poniedziałek, 26 października 2015

o smażeniu placków i nie tylko

Moja wiara ostatnio zdawała się słabnąć. Każde pójście do kościoła wiązało się z bardzo dużym - zarówno fizycznym, ale głównie duchowym - obciążeniem, tak że wczoraj zdecydowałam się zostać w domu. Wiem, że przykazania Boże nakazują, aby dzień święty święcić, w tym momencie myślałam jednak przede wszystkim o swoim własnym komforcie psychicznym...

I przyszło do mnie wiele myśli. O tym, że Bóg mnie opuścił. O tym, że moje życie nie ma większego sensu. O tym, że nawet modlić się nie potrafię - a przecież chciałam poświęcić Mu życie. 

Nie pierwszy raz czułam się tak perfidnie źle. Jak gdyby ktoś (Ktoś?) odebrał mi coś cennego; coś we mnie umierało (i chyba ciągle umiera). 

Nie poszłam. A w tym wszystkim czuję (choć moje 'złe' uczucia dalej są raczej na tym samym poziomie), że On jest bliżej mnie niż mi się wydaje, że jest. Już kiedyś pozwolił się doświadczyć (sama wkurzałam się ostatnio, kiedy słyszałam to słowo, ale chyba nie umiem inaczej tego określić). Chyba nie potrafi inaczej - tylko kochać (i to bez ckliwych uczuć).

Dziś, kiedy leżałam na swoim łóżku, wróciło mi wspomnienie mojej ustnej matury z polskiego. Czasem tak mam, że w jakimś momencie mojego życia nagle mi się coś przypomina - i często nie chce odejść zbyt szybko. Mówiłam wtedy o przebaczeniu, o uczuciu niemocy i doświadczeniu bliskości Chrystusa. O wspólnocie, która rani, ale w której dokonuje się oczyszczenie. I o radości wiary. Po mojej maturze, przesłuchująca mnie pani w komisji, powiedziała: "nigdy wcześniej tak nikt mi nie mówił o Bogu, wzruszyłam się". Jeden z większych komplementów mojego życia... choć wtedy, jak i teraz, nie sądzę, bym mówiła coś nadzwyczajnego. Jedynie moje własne doświadczenie oczyma kobiety z Ewangelii wg św. Łukasza (13, 10-17).

Wieczorem zajrzałam do przewidzianej Ewangelii na dzisiejszy dzień (chciałam pójść na Mszę, ale ostatecznie zdecydowałam, że ten czas poświęcę na różaniec i spacer, i szybciej wrócę do domu). Moje serce zaczęło mocniej bić. Jakby potwierdzenie całego dzisiejszego dnia. Może przypadek, może nie... nie wiem! Jedno jest pewne: dla mnie samej bardzo ważna scena biblijna.



Przyszedł pokój - mimo wszystko. Pierwszy od bardzo dawna. "Coś" we mnie odżyło. Wszystkie wspomnienia, gdy wydawało mi się, że bliżej już być nie mógł... Uzdrawia... Rzadko w pojedynkę, częściej we wspólnocie. Daje siłę. Chce, by Go głosić.

Ostatnio pisałam, że o Bogu nie chcę wiele mówić - dalej to utrzymuję. Im dłużej żyję w Kościele, tym moja wiara staje się dojrzalsza (?); z pewnością inna, mniej schematyczna. Nie do końca wiem, co powinnam mówić, czasem lepiej jest milczeć... I tylko cię cieszyć, ewentualnie płakać... to zależy, z kim i dlaczego.

Dzisiaj "przypadkowo" spotkałam człowieka, którego nie widziałam dość długo. W sumie to nawet o nim zapomniałam, chociaż przez kilka lat chodziliśmy wspólnie do Częstochowy... Wstyd przyznać. W miejscu, gdzie najmniej się go spodziewałam (czyli w gdyńskiej "Rivierze"). Gdybyśmy chwilę wcześniej wyszły z Anią ze sklepu... albo później... albo gdybyśmy nie spóźniły się te 2 minuty na autobus - przegapiłabym kolejną szansę na uśmiech i przytulenie :) 

I tak, "przypadek" za "przypadkiem". A w tym wszystkim chwile radości, ale i smutku i zadumy. Przeżywane zarówno samotnie, ale i z przyjaciółmi, we wspólnocie, w kręgu najbliższych. 

Jezus zobaczył kobietę, która była skrzywiona w synagodze i - jak mówi Ewangelista - wyprowadza ją na środek. Nie było to dla niej z pewnością łatwe. Te wszystkie oczy zwrócone w jej stronę. Spojrzenia, które raniły, oceniały, a wręcz oczerniały. Nie wiadomo, co ją skrzywiło... może wcale nie wiek? Może coś traumatycznego? Może zerwane więzi? Nie wiem, naprawdę nie wiem.

I On tę kobietę wyciąga na środek. Stawia ją przed nimi jako wzór. Dotyka. A ona?
Natychmiast się prostuje i chwali Boga!
Natychmiast!

A czekała na to dotknięcie 18 długich lat...

Nie wiem, czy to, co teraz doświadczam (to zapewne bardzo subiektywne i indywidualne) jest teraz dla mnie dobre. Nie chcę się tym karmić. Proszę Boga, abym nie uciekała od ludzi - choć mam ochotę zamknąć się w pokoju jak w norze i wcale stąd nie wychodzić. Może będę czekać jeszcze kilka tygodni, może miesięcy albo lat, żeby 'coś' się zmieniło, żebym mogła dość swobodnie oddychać, cieszyć zupełnie życiem..., a może zawsze pozostanie we mnie ta część, której nie rozumiem, która mnie irytuje, której tak naprawdę w sobie nie akceptuję? A może ona dalej będzie, ale się tym przestanę przejmować?
Nie mam pojęcia!

Czasem zastanawiam się, czy tylko ja tak mam... że rozkminiam... że się zastanawiam...
ale potem włączam facebooka. I czytam te wszystkie konwersacje ze znajomymi. Albo przypominam sobie chwile, w których dyskutuję na mniej lub bardziej poważne tematy.

Po zrobieniu placków ziemniaczanych, miałam więc dzisiaj kilka dziwnych myśli :) Aż podzieliłam się z kilkoma znajomymi - jak zwykle.

Siedzę i myślę (jak zwykle :P). I przyszła do mnie głupia myśl :) Że życie jest jak skrobanie ziemniaków na placki ziemniaczane :D Że żeby coś fajnego wyszło, trzeba czasem dać się pokroić innym i wypalić w ogniu :) Czasami można przesadzić z dodatkami (już nie byłoby takie dobre, gdyby dodał 3 jajka zamiast jednego, albo trzymał 5 minut za długo). Człowiek różni się od drugiego (jak te ziemniaki :P), ale tylko we wspólnocie może dokonać się coś fantastycznego! Gdy wszyscy mają jeden cel - czyli jedzenie. :P Przez żołądek do serca :D A to z serca - jak mówi Pismo - rodzą się wszystkie myśli i uczucia :)

Może to dziwne, że studentka pisze o jedzeniu... ale życie bywa czasem zaskakujące ;)


Proszę o modlitwę. O dobrą szczerą spowiedź. I odwagę w dalszym życiu. 

W końcu każdy, w tym i ja sama, mamy coś fajnego do zrobienia - nawet jeśli to przysłowiowe "całe życie przed nami", to tylko 10 minut.

1 komentarz: