługiwałyśmy. Gdyby nie otwartość na Inność Drugiego. Gdyby nie świadomość, że nie znam prawdy absolutnej - nawet jeśli przeczytałam wiele ustępów Katechizmu Kościoła Katolickiego, a Ewangelię Janową recytuję na wyrywki.

Relacje. Relacje. Relacje.

Marzy mi się Kościół (a może nawet świat?), w którym człowiek nie musiałby bać się mówić, co faktycznie myśli. Nie musiałby chować się za filarem pobożności, mówiąc tylko to, co wydaje mu się, że 'wypada', bo 'tak mówią biskupi'. Gdzie księża i zakonnice potrafiliby powiedzieć: nie potrafię, nie jestem w stanie.

Wiem, że jest to możliwe. Znam kapłanów, którym się to udaje. Poznałam takich, którzy przy mnie płakali (i w tym byli nie tylko szczerzy, ale naprawdę męscy), ale i takich, którzy nie bali się mówić o swoich emocjach (choć to zawsze niesie z sobą ryzyko niezrozumienia i odtrącenia). Którzy na słowo "seks" czy "pocałunek" nie reagowali z kwaśną miną czy nie znajdowali określeń 'bardziej pasujących', a słowa "ciąża" nie zastępowali zwrotem "kobieta stała się brzemienna". Znam też i takich, którzy kazania głosili nie tylko podczas niedzielnej Mszy św., ale i w codziennym życiu. Którzy udają herosów, choć wszyscy widzą, że ich wiara jest słaba jak - i tu włącza mi się sławny Coehlo - jak listek na wietrze, czy pawie piórko (och, ten liryzm!).

Na facebooku wyświetliła mi się ostatnio pewna grafika. Bardzo mi się podobała.


Niektórzy katolicy mówili mi, że źle robię, nie upominając 'grzesznika'. Odeszłam od tego jakiś czas temu. Wolę przyjąć tę osobę. Wysłuchać. Może wesprzeć. A nie upominać i karcić. 

Wolę wypić z nimi piwo niż powiedzieć "twój grzech rani Boga", dać do poczytania jakąś fajną książkę (niekoniecznie z kręgów około-religijnych) niż szafować cytatami z Pisma świętego. 

Jeśli mój Kościół ma mówić jakimkolwiek językiem, chciałabym, bardzo bym chciała, aby był to język dostosowany do drugiego człowieka, a nie słowa w próżnię. 

Nie lubię większości księżowskich kazań, a listy duszpasterskie doprowadzają mnie wręcz do szewskiej pasji. Może do kogoś trafiają - dobrze, jeśli tak jest. Uwielbiam, jeśli ma to przełożenie na relacje z innymi, jeśli widzę, że ksiądz faktycznie żyje tym, co mówi, jeśli słowa mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością i nie są od niej - mniej lub bardziej celowo - oderwane. 

Kończąc: (ta notka przeraża długością mnie samą): chciałabym, aby każdy na tym świecie - może przede wszystkim w Kościele, czuł świadomość, że... abym ja sama czuła, że...
Nawet jeśli wiązałoby się to z 'pokazaniem fuck'a' na rzeczywistość; z obróceniem się na piętach, z trzaśnięciem drzwiami, z przerwanymi relacjami, z uśmiechem od ucha do ucha tylko w momentach naprawdę radosnych...

Nawet jeśli miałabym być życiowym pustelnikiem, gdyby każdy mnie teraz znienawidził, chciałabym być szczera wobec samej siebie. Chcę kochać, a nie miłować. Cieszyć się, a nie radować. Iść do przodu, a nie kroczyć. 

Mówić, a nie głosić. 

Niech już będzie.



3 komentarze:

  1. Tak naprawdę to przecież nic nie musisz.. w końcu jest to biblijne "Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść".

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za ten wpis :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że jednak zdecydowała się Pani (przynajmniej na razie) kontynuować prowadzenie bloga.

    OdpowiedzUsuń